Żółtooki schował
przydatne urządzenie do torby, po czym zasunął suwak. Była godzina przed
północą. Gelithir, Nyeupe i Tina jeszcze chwilę wspominali wspaniałe
zdjęcia Geminiego, po czym ogarnęła ich senność.
- Dobranoc - mruknęła Tina i skuliła się przy oknie, tak jak poprzednio. Gelithir usiadł przy drzwiach, przy Alanthirze, a Nyeupe usadowił się naprzeciwko Tiny.
Było dziesięć minut przed północą, gdy w przedziale i na korytarzu zapaliły się światła, a pociąg zatrzymał się. Usłyszeli odgłos otwierających się automatycznie drzwi i tupot butów.
- Stacja Kamanya-Verin, jesteśmy zaledwie kilometr na zachód od stolicy - powiedział wybudzony Alanthir. - Potem Cethinia, Kalinghia i Dhumari, i jesteśmy w Faranhirze.
Gelithir mrużył oczy przed oślepiającym światłem. Tina zakryła twarz swymi czarnymi włosami, a Nyeupe w ogóle nie zwracał na to uwagi.
Maya! Maya!
Wybiegła na szczyt góry. Stał tam Kufu, Simon i Tamaa, przed nimi leżał nieruchomy Erevu.
- Masz do tego zdolności... zobacz to... - powiedział Kufu.
Maya spojrzała na Erevu. Wpatrzyła się w jego otwarte oczy.
Przetarła łapą prawe oko. Ciemny szkarłat tęczówek
rozjaśniał wyraźny znak - srebrzysty skorpion z uniesionym kolcem i
otwartymi szczypcami...
Maya pisnęła i odskoczyła do tyłu. Szepnęła drżącymi z przestrachu ustami:
- Norhoth... on... jest...opętany...
Erevu nagle oprzytomniał. Zamrugał oczami, po czym podniósł się na cztery łapy.
Teraz całe jego oczy stały się ogniście czerwone; futro było nieco gęstsze niż zwykle, oraz jaśniejsze. Pazury wydłużyły się nienaturalnie, a ogon pokrył się gęstym, szarym futrem.
Z gardła lwa wydobyło się przeraźliwe wycie, przechodzące w wrzask rozwścieczonego zwierza. Rzucił się na Mayę, przygniatając ją do ziemi.
Brązowa wrzasnęła, gdy stwór uderzył ją w klatkę piersiową swoją silnie umięśnioną, kosmatą łapą. Na trawę trysnęły czarne krople krwi, ale Maya wstała i wdała się bohatersko w walkę.
Przemieniony Erevu ugryzł ją w prawe ucho, wyrywając spory kawałek. Czarnooka odwdzięczyła się potężnym uderzeniem w oczy. Zawył jak stado wilków.
Lwica wskoczyła mu na grzbiet, wbijając zęby w jego kark. Morderczy ucisk zahamowała grzywa szarego włosia, lecz na skórze powstały krwawe ślady.
Po kilku minutach walki Erevu zrezygnował. Stanął naprzeciwko Mayi. Lwica usiadła na trawie, dysząc.
Wilk był coraz mniej kudłaty, zaczął się kurczyć, pazury, oczy i kły również. Erevu znów był dawnym Erevu.
Przez chwilę stał na wszystkich czterech łapach, lecz po chwili zamknął oczy i runął na ziemię.
- Co się ze mną stało? - wydyszał, spoglądając na lwy nieprzytomnym wzrokiem.
- Byłeś najwyraźniej opętany - odpowiedział Kufu, wpatrując się w jego prawe oko. Znów były zielonkawo-orzechowe, a znak jadowitego zwierzęcia zniknął całkowicie.
Samce pomogły mu wstać. On jednak trzymał się pewnie na nogach. Zeszli do groty, gdzie wszyscy starali się zapomnieć o ponurym incydencie.
Dwadzieścia minut po północy.
Gelithir spoglądał w okno. W szybę zaczęły uderzać strugi deszczu, spływające po przezroczystej, gładkiej powierzchni.
Zza szarych chmur wyszły księżyce; oba były w fazie ostatniej kwadry. Wyglądały naprawdę pięknie wśród gwiazd, chmur oświetlonych ich blaskiem i koron drzew. Wjechali znowu w gęsty las, tym razem zupełnie inny, niż poprzednio.
To była dżungla; wysokie, omszałe, obrośnięte pnączami pnie drzew wznosiły się do nieba, a rozłożyste korony zasłaniały niemalże całe światło księżyców. Przez płot z drutem kolczastym, oddzielającym tory od lasu, wyzierały liście paproci, trawy i innych, nieznanych mu roślin.
Alanthir niespodziewanie otworzył oczy. Spojrzał na złotookiego i szepnął:
- Nie śpisz?
Gelithir powoli odwrócił głowę. Kiedy usłyszał cichy, spokojny głos kota, wszystkie troski gdzieś odpłynęły.
- Nie, nie mogę zasnąć - odpowiedział nieco głośniej. Usiadł po turecku na szerokim siedzeniu i spojrzał w żółte oczy Alanthira.
Nie mógł wydusić z siebie słowa, patrząc w owe wąskie, piękne ślepia.
- Czemu się we mnie tak wpatrujesz? Podobam ci się? - spytał Alanthir, przysuwając się bliżej Gelithira.
Lew otulił jego pas ramieniem.
- Tak... ja... chyba... ja się chyba w tobie zakochałem - wyrzucił z siebie Gelithir.
Czarnowłosy spuścił głowę i zamknął oczy.
- Ja... tak jakby... no... chciałem ci... powiedzieć... no... to samo - wysapał, po czym położył głowę na ramieniu złotookiego. Gelithir zachichotał cicho, gdy pomyślał o tym.
- Nigdy nie wiedziałem, że mogę się zakochać w facecie - mruknął do siebie, tuląc do siebie Alanthira.
