wtorek, 23 kwietnia 2013

29. Dhatanes i Allis

 [Gelithir]
Nagle się obudziłem. Otworzyłem oczy, dysząc. Sprawdziłem, gdzie jestem, czy na pewno to wszystko nie było jakimś dobrym, pięknym snem...
Tak, to była rzeczywistość, choć jeszcze do mnie to nie dotarło. Wtulałem się w Alanthira, który spał, cicho sapiąc. Leżałem na miękkim materacu, okryty lekką, rozkosznie ciepłą kołdrą.
Próbowałem przywołać obrazy ze snu, który mnie wybudził. Ale to okazało się niemożliwe; wizja ulotniła się w niebyt. Rozpaczliwie próbowałem złapać choćby jeden obraz z koszmaru, ale ów sen był jak czarny ptak, odlatujący w mrok niepamięci. Po prostu - nie pozostał po nim żaden, nawet najmniejszy ślad...
Odetchnąłem i zmrużyłem swe złote oczy, chociaż był środek nocy, co niosło za sobą kompletną ciemność. Spojrzałem na zegar na ścianie. Brawo... pięć minut po pierwszej...
No nic... spać czy nie? Nie mogłem zasnąć. Tym bardziej, że czarny ptak zdecydował się jeszcze zagościć w mojej pamięci...
Zamknąłem oczy i zacząłem wygrzebywać z pamięci ów sen... i nagle oświecenie... jest... coś, co ujrzałem przed chwilą.
Wizja była niejasna, mroczna i mglista, ale zdołałem jeszcze ją zobaczyć w myślach... kotka, wysoka, z nonszalanckim uśmiechem stojąca na tle szarego widnokręgu. Miała jasnobrązową skórę, karmelową twarz kotki, długie, ciemne, mocno kręcone włosy, ubrana była w długą spódnicę i dżinsową kurtkę. Nie miałem pojęcia, kto to... za kotką stała druga, wyraźnie mniej radosna niż ona. Miała krótkie, czarne włosy, odziana w długą, szarą sukienkę. Wyglądała jak jej zbladła, ponura siostra.
Cała wizja trwała ledwie sekundę, ale była wyraźna. Otworzyłem oczy, wpatrując się tępo w baldachim. Czekałem na zaśnięcie, lecz wiedziałem, że szybko ono nie nadejdzie...


[Mwindaji]
Tymczasem, na Równinie Zebr trwała okropna, silna wichura; takiego zjawiska spodziewano się raczej na Wietrznej Ziemi, oddalonej stąd o blisko sto mil stąd.
Siedziałam razem z grupką nastoletnich lwów, w załomie skalnym. Silny wicher targał moje futro. Kushini krzyknął:
- Musimy wracać, inaczej będziemy stąd wywiani!
Lwice nieśmiało wyszły z załomu, lecz tam wiatr szarpał je na boki.
- Nie wyjdziemy, musimy przeczekać! - krzyknęła jedna z lwic.
Ale mój czujny wzrok przykuł kolejny dziwny incydent. Na horyzoncie, a raczej dość blisko, w trawach, ujrzała ciemne kształty, gwałtownie się poruszające. To nie były lwy...
Wiatr zaczął wiać w odwrotną stronę, przynosząc zapach i odgłosy stworzeń. Usłyszałam przeraźliwe dudnienie, potem zza niedużego wzniesienia wyłoniło się wielkie stado antylop.
Gnały z ogromną prędkością, jakby uciekały przed czymś - albo przed kimś. W końcu dotarły do ostańców, które ominęły, a ziemia trzęsła się, jakby za chwilę miała się otworzyć.
- Przed czym one tak uciekają? - wrzask Nyekundu rozdarł powietrze. Krzyknęłam:
- Nie wiem! Nie wieeem!
Kaskazini, jasnobrązowy lew o błękitnych oczach i chorobliwie szybko rozwiniętej grzywie, stanął przez otworem załomu. Kuimba chciała go
zatrzymać, lecz on wystawił ramię w górę i przeczekał, aż antylopy przebiegną.
Kiedy zwierzęta zniknęły, zaczął dość głośno gwizdać. Na jego barki po chwili nadleciały dwa sokoły.
- Umakini, Kikao! Byłyście u stóp wzniesienia? Przed czym uciekały antylopy?