- Ja też. - z ust Gelithira wydobył się kolejny chichot, gdy czarnowłosy musnął delikatnie językiem jego szyję.
Silne, blade ramiona Alanthira błądziły po jego plecach, biodrach i obojczykach. Gelithir jęknął cicho, gdy dłonie czarnowłosego znalazły się w wiadomym miejscu.
- Może chcesz już spać? - spytał kocur, głaszcząc go po głowie, i bawiąc się kosmykiem długich do pasa włosów Gelithira.
- Chyba tak - szepnął, po czym z czułością przytulił się do jego piersi. Począł powoli wsuwać rękę pod koszulkę Alanthira.
- No, nie tak wcześnie - mruknął czarnowłosy, po czym położył się na siedzeniach. Gelithir rozłożył się naprzeciwko, zasypiając dopiero po kilkunastu minutach.
Mwindaji, wszystko w porządku?
Zbudziła się, jakby oblano ją wiadrem zimnej wody. Podniosła wzrok i ujrzała Nyekundu.
- Co się stało? - spytała nieprzytomnym głosem, mrugając oczami i zrywając się na równe łapy.
- Właściwie nic - mruknął czarnogrzywy - lecz... chciałem ci... coś pokazać. - Mwindaji ruszyła niepewnie za Nyekundu. Kierował się w stronę rzeki Damu.
Po trzech kwadransach byli już na miejscu. Mwindaji spojrzała na Nyekundu.
- O co ci chodzi? - zapytała, wpatrując się w niego podejrzliwie.
- Chodzi o niedźwiedzie Nandi*.
- O co?! - krzyknęła zielonooka.
Nyekundu zatkał jej usta łapą. Skryli się w kępie krzaków nad brzegiem wąwozu, pilnując, by światło księżyca ich nie ujawniało.
Nad rzeką, na dnie jaru, usłyszeli przeciągłe, ciche warczenie. Potem szelest i odgłos wody, gdy czyjeś łapy zahaczyły o rzekę.
Po chwili do ich uszu dotarło przeraźliwe, głośne wycie, przechodzące w śmiech hieny. Mwindaji wyjrzała lekko zza krzaków, sama będąc niezauważoną przez stworzenie.
Na mieliźnie stało mocno umięśnione zwierzę wielkości dorosłego lwa, przypominające pół-hienę, pół-psa.
Posiadało krótkie, jasnobrązowe futro, pręgowane ciemnobrązowo. Z wydłużonej głowy przypominającej niedźwiedzią wyrastały małe, spiczaste uszy. Kryptyda pozbawiona była ogona, łapy tylne były krótsze od przednich, przez co przypominała hienę.
Na drugim brzegu, w gęstwinie zarośli, ozwało się kolejne wycie. Ze skarpy zeskoczył kolejny Nandi, wyraźnie większy od pierwszego.
- Zbierają się. Idą na polowanie - szepnął czerwonooki.
Rozległy się bardziej odległe, lecz liczne, okropne odgłosy niedźwiedzi.
Zza zakola rzeki wyłoniły się ciemne, niewyraźne sylwetki tajemniczych drapieżników. Wszystkie o mocnych, jasnobrązowych łapach, silnym ciele, głowie hieny.
Mwindaji nie wiedziała, ile tam przesiedzieli, obserwując kryptydy. Chyba po godzinie na mieliźnie między ścianami jaru zgromadziło się około pięćdziesięciu Nandich.
Z szeregów wyszedł największy, o gęstej grzywie na karku i zarysowanym wyrostkiem ogona, o czarnych pręgach. Usiadł pośrodku koła i zaczął mówić w tajemniczym, niezrozumiałym dla Mwindaji i Nyekundu języku. Niedźwiedzie co jakiś czas warczały, wyły cicho i śmiały się, jak stado hien.
- Od nich Nandiowie wzięli swą nazwę - rzekł cicho Nyekundu. - Ich pierwszy król nosił na głowie czaszkę Nandiego.
Ogromny zwierz, przywódca stada, przeszedł między swymi współplemieńcami. Podążyli za nim, kierując się w mroki zakola rzeki. Szli ostrożnie, w całkowitej ciszy. Po jakimś czasie stali się niewidoczni.
- To są niedźwiedzie Nandi? - spytała drżącym głosem Mwindi.
- Tak. Właśnie udały się na polowanie. Sterroryzują całe stada. Raz widziałem je, jak polowały na młode słonie, na Ziemi Słoni. To było straszne. Następnego ranka trawa, ziemia i woda w jeziorze były lepkie i czerwone od krwi słoniąt.
- Gdzie mieszkają te niedźwiedzie?
- W niedostępnych grotach, pod skałami, w zaroślach, tunelach... wybierają na bytowanie miejsca, gdzie inni wolą się nie zapuszczać... - odpowiedział lew.
- Chyba lepiej będzie, jak wrócimy - szepnęła lwica. Podążyła za Nyekundu, kierowali się w stronę lwich grot.
Huruma otworzył oczy. Nadal leżał w miękkim koszu, wśród ciepłych poduszek z aksamitu.
Stali nad nim Orion, Huruma, owa szara lwica i kilka innych, nieznanych mu lwów. Dhoruba trzymała łapę na jego brzuchu.
- C-co się stało? - ziewnął Huruma.
- Nie przydasz się - burknął Orion. - Nie mówiłeś nic o Nyeupem, gdy podano ci verithę, poza tym całą zwróciłeś.
- Nic nie pamiętam.
- Złap mnie za łapę - jasnobrązowa łapa Hurumy spoczęła na czarnym ramieniu Dhoruby.
Nagle poczuł, że potężna siła ciągnie go za głowę. Pędzili w strumieniu huczącego powietrza, wśród rozmazanych kształtów. Hurumie wydawało się, że owa siła wpycha jego gałki oczne w głąb czaszki.
Po kilku sekundach leżał na miękkiej, zielonej trawie. Czuł zapach leśnej rzeki i słyszał szum liści.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała Dhoruba i pogłaskała Hurumę po głowie. - Już, idźże do stada. Do zobaczenia, Hurumo.
Zielonooki podziękował czarnej lwicy, która szybko się zdematerializowała. Pobiegł w stronę niewielkiego wzniesienia przy dżungli, gdzie mieszkało jego stado.
Podczas postoju na pięknie odnowionej i malowniczej stacji Cethinia, deszcz przestał padać. Ukazały się dwa piękne, srebrne księżyce i odległe szczyty gór, a chmury odpłynęły gdzieś w mroczną, czarną noc.
Pociąg odjechał z Cethinii dziewięć minut po pierwszej.
Wszyscy spali, tylko Tina czuwała. Trochę bolała ją głowa, lecz około wpół do drugiej ból minął i zasnęła.
- Stacja Kalinghia - powiedział Alanthir, gdy wpół do trzeciej nad ranem zapaliły się światła w korytarzach i przedziale.
- Dojedziemy po szóstej, tak? - spytał dla pewności Nyeupe.
- Tak, dokładnie - odpowiedział Alanthir i ułożył się do snu.
Dokładnie o czwartej dojechali na stację Dhumari. Była ona najmniejsza i najbardziej obskurna ze wszystkich. Nad horyzontem niebo zaczęło szarzeć - zbliżał się świt.
- Jeszcze tylko dwie godziny - mruknął do siebie Alanthir, znużony jazdą. Gelithir tylko pogładził go ręką po ramieniu. Czarnowłosy odwdzięczył się lekkim przytuleniem złotookiego.
W końcu nadeszła szósta godzina. Wszyscy wstali, Alanthir wziął torbę, założył bluzę i zaprowadził wszystkich na peron. Było chłodno, lecz na małej, lecz eleganckiej stacji Faranhir napili się nieco rozgrzewającego soku z czerwonego amberu. Kiedy odnosili ceramiczne kubki do tęgiej, wilczogłowej barmanki, do kawiarenki weszła postać, którą Gelithir, Nyeupe i Tina widzieli tylko na zdjęciu.
Był to Gemini; podszedł raźnym krokiem do Alanthira, a jego długie, rude włosy powiewały za nim. Był ubrany tak samo, jak w owym klubie, tylko że zamiast koszuli szkarłatnej miał koszulę ciemnozieloną.
- Czołem, Alanthir! - powiedział wesołym głosem, poprawiając gogle na czole, które niemalże opadły na oczy.
- Witaj, Gemini! Dzisiaj pokazywałem naszym towarzyszom twoje zdjęcia z Xetinna, byli zachwyceni! - czarnowłosy wskazał na trójkę lwów.
Nyeupe przedstawił Tinę i Gelithira, który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w czarnowłosego.
- Dobra, idziemy przez las, czy jak? - spytał Gemini niepewnie.
- Tak, chcemy trochę rozprostować nogi - odpowiedział Alanthir i wyszli z kawiarni, wcześniej płacąc kilka rumów pulchnej barmance.
Z peronu zeszli na częściowo utwardzoną dróżkę, prowadzącą przez gęsty, świerkowy las. Po jakiś dwudziestu minutach wyszli na ogromną polanę, na której stał piękny, stary dwór, z wielkim gankiem, z daszkiem podpartym na dwóch kolumienkach, z eleganckimi, dużymi oknami. Ściany były częściowo zarośnięte roślinami przypominającymi bluszcz. Ów pałacyk posiadał trzy piętra.
Na ganku stała kobieta o kociej głowie, ubrana w długą, lekką, czarną sukienkę i zielony sweterek. Długie, jasne włosy opadały miękko na plecy, ramiona i kark.
Kiedy usłyszała ich kroki, odwróciła się, ukazując poczciwą, wesołą twarz kotki. Zbiegła z werandy i upadła w ramiona Alanthira.
- Alanthir! Synku! Już myślałam, że cię napadli... tak długo się nie odzywałeś...
- Nie pisałem i nie dzwoniłem przez dwanaście godzin, ponieważ byłem w pociągu, w powozie, szliśmy teraz przez las. Ale bardzo się cieszę, że znów cię widzę! - Alanthir wyswobodził się z objęć matki. Kobieta zaprowadziła ich do obszernego, eleganckiego holu, przypominającego hol w dworku Natial i Askeliona.
- Dobrze, Alanthir. Zdejmij te rzeczy, i zaprowadź naszych gości do sypialni. - na słowa matki Alanthir zrzucił bluzę, zarzucił torbę na drugie ramię i schodami poprowadził lwy na najwyższe piętro. Gemini przywitał się uprzejmie z matką Alanthira i poszedł do jadalni.
Kiedy lwy i czarnowłosy znaleźli się na trzecim piętrze, Alanthir otworzył drewniane, pięknie rzeźbione drzwi. Była to sypialnia żółtookiego.
Przy wielkim, zasłoniętym firanami oknie stało łóżko ze szkarłatnym baldachimem, pościel okryta była fioletowym pledem. Szare ściany zakrywały niemalże całkowicie regały z mnóstwem ksiąg i teczek, na półkach stało mnóstwo roślin, natomiast na hebanowym, pięknym kredensie stał ozdobny zegar i kilka figurek z porcelany. Obok łóżka stała szafa na ubrania, również z twardego, czarnego drewna i wymyślnie rzeźbiona. Pod oknem upchnięto kilka pudeł.
- Witajcie w Pałacu Derhawanów, od ponad czterystu lat siedziba naszego rodu - rzekł Alanthir, wskazując na wygrawerowany na szafie herb opatrzony labrami, klejnotem z głową trykkena oraz wymyślnie zwiniętym zawołaniem rodowym.