Jeden z sokołów, Umakini, rzekł:
- Zwierzyna gnała spod wzgórza, gdzie się pasła. W trawach ukazały się trzy czarne kształty; wyglądały jak wielkie małpy owinięte w czarne łachmany i dosiadające karych stworzeń, wyglądających z pokroju jak zebry.
Wszystkie lwy zamilkły. Nic jeszcze nie słyszały o jeźdźcach Netheren...
Nagle ozwała się Kikao:
- Och, te postacie to jeźdźcy Netheren! Poszukują Białego! Chcą go... oddać Norhothowi!
Po czym zatrzepotała skrzydłami i upadła na ziemię.
- Kim są ci Jeźdźcy? - spytałam. Umakini zakryła głowę skrzydłem.
- Nie mam pojęcia! Nie wiem, o czym ona mówi! Ale...
Zamilkła. Usłyszała rżenie konia.
Wszyscy spojrzeli przed siebie. W trawie stało troje Jeźdźców - nakryci czarnymi szatami, na karych, silnych i wielkich koniach.
Jeden z nich wystąpił z szeregu w stronę lwów. Wyjął ze skórzanej osłony lśniący, ciężki, srebrny miecz, wysadzany szmaragdami i rubinami.
Spod postrzępionego kaptura wydobył się szorstki, cichy głos:
- Dolina Zachodnia... czy może widzieliście nastoletniego, białego lwa? Złote oczy, czarny cień wokół nich.
Nyekundu podszedł do niego, warcząc.
- Nie. Nie pomagamy szpiegom Norhotha.
Nagle poczuł, że powiedział coś wyraźnie niewłaściwego. Netheren zrzucił kaptur. Lwice pisnęły z przestrachu.
Miał twarz mocno wychudzonego, kościstego lwa o śnieżnobiałej sierści; w fioletowych, zapadłych oczodołach lśniły czarne, pozbawione białek oczy. Tłuste, długie, krucze włosy opadały na jego lica, a ciemne wargi ozdobione kolczykami rozchyliły się, ukazując żółte, ostre kły...
Czerwonooki cofnął się, wpatrując się w wielkie, przerażające, czarne ślepia. Netheren schował miecz, zakrył twarz łachmanami i odjechali.
- Nyekundu, nieźle mu dowaliłeś - mruknęła jedna z lwic.
Wichura nie była już tak silna. Mogli spokojnie i bez większych uszkodzeń ciała dotrzeć do lwich grot.


[Sigma]
Światło księżyca wpadało przez wejście groty, odbijając się moich w czarnych oczach, wyglądających jakby były kompletnie pozbawione białek. Na owe może nieco straszne, ale i piękne oczy opadały kosmyki srebrzystej grzywki.
Spojrzałam na sawannę. Była cicha i pusta. Zdecydowałam się wyjść z tej dusznej groty i zaczerpnąć powietrza.
Stąpałam cicho i ostrożnie po skałach, by potem stanąć w wilgotnych, miękkich trawach.
Usłyszałam nagle daleki krzyk, który przybliżał się z każdą chwilą. Po chwili z traw wyskoczył chudy lew, który powalił mnie na ziemię z wrzaskiem.
Po chwili zauważyła, że nie był to lew; był to gepard. Upadliśmy w niewielkie, bagniste zagłębienie.
Dyszał, przygniatając mnie do wilgotnej ziemi. Na szyi nosił rzemyk z dziwnym wisiorkiem z kamienia.
Wytrzeszczył wielkie, zielono-orzechowe oczy, wciągnął głośno powietrze nosem, musnął językiem moją szyję i wyjęczał z histerycznym uśmiechem:
- Nandia? To ty?
- O czym ty mówisz?! - krzyknęłam, zwalając go na ziemię i wstając.
- Nazywam się Dhatanes - powiedział gepard, dysząc. - A ty? Nandia?
- Nie, nazywam się Sigma. Kim jest Nandia? - spytałam, chowając wysunięte pazury.
Dhatanes zamilkł na chwilę, po czym rzekł:
- Moja przyjaciółka, podobna do ciebie... miała te same oczy.
Zapytałam niepewnie:
- Czy ona żyje?
- Ponoć tak - odpowiedział cętkowany kot - ale... sam widziałem... jak ginie...
- Kiedy to było?
- Jakiś rok temu. Była wielką miłością Gothara z Wietrznej Ziemi. Też go bardzo dobrze znałem. Ale oni wszyscy... nie żyją...
Znieruchomiałam. Ten gepard jest niespełna rozumu! Wczoraj wieczorem widziałam z daleka całą paczkę z Wietrznej!