- Zaprowadzę was do waszych pokoi, potem zejdziemy na dół, na śniadanie. - czarnowłosy wyprowadził Tinę, Gelithira i Nyeupego na korytarz. Otworzył drzwi tuż obok jego pokoju.
Ich oczom ukazała się sypialnia podobna do tej należącej do Alanthira, lecz nieco mniejsza.
- Ten pokój należy do Tiny. Słyszałem, że lubisz zielony kolor, więc ściany są pomalowane na zielono i rośnie tu sporo roślin.
Tina pisnęła i skoczyła z radością na miękkie łóżko, by chwilę poleżeć. Następnie Alanthir zaprowadził Gelithira i Nyeupego do największego pokoju, z meblościanką i dwoma łóżkami z baldachimami.
- Wasz pokój, chłopcy - powiedział raźnie czarnowłosy, a Nyeupe zdjął ciężkie buty i rzucił się na miękkie, ciemne poduszki. Gelithir przysiadł na krawędzi swojego łóżka, zdjął buty i podszedł do Alanthira.
- Słuchaj... mógłbym spać tej nocy z tobą? - spytał, kładąc rękę na talii czarnowłosego. Kot zareagował cichym mruknięciem i lekkim, zachęcającym uśmiechem.
- No jasne, że możesz. - Alanthir wyszedł z pokoju, za nim lwy, a Tina stała już przy schodach.
Zeszli po krętych, kamiennych stopniach do wielkiej, długiej jadalni.
Bardzo przypominała salę w dworku Nati, Askeliona i Senuiego. Przy nakrytym białym obrusem stole, zastawionym suto potrawami i napojami, siedziało około piętnastu kociogłowych mężczyzn i kobiet. Na końcu stołu siedziało kilkoro dzieci.
- Witajcie! - wstając tak krzyknął rosły, brodaty kocur, głowa rodziny. - Jesteśmy bardzo radzi, żeśmy mogli was ujrzeć. Mam na imię Sathingir Derhawan. To moja żona, Luthannea, nasze dzieci, wnuki, moje siostry oraz dalsi kuzyni.
Sathingir przedstawił swe siostry (trzy kotki o czarnej sierści), swoje dzieci - dwoje braci Alanthira: Denuthira i Vothinissę, kuzynów z obu stron, oraz wnuki - były to dzieci Vothinissy, który był wdowcem. Pociechy Vothinissy nosiły dość dziwne, nieamostańsko brzmiące imiona: Elutha, Hissini, Gerinta i Qareluth.
Nyeupe przedstawił Gelithira i Tinę, po czym opowiedział szczegółowo o ich misji. Sathingir Derhawan kiwał z uznaniem głową i pomrukiwał.
- Norhoth rośnie w siłę - rzekł swym głębokim basem brodaty kot. - Tu, w Amostanii, zdobędziecie wiele uznania. Gdy powrócicie na Vagurethę**, i dotrzecie do Tanganiki, tam magiczne lwy pomogą wam. Wierzę w was, moi dzielni Nyeupe, Tino i Gelithirze. A teraz jedzmy!
Nyeupe, głodny jak wilk, nałożył sobie sporą ilość pieczonego zwierza, i sałatki z owoców amberu. Do picia podano soki owocowe, wino i wodę, oraz mleko trykkenów, bogate w wiele odżywczych składników. Dzieci Vothinissy piły owo mleko z wielkim zapałem z ceramicznych, ręcznie malowanych kubków. Widocznie były wielkimi fanami chłodnego, białego, gęstego napoju.
Uczta trwała prawie do ósmej. Jasne, rześkie światło świtu kładło się na białym obrusie, ceglanych ścianach, najróżniejszych rodzajach sałatek, mięsiwa, dań jarskich, owoców morza, ryb.
Po skończonym posiłku wszyscy stali od stołu, a ojciec Alanthira polecił przybyszom i swemu synowi iść się przespać. Wykonali to polecenie z radością i ulgą.
Tina i Nyeupe poszli do swych sypialni, Gelithir szedł za złotookim, lecz Alanthir lekko złapał go za rękę.
- Chodź. - ciemnowłosy lew posłusznie wykonał jego polecenie.
Alanthir wszedł z nim do swego pokoju, po czym zamknął drzwi na klucz. Gelithir stanął przy ścianie. Czarnowłosy pochylił się nad nim, ucałował czoło lwa i zaczął powoli rozpinać jego koszulę.
*Niedźwiedzie Nandi - te stworzenia nie są kolejnym wymysłem mojej wyobraźni. Są to kryptydy, stworzenia nieodkryte jeszcze przez naukę. Widywano je w Kenii i Tanzanii. Budzą one postrach wśród ludzi i zwierząt. Prawdopodobnie są to potomkowie wymarłych hien Hyaena brevirostris, które ocalały w odludnych zakątkach sawann i lasów.
**Vaguretha - amostańska nazwa naszej planety, Ziemi.
Cóż...
Moje zdanie na temat notki?... Myślę, że wyszła nawet dobrze. Jest bardzo długa, bo pisałam ją przez tydzień, i chciałam tu zamieścić jak najwięcej wątków i wydarzeń.
Kolejny rozdział za trzy komentarze :3
Na koniec posłuchajcie tego utworu: klik.
Następna notka powinna pojawić się nieco wcześniej, niż ta.
Pozdrawiam :)
- Dobranoc - mruknęła Tina i skuliła się przy oknie, tak jak poprzednio. Gelithir usiadł przy drzwiach, przy Alanthirze, a Nyeupe usadowił się naprzeciwko Tiny.
Było dziesięć minut przed północą, gdy w przedziale i na korytarzu zapaliły się światła, a pociąg zatrzymał się. Usłyszeli odgłos otwierających się automatycznie drzwi i tupot butów.
- Stacja Kamanya-Verin, jesteśmy zaledwie kilometr na zachód od stolicy - powiedział wybudzony Alanthir. - Potem Cethinia, Kalinghia i Dhumari, i jesteśmy w Faranhirze.
Gelithir mrużył oczy przed oślepiającym światłem. Tina zakryła twarz swymi czarnymi włosami, a Nyeupe w ogóle nie zwracał na to uwagi.
Maya! Maya!
Wybiegła na szczyt góry. Stał tam Kufu, Simon i Tamaa, przed nimi leżał nieruchomy Erevu.
- Masz do tego zdolności... zobacz to... - powiedział Kufu.
Maya spojrzała na Erevu. Wpatrzyła się w jego otwarte oczy.
Maya pisnęła i odskoczyła do tyłu. Szepnęła drżącymi z przestrachu ustami:
- Norhoth... on... jest...opętany...
Erevu nagle oprzytomniał. Zamrugał oczami, po czym podniósł się na cztery łapy.
Teraz całe jego oczy stały się ogniście czerwone; futro było nieco gęstsze niż zwykle, oraz jaśniejsze. Pazury wydłużyły się nienaturalnie, a ogon pokrył się gęstym, szarym futrem.
Z gardła lwa wydobyło się przeraźliwe wycie, przechodzące w wrzask rozwścieczonego zwierza. Rzucił się na Mayę, przygniatając ją do ziemi.
Brązowa wrzasnęła, gdy stwór uderzył ją w klatkę piersiową swoją silnie umięśnioną, kosmatą łapą. Na trawę trysnęły czarne krople krwi, ale Maya wstała i wdała się bohatersko w walkę.
Przemieniony Erevu ugryzł ją w prawe ucho, wyrywając spory kawałek. Czarnooka odwdzięczyła się potężnym uderzeniem w oczy. Zawył jak stado wilków.
Lwica wskoczyła mu na grzbiet, wbijając zęby w jego kark. Morderczy ucisk zahamowała grzywa szarego włosia, lecz na skórze powstały krwawe ślady.
Po kilku minutach walki Erevu zrezygnował. Stanął naprzeciwko Mayi. Lwica usiadła na trawie, dysząc.
Wilk był coraz mniej kudłaty, zaczął się kurczyć, pazury, oczy i kły również. Erevu znów był dawnym Erevu.
Przez chwilę stał na wszystkich czterech łapach, lecz po chwili zamknął oczy i runął na ziemię.
- Byłeś najwyraźniej opętany - odpowiedział Kufu, wpatrując się w jego prawe oko. Znów były zielonkawo-orzechowe, a znak jadowitego zwierzęcia zniknął całkowicie.
Samce pomogły mu wstać. On jednak trzymał się pewnie na nogach. Zeszli do groty, gdzie wszyscy starali się zapomnieć o ponurym incydencie.
Dwadzieścia minut po północy.
Gelithir spoglądał w okno. W szybę zaczęły uderzać strugi deszczu, spływające po przezroczystej, gładkiej powierzchni.
Zza szarych chmur wyszły księżyce; oba były w fazie ostatniej kwadry. Wyglądały naprawdę pięknie wśród gwiazd, chmur oświetlonych ich blaskiem i koron drzew. Wjechali znowu w gęsty las, tym razem zupełnie inny, niż poprzednio.
To była dżungla; wysokie, omszałe, obrośnięte pnączami pnie drzew wznosiły się do nieba, a rozłożyste korony zasłaniały niemalże całe światło księżyców. Przez płot z drutem kolczastym, oddzielającym tory od lasu, wyzierały liście paproci, trawy i innych, nieznanych mu roślin.
Alanthir niespodziewanie otworzył oczy. Spojrzał na złotookiego i szepnął:
- Nie śpisz?
Gelithir powoli odwrócił głowę. Kiedy usłyszał cichy, spokojny głos kota, wszystkie troski gdzieś odpłynęły.
- Nie, nie mogę zasnąć - odpowiedział nieco głośniej. Usiadł po turecku na szerokim siedzeniu i spojrzał w żółte oczy Alanthira.
Nie mógł wydusić z siebie słowa, patrząc w owe wąskie, piękne ślepia.
- Czemu się we mnie tak wpatrujesz? Podobam ci się? - spytał Alanthir, przysuwając się bliżej Gelithira.
Lew otulił jego pas ramieniem.
- Tak... ja... chyba... ja się chyba w tobie zakochałem - wyrzucił z siebie Gelithir.
Czarnowłosy spuścił głowę i zamknął oczy.
- Ja... tak jakby... no... chciałem ci... powiedzieć... no... to samo - wysapał, po czym położył głowę na ramieniu złotookiego. Gelithir zachichotał cicho, gdy pomyślał o tym.
- Nigdy nie wiedziałem, że mogę się zakochać w facecie - mruknął do siebie, tuląc do siebie Alanthira.
- Ja też. - z ust Gelithira wydobył się kolejny chichot, gdy czarnowłosy musnął delikatnie językiem jego szyję.
Silne, blade ramiona Alanthira błądziły po jego plecach, biodrach i obojczykach. Gelithir jęknął cicho, gdy dłonie czarnowłosego znalazły się w wiadomym miejscu.
- Może chcesz już spać? - spytał kocur, głaszcząc go po głowie, i bawiąc się kosmykiem długich do pasa włosów Gelithira.
- Chyba tak - szepnął, po czym z czułością przytulił się do jego piersi. Począł powoli wsuwać rękę pod koszulkę Alanthira.
- No, nie tak wcześnie - mruknął czarnowłosy, po czym położył się na siedzeniach. Gelithir rozłożył się naprzeciwko, zasypiając dopiero po kilkunastu minutach.
Mwindaji, wszystko w porządku?
Zbudziła się, jakby oblano ją wiadrem zimnej wody. Podniosła wzrok i ujrzała Nyekundu.
- Co się stało? - spytała nieprzytomnym głosem, mrugając oczami i zrywając się na równe łapy.