- O czym ty mówisz?!! - ryknęłam jak psychopatka. - Żyją! Wszyscy! Widziałam ich wczoraj, rozmawiałam z nimi! Żyją, żyją!
Dhatanes usiadł na ziemi i zaczął dyszeć.
- Jak to? - pisnął. - Ale... nie...
Upadł. Dyszał, jakby ktoś trzymał mu nóż u gardła.
- Wszystko w porządku? - spytałam lekko zaniepokojona, szturchając łapą kota.
- Tak - ozwał się nagle głos z mroku - ale chyba ma znowu napad.
Z góry bagnistej niecki zbiegł drugi gepard, który usiadł przy Dathanesie i lekko polizał go po twarzy. Orzechowooki wstał i przytulił się do cętkowanego przybysza.
- Dzięki, Allisie - mruknął Dhatanes, trzymając się kurczowo Allisa.
- Nie ma za co, różyczko - szepnął i puścił go. - Kto to? - spytał, patrząc na mnie. - Kim jest szanowna panienka?
- Mam na imię Sigma - odrzekłam twardo, wysuwając pazury. Allis spojrzał znowu na Dhatanesa, który trząsł się lekko.
- Nie martw się o niego... wciąż ma traumę - powiedział czerwonooki gepard.
Podeszłam powoli do Dhatanesa, który zwrócił na moją twarz swe błagalne, smutne, orzechowe oczy.
- Gdzie mieszkasz? - spytał.
- Na Lwiej Skale - odrzekłam pustym głosem.
- To dobrze się składa - uśmiechnął się - bo jesteśmy z Leśnej Ziemi. Fajnie, no nie?
- Tak, bardzo - odpowiedziałam, patrząc na cętkowaną parkę.
- Może ci pomóc go odprowadzić? - wypaliłam nagle. Allis pokręcił głową i powiedział:
- Nie trzeba. Dojdzie o własnych siłach, ale dzięki za propozycję. Może jutro byśmy się spotkali? W południe, nad jeziorem. Co ty na to?
Przez dziwnie wydłużoną chwilę rozważałam tą niezłą propozycję. Odrzekłam raźnym głosem:
- No jasne! Mam nadzieję, że upał nie będzie tak doskwierał. Poza tym na jutro Busara przewidział po południu burze, więc zdążymy przed deszczem.
Allis uśmiechnął się do mnie, Dhatanes, wciąż dysząc, wtulił się w moją klatkę piersiową. Pożegnali się ze mną jak ze starym towarzyszem broni i odeszli w swoją stronę.


[Kavi]
Nie widziałem nic, z wyjątkiem aksamitnie czarnej zasłony mroku. Właściwie... gdzie ja byłem, u licha...?
- Nic ci nie jest? - usłyszałem głos swej ciotki, Nyoki.
Teraz się skapnąłem, że walę głową w ścianę groty i mam szczelnie zamknięte powieki.
Po chwili zdołałem wypowiedzieć:
- Tak, chyba tak...
Nyoka delikatnie odsunęła mnie od ściany i dotknęła czoła łapą.
- Nie masz gorączki - zaśmiała się cicho. 
- Mam taką nadzieję! - przytuliłem się do brązowego futra ciotki i wybiegłem na sawannę. 
Było kilka minut po świcie; pomarańczowe, ogromne słońce wisiało nisko nad horyzontem, rozsiewając wokół siebie czerwone i żółte światło, które osadzało się na nielicznych chmurach, pokrywając je ozdobnym szalem światła. 
Odetchnąłem świeżym, porannym powietrzem, idąc przez pokrytą rosą trawę. 
Z gęstwin po mojej lewej stronie dochodziły dziwne odgłosy. Zajrzałem tam. 
Z żółtoszarych zarośli wychynęła muskularna, srebrna łapa, z ogromnymi, czarnymi pazurami. Potem szczupła, wąska twarz, gęsta grzywka, czarne oczy. No tak... Sigma. 
- Co ty robisz? - spytaliśmy chórem, a moja czarnooka siostra wyskoczyła przede mnie. 
- Ja? Chodziłem sobie po sawannie, słyszę jakieś szelesty, zaglądam tu i kogo widzę? Ciebie!
Usiadła.
- Ja też rozpoznam cię wszędzie. - mruknęła, i wstała nagle. 
Spojrzałem na nią. Śmiała się.
- Co cię tak śmieszy? - spytałem.
Czarnooka upadła i zaczęła się zwijać ze śmiechu.
- Poznałam dwójkę gepardów - powiedziała - dwa samce, a jeden z nich mówił do swego towarzysza "różyczko".
Opowiedziała mi o Dhatanesie i Allisa, o rewelacjach kota na temat śmierci lwów z Wietrznej Krainy, a ja na przemian śmiałem się i poważniałem jak posąg.
- W południu spotykam się z nimi nad jeziorem, na Leśnej Ziemi - zakończyła swą długą relację tymi słowami.
Na chwilę się zatrzymałem
- A ja też mogę? - spytałem. Uwielbiałem chodzić nad jezioro.
Sigma odrzekła:
- Myślę, że z chęcią się z sobą zapoznacie.
Gdy dotarliśmy pod Lwią Skałę, znaleźliśmy wygodne legowisko wśród głazów. Przeczekaliśmy do wpół do dwunastej, pobiegłem oznajmić rodzicom, że udajemy się na Leśną, i wyszliśmy z obrębu Skały.
Sigma prowadziła, nieźle odnajdując ścieżki wśród gęstwin traw. Po mniej więcej piętnastu minutach dotarliśmy do skraju zielonego, głośno szumiącego lasu. 
W końcu, punktualnie w południe, przedarliśmy się przez ostatnie gęstwiny dżungli i znaleźliśmy się na trawiastym brzegu błękitnego, rozległego jeziora. Na skale siedzieli Dhatanes i Allis.
Zeskoczyli z wierzchu omszałego głazu i stanęli przed Sigmą. Dhatanes wyglądał, jakby przed chwilą płakał.
- Hejka, Sigma! - oznajmił wesoło Allis, przytulając się do mej siostry.  
- Cześć, Dhati! - zagadnęła do orzechowookiego, który witał się nieśmiało ze mną. Odwrócił głowę w jej stronę i przywołał do siebie swego współplemieńca. 
- To mój brat, Kavi - Sigma objęła łapą moje barki. - To Dhatanes i Allis, jak już wiesz.
Zamrugałem lekko zielonymi oczami i położyłem się na ziemi, obok skały. Tuż przede mną położyły się tam gepardy i czarnooka. 
Nagle Allis zaczął opowiadać jakąś starą historię ze swego dzieciństwa. Wszyscy zaśmiewali się do łez, nawet ponury i wiecznie smutny Dhatanes. Potem Sigma przytoczyła kwiecisty argument i kilka dowcipów, przez co nasza uciecha, opowieści i żarty trwały niemalże do drugiej godziny po południu.
- Cóż, późno się robi - zauważyłem nagle. 
Allis spojrzał w niebo i mruknął:
- No, ale chciałem, żebyście jeszcze zostali...
Nagle Sigma wypaliła:
- Czemu? Nie macie... nie macie rodziny? - ostatnie trzy słowa przeszły jej przez krtań z trudem.
Dhatanes złożył głowę między łapami, po czym lekko zadyszał i rzekł:
- Tak. Zamordowały ich lwy z Nocnej Ziemi. Musiałem się chronić na Złej Ziemi. I wtedy zjawił się Allis - z uśmiechem zerknął na czerwonookiego geparda - on był moim wybawcą, moim strażnikiem. Gdyby nie on, byłbym już martwy... - przytulił się do Allisa, mrużąc oczy. Czerwonooki liznął lekko jego cętkowaną grzywkę. 
Nadstawiłem uszu. Słyszałem ryk mego ojca, Saturna.
- Wołają nas na Lwią Skałę - powiedziałem - do widzenia, kochani!
Gepardy pożegnały się z nami, i poszły na Wzgórza nad Bagnami. Natomiast my ruszyliśmy na Lwią Skałę.


Witam po kolejnej wyraźnej przerwie.
Moje zdanie na temat rozdziału? Uważam, że ten wyszedł już nieźle. Poza tym wykorzystałam narrację pierwszoosobową - w każdej części notki jako narrator występuje inny lew, lwica lub inna postać z opowiadania. Mam nadzieję, że ta metoda Wam się spodoba <3
Następny rozdział za trzy komki ^^
Jeszcze link do tej świetnej piosenki jednego z moich ulubionych zespołów
Pozdrawiam :) 

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

28. Napaści Nandiów

W końcu ostatni guzik został rozpięty przez zwinne palce Alanthira. Zsunął kraciasty materiał z ramion Gelithira, po czym zdjął jego koszulkę na ramiączkach.