- Właściwie nic - mruknął czarnogrzywy - lecz... chciałem ci... coś pokazać. - Mwindaji ruszyła niepewnie za Nyekundu. Kierował się w stronę rzeki Damu.
Po trzech kwadransach byli już na miejscu. Mwindaji spojrzała na Nyekundu.
- O co ci chodzi? - zapytała, wpatrując się w niego podejrzliwie.
- O co?! - krzyknęła zielonooka.
Nyekundu zatkał jej usta łapą. Skryli się w kępie krzaków nad brzegiem wąwozu, pilnując, by światło księżyca ich nie ujawniało.
Nad rzeką, na dnie jaru, usłyszeli przeciągłe, ciche warczenie. Potem szelest i odgłos wody, gdy czyjeś łapy zahaczyły o rzekę.
Po chwili do ich uszu dotarło przeraźliwe, głośne wycie, przechodzące w śmiech hieny. Mwindaji wyjrzała lekko zza krzaków, sama będąc niezauważoną przez stworzenie.
Na mieliźnie stało mocno umięśnione zwierzę wielkości dorosłego lwa, przypominające pół-hienę, pół-psa.
Posiadało krótkie, jasnobrązowe futro, pręgowane ciemnobrązowo. Z wydłużonej głowy przypominającej niedźwiedzią wyrastały małe, spiczaste uszy. Kryptyda pozbawiona była ogona, łapy tylne były krótsze od przednich, przez co przypominała hienę.
Na drugim brzegu, w gęstwinie zarośli, ozwało się kolejne wycie. Ze skarpy zeskoczył kolejny Nandi, wyraźnie większy od pierwszego.
- Zbierają się. Idą na polowanie - szepnął czerwonooki.
Rozległy się bardziej odległe, lecz liczne, okropne odgłosy niedźwiedzi.
Zza zakola rzeki wyłoniły się ciemne, niewyraźne sylwetki tajemniczych drapieżników. Wszystkie o mocnych, jasnobrązowych łapach, silnym ciele, głowie hieny.
Mwindaji nie wiedziała, ile tam przesiedzieli, obserwując kryptydy. Chyba po godzinie na mieliźnie między ścianami jaru zgromadziło się około pięćdziesięciu Nandich.
Z szeregów wyszedł największy, o gęstej grzywie na karku i zarysowanym wyrostkiem ogona, o czarnych pręgach. Usiadł pośrodku koła i zaczął mówić w tajemniczym, niezrozumiałym dla Mwindaji i Nyekundu języku. Niedźwiedzie co jakiś czas warczały, wyły cicho i śmiały się, jak stado hien.
- Od nich Nandiowie wzięli swą nazwę - rzekł cicho Nyekundu. - Ich pierwszy król nosił na głowie czaszkę Nandiego.
Ogromny zwierz, przywódca stada, przeszedł między swymi współplemieńcami. Podążyli za nim, kierując się w mroki zakola rzeki. Szli ostrożnie, w całkowitej ciszy. Po jakimś czasie stali się niewidoczni.
- To są niedźwiedzie Nandi? - spytała drżącym głosem Mwindi.
- Tak. Właśnie udały się na polowanie. Sterroryzują całe stada. Raz widziałem je, jak polowały na młode słonie, na Ziemi Słoni. To było straszne. Następnego ranka trawa, ziemia i woda w jeziorze były lepkie i czerwone od krwi słoniąt.
- Gdzie mieszkają te niedźwiedzie?
- W niedostępnych grotach, pod skałami, w zaroślach, tunelach... wybierają na bytowanie miejsca, gdzie inni wolą się nie zapuszczać... - odpowiedział lew.
- Chyba lepiej będzie, jak wrócimy - szepnęła lwica. Podążyła za Nyekundu, kierowali się w stronę lwich grot.
Huruma otworzył oczy. Nadal leżał w miękkim koszu, wśród ciepłych poduszek z aksamitu.
Stali nad nim Orion, Huruma, owa szara lwica i kilka innych, nieznanych mu lwów. Dhoruba trzymała łapę na jego brzuchu.
- C-co się stało? - ziewnął Huruma.
- Nie przydasz się - burknął Orion. - Nie mówiłeś nic o Nyeupem, gdy podano ci verithę, poza tym całą zwróciłeś.
- Nic nie pamiętam.
-
Tak, bo veritha trochę zamula, gdy przestaje działać. Dlatego nic nie
pamiętasz. Dobrze... chodź już. - Dhoruba wyciągnęła go za kark z
legowiska. Owa veritha chyba nieco otępiała ruchy, bo dopiero po dłuższej chwili stanął pewnie na nogach.
Czarna lwica wyprowadziła go krętymi, ceglanymi korytarzami na powierzchnię. Byli w Dolinie Zachodniej. - Złap mnie za łapę - jasnobrązowa łapa Hurumy spoczęła na czarnym ramieniu Dhoruby.
Nagle poczuł, że potężna siła ciągnie go za głowę. Pędzili w strumieniu huczącego powietrza, wśród rozmazanych kształtów. Hurumie wydawało się, że owa siła wpycha jego gałki oczne w głąb czaszki.
Po kilku sekundach leżał na miękkiej, zielonej trawie. Czuł zapach leśnej rzeki i słyszał szum liści.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała Dhoruba i pogłaskała Hurumę po głowie. - Już, idźże do stada. Do zobaczenia, Hurumo.
Zielonooki podziękował czarnej lwicy, która szybko się zdematerializowała. Pobiegł w stronę niewielkiego wzniesienia przy dżungli, gdzie mieszkało jego stado.
Podczas postoju na pięknie odnowionej i malowniczej stacji Cethinia, deszcz przestał padać. Ukazały się dwa piękne, srebrne księżyce i odległe szczyty gór, a chmury odpłynęły gdzieś w mroczną, czarną noc.
Pociąg odjechał z Cethinii dziewięć minut po pierwszej.