Rozkoszował się widokiem jego nagiego torsu, opalonego na jasny brąz. Wodził dłońmi po talii lwa, by potem przenieść ręce na ramiona i głaskać je z czułością.
Gelithir złapał skraj koszulki czarnowłosego i zerwał ją jednym silniejszym ruchem ręki. Na białą skórę Alanthira i wyraźnie zarysowane mięśnie kładły się promienie słońca.
Czarnowłosy przycisnął złotookiego do ściany. Przytulił się do niego mocno i począł lekko całować jego klatkę piersiową.
- Łaskoczesz... - szepnął Gelithir, otulając rękami dół pleców kocura. Zachichotał już całkiem głośno, gdy Alanthir muskał wargami jego szyję.
Teraz już się nie powstrzymywał. Oderwał od siebie Alanthira i popchnął go dość silnie na miękką pościel.
Położył się tuż obok żółtookiego. Po chwili ich wargi i języki połączyły w zmysłowym i pełnym namiętności pocałunku.
Nie wiedział, ile trwa ta chwila cudownej przyjemności. Mogła to być sekunda, minuta, godzina, może wieczność. Kiedy odłączył się delikatnie od ust Alanthira, pogłaskał go po długich, lśniących, czarnych włosach.
- Kocham cię... - delikatny, ciepły szept dotarł do uszu Gelithira. Kot położył głowę na piersi złotookiego i lekko ucałował jego różowe, miękkie sutki.
Gelithir przysunął się jeszcze bliżej Alanthira. Kot położył rękę na biodrach ciemnowłosego, by następnie delikatnie rozpiąć guzik i zamek jego spodni. Zsuwał je coraz niżej, aż w końcu zsunąć dżinsy do końca i cisnąć na krzesło obok pudeł. Zrzucił koc z kołdry, i otulił nią zgrabne nogi Gelithira.
- Wygodnie? - spytał swoim cudownym, czułym, delikatnym głosem. Lew nie mógł nic wydusić. Leżąc pod ciepłą, acz lekką czerwoną kołdrą, na gładkich, aksamitnych, miękkich poduszkach, tylko wydyszał:
- Tak. Bardzo.
Alanthir uśmiechnął się zachęcająco i ułożył ręce na jego obojczykach. Odetchnął, zamknął oczy i zasnął w ramionach Gelithira.



Nafasi! Nafasi!
Lwica o fioletowych oczach posłusznie zbiegła ze szczytu wyniosłego ostańca wapiennego. Na dole stała
Chuki i Salivis. 
- Tak? - spytała przeciągle Nafasi, spoglądając na lwy.
- Chodź z nami. - Salivis poprowadził Chuki i Nafasi na Diabelski Róg. Widok, który tam ujrzała, niemalże zwalił ją z nóg.
U stóp ostańca leżało kilka martwych, brązowych stworzeń. Po chwili ujrzała, że to trzy lwice.
- Skąd się tu wzięły? Kto to jest? - spytała przerażona Nafasi.
- Nie wiemy - odpowiedział Salivis. - Znaleźliśmy je dzisiaj... noszą ślady szarpania i bicia...
Chuki obejrzała skórę nieboszczek. Zaschnięta krew, ślady kłów na łapach, rysy po pazurach na brzuchach. Takich wielkich łap nie miał żaden lew. Nagle coś jej zaświtało.
- Kiedyś widziałam takie ślady na zwłokach antylop gnu, przed jakimś rokiem. Też odnalazłam je w pobliżu Rogu - powiedziała niebieskooka lwica. - Miały też rozerwane uszy i były w gorszym stanie... musiały zostać uduszone, i to w bardzo brutalny sposób...
Nafasi zamknęła oczy i odwróciła głowę. Kiedy patrzyła na martwe lwy, zawsze opanowywała ją chęć zwrócenia wszystkiego, co miała w żołądku. 
- Widziałem to. - usłyszeli znajomy głos.
Był to Ezhed. Podszedł do trzech uduszonych lwic.