Wszyscy spali, tylko Tina czuwała. Trochę bolała ją głowa, lecz około wpół do drugiej ból minął i zasnęła.
- Stacja Kalinghia - powiedział Alanthir, gdy wpół do trzeciej nad ranem zapaliły się światła w korytarzach i przedziale.
- Dojedziemy po szóstej, tak? - spytał dla pewności Nyeupe.
- Tak, dokładnie - odpowiedział Alanthir i ułożył się do snu.
Dokładnie o czwartej dojechali na stację Dhumari. Była ona najmniejsza i najbardziej obskurna ze wszystkich. Nad horyzontem niebo zaczęło szarzeć - zbliżał się świt.
- Jeszcze tylko dwie godziny - mruknął do siebie Alanthir, znużony jazdą. Gelithir tylko pogładził go ręką po ramieniu. Czarnowłosy odwdzięczył się lekkim przytuleniem złotookiego.
W końcu nadeszła szósta godzina. Wszyscy wstali, Alanthir wziął torbę, założył bluzę i zaprowadził wszystkich na peron. Było chłodno, lecz na małej, lecz eleganckiej stacji Faranhir napili się nieco rozgrzewającego soku z czerwonego amberu. Kiedy odnosili ceramiczne kubki do tęgiej, wilczogłowej barmanki, do kawiarenki weszła postać, którą Gelithir, Nyeupe i Tina widzieli tylko na zdjęciu.
Był to Gemini; podszedł raźnym krokiem do Alanthira, a jego długie, rude włosy powiewały za nim. Był ubrany tak samo, jak w owym klubie, tylko że zamiast koszuli szkarłatnej miał koszulę ciemnozieloną.
- Czołem, Alanthir! - powiedział wesołym głosem, poprawiając gogle na czole, które niemalże opadły na oczy.
- Witaj, Gemini! Dzisiaj pokazywałem naszym towarzyszom twoje zdjęcia z Xetinna, byli zachwyceni! - czarnowłosy wskazał na trójkę lwów.
Nyeupe przedstawił Tinę i Gelithira, który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w czarnowłosego.
- Dobra, idziemy przez las, czy jak? - spytał Gemini niepewnie.
- Tak, chcemy trochę rozprostować nogi - odpowiedział Alanthir i wyszli z kawiarni, wcześniej płacąc kilka rumów pulchnej barmance.
Z peronu zeszli na częściowo utwardzoną dróżkę, prowadzącą przez gęsty, świerkowy las. Po jakiś dwudziestu minutach wyszli na ogromną polanę, na której stał piękny, stary dwór, z wielkim gankiem, z daszkiem podpartym na dwóch kolumienkach, z eleganckimi, dużymi oknami. Ściany były częściowo zarośnięte roślinami przypominającymi bluszcz. Ów pałacyk posiadał trzy piętra.
Na ganku stała kobieta o kociej głowie, ubrana w długą, lekką, czarną sukienkę i zielony sweterek. Długie, jasne włosy opadały miękko na plecy, ramiona i kark.
Kiedy usłyszała ich kroki, odwróciła się, ukazując poczciwą, wesołą twarz kotki. Zbiegła z werandy i upadła w ramiona Alanthira.
- Alanthir! Synku! Już myślałam, że cię napadli... tak długo się nie odzywałeś...
- Nie pisałem i nie dzwoniłem przez dwanaście godzin, ponieważ byłem w pociągu, w powozie, szliśmy teraz przez las. Ale bardzo się cieszę, że znów cię widzę! - Alanthir wyswobodził się z objęć matki. Kobieta zaprowadziła ich do obszernego, eleganckiego holu, przypominającego hol w dworku Natial i Askeliona.
- Dobrze, Alanthir. Zdejmij te rzeczy, i zaprowadź naszych gości do sypialni. - na słowa matki Alanthir zrzucił bluzę, zarzucił torbę na drugie ramię i schodami poprowadził lwy na najwyższe piętro. Gemini przywitał się uprzejmie z matką Alanthira i poszedł do jadalni.
Kiedy lwy i czarnowłosy znaleźli się na trzecim piętrze, Alanthir otworzył drewniane, pięknie rzeźbione drzwi. Była to sypialnia żółtookiego.
Przy wielkim, zasłoniętym firanami oknie stało łóżko ze szkarłatnym baldachimem, pościel okryta była fioletowym pledem. Szare ściany zakrywały niemalże całkowicie regały z mnóstwem ksiąg i teczek, na półkach stało mnóstwo roślin, natomiast na hebanowym, pięknym kredensie stał ozdobny zegar i kilka figurek z porcelany. Obok łóżka stała szafa na ubrania, również z twardego, czarnego drewna i wymyślnie rzeźbiona. Pod oknem upchnięto kilka pudeł.
- Witajcie w Pałacu Derhawanów, od ponad czterystu lat siedziba naszego rodu - rzekł Alanthir, wskazując na wygrawerowany na szafie herb opatrzony labrami, klejnotem z głową trykkena oraz wymyślnie zwiniętym zawołaniem rodowym.
- Zaprowadzę was do waszych pokoi, potem zejdziemy na dół, na śniadanie. - czarnowłosy wyprowadził Tinę, Gelithira i Nyeupego na korytarz. Otworzył drzwi tuż obok jego pokoju.
Ich oczom ukazała się sypialnia podobna do tej należącej do Alanthira, lecz nieco mniejsza.
- Ten pokój należy do Tiny. Słyszałem, że lubisz zielony kolor, więc ściany są pomalowane na zielono i rośnie tu sporo roślin.
Tina pisnęła i skoczyła z radością na miękkie łóżko, by chwilę poleżeć. Następnie Alanthir zaprowadził Gelithira i Nyeupego do największego pokoju, z meblościanką i dwoma łóżkami z baldachimami.