- Widziałem cały incydent. Dziś w nocy... byłem tu, pod Diabelskim Rogiem, na mieliźnie. Wtedy słyszę jakieś rozmowy pod skałą. Patrzę, siedzą tam trzy lwice. Nie podchodziłem, po prostu ukryłem się w trawie. Obserwowałem je, aż nagle zza zakola wychodzą wielkie, ciemne stworzenia. Wyglądały jak gigantyczne hieny... kryjąc się w zaroślach, podeszły na szczyt wzgórza. Maskowały się idealnie, lwice ich nie zauważyły. Po chwili monstra wyskoczyły z chaszczy, i rzuciły się na te lwy. Wrzeszczały, hieny wyły jak wilczury, aż w końcu rozszarpały im krtanie. Wypiły trochę krwi, zjadły nieco i odeszły. 
Salivis spoglądał na Ezheda z nadzieją i wdzięcznością, Nafasi i Chuki zaniemówiły. 
- Ezhed... To były... Nandi. Niedźwiedzie Nandi - szepnęła strwożona Chuki.
- Być może. Nie widziałem takich stworzeń nigdy w życiu, ale to mogły być one. - Ezhed przetarł łapą szarawe futro.
Lwy odmówiły modły nad szczątkami przybyszek, po czym udali się do groty stada, na Ziemi Sabari. 


Czarne oczy lśniły w mroku jak dwie cudne, odległe gwiazdy. Na owe ślepia opadała srebrna, gęsta grzywka.
Sigma przypatrywała się swym łapom, ogonowi, oraz koniuszkowi ciemnoróżowego nosa. Szczupła, srebrzysta, smukła i silna nastoletnia lwica obserwowała dokładnie swoje muskuły, oraz jedwabiste futro. Na białym brzuchu widniały czarne ślady, zadane pazurami Śmierci podczas dość odległego incydentu. Nie pamiętała go; nikt też nie widział momentu, kiedy Mshindi oddawał swą duszę Śmierci, by darowała życie Sigmie. 
Właścicielka idealnie czarnych oczu położyła się na ziemi, wpatrując się w niebo. Był świt; rześkie, chłodne powietrze budziło sawannę do życia.
Z ziemi powoli podniósł się Kavi. Podszedł do Sigmy i powiedział cicho:
- Hejo, Sigma. Jak się spało?
- Dobrze. - odpowiedziała i przytuliła się lekko do jego futra. 
- Która godzina? - spytał zielonooki.
- Sądząc po słońcu, szósta rano. Albo wcześniej... 
Kavi wyszedł na szczyt Lwiej Skały. Spojrzał na wschód, i odetchnął głęboko.
Teraz zwrócił wzrok na dół, pod Skałę. Na trawie leżały wybudzone lwice, stróże nocne: Mlinzi i Belladonna.
Pozdrowiły księcia zwykłym "Dzień dobry". Sam Kavi od spotkania z tajemniczą Salomeą zmienił się. Był skromny i spokojny, nie wywyższał się nad innych. Można by pomyśleć, że nie był księciem, lecz zwykłym nastolatkiem z lwiego stada.
Lwice podniosły się i zbudziły dwie inne, strażniczki dzienne. Mlinzi i Donna położyły się w zaroślach i zasnęły. 
Z groty wyszła Mara, matka Kaviego i Sigmy, małżonka Saturna. Uśmiechnęła się do syna.
- Witaj - powiedziała swym pięknym, głębokim mezzosopranem. Kavi, gdy usłyszał cudowny, niebiański wręcz głos rodzicielki, przytulił się lekko do niej.
- Już niedługo wszystko będzie twoje - szepnęła lwica.
- A Sigma? - spytał obruszony Kavi.
Mara spojrzała na syna jak na wariata. 
- Ona? Nie martw się nią.
Sigma była zdumiona dobrocią brata. Jeszcze niedawno jakby jej nie zauważał, a teraz?...
Mara zeszła z Lwiej Skały na naradę ze strażnikami i na obchód. Zawsze robiła to sama, bez niczyjej pomocy.
Kavi wszedł do groty i usiadł obok siostry. 
- Sigma, nie przejmuj się nią... gdy Nyeupe pokona Cień i będziecie razem, kiedy będę królem... wypędzę Mahalów... lub oddam wam część Lwiej Ziemi.
Podniosła wzrok na Kaviego. 
- Nie wiem, czy jestem gotowa... - szepnęła.
Z głębi groty usłyszeli czyjś pisk i cichą kłótnię. Byli to Vita i Matumaini. 
- Maini, nie wsadzaj mi łap do oka! - syknęła Vita. - Patrz, jak leżysz!
- Ty też czasem możesz spojrzeć! - odwarknął Matumaini. - Ostatnio o mało mi nie zmiażdżyłaś żeber!
Uciszyła ich Sheila i Mheetu. Kijana był na Leśnej Ziemi, gdzie znalazł swą drugą połówkę, lwicę Sinnę.
Matumaini wyszedł z jaskini. Jego szarobrązowe futro nosiło ślady zadrapań, wgnieceń i ran; niedawno bowiem dość boleśnie zsunął się na dno wąwozu na Lwiej Równinie, którego dno najeżone było skałami. Upadł prosto w suche, twarde ciernie, które teoretycznie zamortyzowały upadek. 
Powitał się z Sigmą i Kavim, i usiadł przed wejściem. Oddychał głęboko, chłonąc świeży zapach rosy, trawy i rzeki, który wschodni wiatr przyniósł aż tu. 
Vita i Kijivu wtały po chwili i niechętnie wyszły na światło dzienne. Były bardzo przyzwyczajone do nocy: w ciągu dnia siedziały pod skałami lub w grocie, w nocy wychodziły na sawannę. 
Po kilku minutach z mroku komory wybiegły z chichotem siostry, córki Omegi i Mamby: Ahadi i Betha. Omega była przybraną córką Simby; jej braćmi byli Sora i Damu, już nieżyjący. Mamba był rodzonym synem Simby, który zaginął, by następnie powrócić triumfalnie. Omega i Mamba zmarli przed paroma tygodniami; Betha i Ahadi były pod opieką bezdzietnych Azry i Silahy, córki Sory i Vitani oraz synem lwicy zwanej Doa
- Cześć wszystkim - powiedziały chórem. Mimo uroczego i figlarnego wyglądu i dość wesołego charakteru ich ochrypły, czasem wręcz nieprzyjemny głos przywodził na myśl dwie oschłe, silne, buntownicze zapaśniczki.
Bliźniaczki wyszły i poszły nad wodopój. Taką samą myśl miał Kavi. 
- Co wy na to, abyśmy poszli na równinę? - spytał.
Wszystkie lwy przytaknęły i pokiwały głowami. Poszli swym zwykłym układem: kolejno, od przodu, kroczyli Kavi, Sigma, Matumaini, Vita i Kijivu.
Przysiedli nad jeziorkiem, przy którym leżały złociste lwice. Napili się wody, po czym ułożyli się w trawie.
Ponieważ Kavi z daleka wyglądał jak suchy pień (brązowe futro i dość krótka grzywa) stanął na warcie. W trawie najlepiej maskowały się, rzecz jasna, Ahadi i Betha
- Witajice, jak się macie? - usłyszeli czyjś znajomy głos.
To była Malkia; za nią szła lekko zdezorientowana, cicha i skulona Tamaa.
- Dobrze, jakie wieści na Wietrznej Ziemi? - zapytał uroczyście Kavi, patrząc na Malkię.
Tamaa spojrzała na nich z lekkim strachem. Po chwili wydukała:
- Erevu... ten lew, brat Hasiry i Kufu... wczoraj został opętany, na jego oku był znak Cienia. Na chwilę stał się wilkiem, potem... potem znów był lwem. Zaatakował Mayę.
Wszyscy zamilkli. Jednak po chwili atmosfera nieco się rozrzedziła, a Tamaa otworzyła się i zaczęła rozmawiać z Malkią, Kavim, Sigmą, Vitą, Kijivu, Matumainim, Bethą i Ahadi. Dopiero około południa, gdy temperatura znacznie wzrosła, lwy pożegnały się i dwie grupy rozeszły się w swoje strony.  


Nie podejrzewał, że zachód słońca nad górami i koronami drzew może być tak cudny.
Gelithir siedział na balkonie pokoju Alanthira. Kocur siedział na kamiennej poręczy, wpatrując się w las. Gdzieś nad drzewami unosiły się dymy z wioski Faranhir, dochodziły też ciche odgłosy ludzi i zwierząt ze wsi.
- Pięknie tutaj - szepnął Gelithir, przytulając się do poduszki, leżącej na drewnianym krześle.
Alanthir pokiwał głową i rzekł:
- To prawda. Tu się urodziłem i kiedy wrócę z uczelni, nie zamienię tego miejsca na żadne inne. 
Podszedł do lwa i usiadł nieco bliżej, też na poręczy. Gelithir usadowił się obok niego. 
Spojrzał w piękne, żółte oczy czarnowłosego. Ich cudowne tęczówki w pomarańczowym świetle zachodu wyglądały jak żarzące się kawałki węgla, gotowe zapłonąć płomieniem miłości i namiętności.