- Wasz pokój, chłopcy - powiedział raźnie czarnowłosy, a Nyeupe zdjął ciężkie buty i rzucił się na miękkie, ciemne poduszki. Gelithir przysiadł na krawędzi swojego łóżka, zdjął buty i podszedł do Alanthira.
- Słuchaj... mógłbym spać tej nocy z tobą? - spytał, kładąc rękę na talii czarnowłosego. Kot zareagował cichym mruknięciem i lekkim, zachęcającym uśmiechem.
- No jasne, że możesz. - Alanthir wyszedł z pokoju, za nim lwy, a Tina stała już przy schodach.
Zeszli po krętych, kamiennych stopniach do wielkiej, długiej jadalni.
Bardzo przypominała salę w dworku Nati, Askeliona i Senuiego. Przy nakrytym białym obrusem stole, zastawionym suto potrawami i napojami, siedziało około piętnastu kociogłowych mężczyzn i kobiet. Na końcu stołu siedziało kilkoro dzieci.
- Witajcie! - wstając tak krzyknął rosły, brodaty kocur, głowa rodziny. - Jesteśmy bardzo radzi, żeśmy mogli was ujrzeć. Mam na imię Sathingir Derhawan. To moja żona, Luthannea, nasze dzieci, wnuki, moje siostry oraz dalsi kuzyni.
Sathingir przedstawił swe siostry (trzy kotki o czarnej sierści), swoje dzieci - dwoje braci Alanthira: Denuthira i Vothinissę, kuzynów z obu stron, oraz wnuki - były to dzieci Vothinissy, który był wdowcem. Pociechy Vothinissy nosiły dość dziwne, nieamostańsko brzmiące imiona: Elutha, Hissini, Gerinta i Qareluth.
Nyeupe przedstawił Gelithira i Tinę, po czym opowiedział szczegółowo o ich misji. Sathingir Derhawan kiwał z uznaniem głową i pomrukiwał.
- Norhoth rośnie w siłę - rzekł swym głębokim basem brodaty kot. - Tu, w Amostanii, zdobędziecie wiele uznania. Gdy powrócicie na Vagurethę**, i dotrzecie do Tanganiki, tam magiczne lwy pomogą wam. Wierzę w was, moi dzielni Nyeupe, Tino i Gelithirze. A teraz jedzmy!
Nyeupe, głodny jak wilk, nałożył sobie sporą ilość pieczonego zwierza, i sałatki z owoców amberu. Do picia podano soki owocowe, wino i wodę, oraz mleko trykkenów, bogate w wiele odżywczych składników. Dzieci Vothinissy piły owo mleko z wielkim zapałem z ceramicznych, ręcznie malowanych kubków. Widocznie były wielkimi fanami chłodnego, białego, gęstego napoju.
Uczta trwała prawie do ósmej. Jasne, rześkie światło świtu kładło się na białym obrusie, ceglanych ścianach, najróżniejszych rodzajach sałatek, mięsiwa, dań jarskich, owoców morza, ryb.
Po skończonym posiłku wszyscy stali od stołu, a ojciec Alanthira polecił przybyszom i swemu synowi iść się przespać. Wykonali to polecenie z radością i ulgą.
Tina i Nyeupe poszli do swych sypialni, Gelithir szedł za złotookim, lecz Alanthir lekko złapał go za rękę.
- Chodź. - ciemnowłosy lew posłusznie wykonał jego polecenie.
Alanthir wszedł z nim do swego pokoju, po czym zamknął drzwi na klucz. Gelithir stanął przy ścianie. Czarnowłosy pochylił się nad nim, ucałował czoło lwa i zaczął powoli rozpinać jego koszulę.
*Niedźwiedzie Nandi - te stworzenia nie są kolejnym wymysłem mojej wyobraźni. Są to kryptydy, stworzenia nieodkryte jeszcze przez naukę. Widywano je w Kenii i Tanzanii. Budzą one postrach wśród ludzi i zwierząt. Prawdopodobnie są to potomkowie wymarłych hien Hyaena brevirostris, które ocalały w odludnych zakątkach sawann i lasów.
**Vaguretha - amostańska nazwa naszej planety, Ziemi.
Cóż...
Moje zdanie na temat notki?... Myślę, że wyszła nawet dobrze. Jest bardzo długa, bo pisałam ją przez tydzień, i chciałam tu zamieścić jak najwięcej wątków i wydarzeń.
Kolejny rozdział za trzy komentarze :3
Na koniec posłuchajcie tego utworu: klik.
Następna notka powinna pojawić się nieco wcześniej, niż ta.
Pozdrawiam :)
Przepraszam za słownictwo, ale rozdział jest po prostu... zajebisty.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, całe szczęście, że Erevu żyje. Mam nadzieję, że te ataki nie sprawią, że kogoś zabije. Co najwyżej zrani, jak to zrobił Mayi.
Po drugie, miłość Alanthira i Gelithira. Czytając to miałam ogromny uśmiech na twarzy, ponieważ bardzo lubię "takie rzeczy" :D To było po prostu słodkie i przeurocze, kiedy oboje wyznali sobie miłość <3
Po trzecie, bardzo spodobał mi się pomysł z niedźwiedziami Nandi.
Po czwarte, ostatni wers tego rozdziału. Chyba nie muszę dodawać, że się cieszę :D
Przepraszam, że tak się rozpisałam, ale musiałam. Ten rozdział był jednym z lepszych jakie napisałaś, ale to może przez moją chorą psychikę, jeśli chodzi o ten inny rodzaj miłości. Po prostu lubię czytać takie rzeczy, ale to chyba nic złego? :)
Pozdrawiam Cię serdecznie i czekam na dalszy ciąg tej historii.
Super!! twoje opowiadania są straszne wyjątkowe długie!! a ja właśnie takie lubię!! :) Zapraszam do mnie :)
OdpowiedzUsuńFajny post! Notka jest zarąbista.
OdpowiedzUsuńTwój rysunek jest śliczny<3
Pozdrawiam!
Damu