Położył głowę na ramieniu Alanthira. Kot podrapał go lekko za uchem. 
Po jakiejś półgodzinie lekkich, niewinnych pieszczot, do pokoju weszła Luthannea i zawołała:
- Gelithirze, Alanthirze, chodźcie na kolację.
Zeszli powoli z poręczy i ruszyli do długiej jadalni.
Przez duże, okrągłe okno widać było ciemne pnie drzew i ciemniejące gęstwiny leśne. Usiedli na dwóch wolnych miejscach, między Tiną i Nyeupem.
Z sufitu zwieszały się dwa kryształowe żyrandole; sama kolacja była obfita, lecz dania były niskokaloryczne.
Gelithir powoli sączył mleko trykkena z ceramicznej szklanki, co jakiś czas zjadając kolejny kawałek sałatki z amberu.
Około wpół do ósmej wieczorem wszyscy wstali od stołu, a Luthannea i służące zabrały się za sprzątanie.
Było tak jak rankiem; Nyeupe i Tina poszli szybko do swych sypialni, gdyż ogarnęła ich senność. Nyeupe już nawet nie czekał na Gelithira, który wszedł do sypialni razem z Alanthirem.
Tym razem złotooki przejął inicjatywę. Delikatnie, acz stanowczo przycisnął go do ściany w tym samym miejscu, gdzie sam został przez niego niemalże do muru przygwożdżony.
Przysunął się do Alanthira, tak blisko, że ich dotknęli się nosami.
Rozpiął pierwsze guziki koszuli kocura, gdy ten wsunął ręce pod jego koszulkę, dotykając jego ciepłej, delikatnej, brązowej skóry.
Gelithir spokojnie rozpinał koszulę żółtookiego, by następnie delikatnie zsunąć ją z ramion partnera i rzucić gdzieś na podłogę. Tak samo skończyła koszulka Alanthira.
Lew mruknął z rozkoszy, gdy czarnowłosy zaczął łaskotać jego plecy. Kot bez skrupułów zdjął jego koszulkę i najdelikatniej, jak potrafił, położył Gelithira na miękkiej pościeli. Po chwili usiadł na skraju łóżka, by następnie z głębokim westchnięciem ułożyć się obok niego.
Położył blade dłonie na biodrach lwa, począł zdejmować jego lekko przyciasne dżinsy.
Kiedy zsunął je całkowicie, bezceremonialnie zrzucił je na podłogę. Gelithir przykrył się do pasa kołdrą, zasłaniając bokserki przed wzrokiem Alanthira. Czarnowłosy przytulił się do niego, całując szyję lwa i okrywając kołdrą część swego torsu.
Gelithir zmrużył oczy i jęknął cicho, gdy Alanthir wsunął palce pod jego bokserki. Ułożył się wyżej na poduszkach, i zamienił się miejscami z czarnowłosym, bowiem tak było mu wygodniej. Teraz zamknął oczy najmocniej, jak potrafił.
Poczuł, że nagle połączył ich kolejny cudowny, namiętny pocałunek; chciał, aby ta chwila trwała wiecznie.
Gelithir okrył się kołdrą niemalże cały, wtulając się w Alanthira. Grzywka opadła mu na oczy, czarnowłosy głaskał jego ramiona.
Było tak jak poprzednio. Stracił rachubę, nie liczył czasu. Alanthir stał się dla niego całym światem. Po dłuższej chwili odłączyli się od siebie.
- Świetnie całujesz. - szepnął kot, przytulając Gelithira do siebie.
- Dzięki... - złotooki musnął wilgotnym, różowym nosem skórę Alanthira.
Po chwili poczuł wyraźną senność. Otulił się szczelniej kołdrą, zamknął oczy, przytulił się do czarnowłosego i momentalnie zasnął.


Witam wszystkich.
Jakie moje zdanie na temat rozdziału?... Uważam, że jest strasznie wymęczony, bo wena mnie nieco opuściła, i brak czasu troszkę dał się we znaki... ale poza tym się cieszę, dzisiaj u nas było siedemnaście stopni Celsjusza, słońce grzało, na dodatek udało mi się złapać wcześniejszy autobus do domu - czyli sam dzień uważam za udany. :D
Kolejny rozdział za cztery komcie ^^
Link do piosenki: KLIK.
Pozdrawiam wszystkich, którzy czytają tego bloga <3