niedziela, 31 marca 2013

26. Zapomniana przysługa

Ciężkie, senne powieki opadły, zasłaniając żółte oczy o intensywnie zielonych tęczówkach. Brązowa grzywka opadła coraz niżej, aż kosmyki dotknęły miękkiego, mokrego, różowego nosa. 
Otulała go cuchnąca i zimna szata Netherena. Czuł się, jakby ktoś usadził go na ostrych kamieniach: wrzucono go na przedni łęk siodła. 
Po długim czasie koń zwolmił, po czym się zatrzymał. Poczuł, że spada na twardą, zimną posadzkę z kamienia.
Otworzył sklejone od płytkiego snu powieki. Ujrzał nad sobą jakiegoś lwa. Nie był to Jeździec.
- Śliczniutki - syknął jadowitym głosem lew, po czym podniósł Hurumę do siadu. Zakręciło mu się w głowie. 
- Uroczy - usłyszał nad sobą głos, tym razem należący do lwicy. Nad nim stanęła chuda samica, o szarawym futrze. Teraz ujrzał, gdzie się znajduje. 
Była to mała, kwadratowa komnata, wilgotna i brudna. Ściany były z cegieł, pokrytych pleśnią. Na kamiennej podłodze rozrzucone było siano, kości i kilka płatów skóry. Cały obskurny pokoik oświetlała pochodnia, tuż nad jego głową.
Lwica spojrzała na niego złotymi, chytrymi oczami. Kilka much obsiadło jej twarz. Przysunęła się do jego twarzy jeszcze bliżej, po czym spojrzała w jego oczy. Oczarowana jego ponurym spojrzeniem, pisnęła i krzyknęła:
- Och, na dobrą Maishę! Przecież to syn Maji. Podobny, prawda, Orionie?
Ów lew to Orion, towarzysz Dhoruby. Spojrzał na Hurumę z jadowitym uśmiechem. Odgarnął mu grzywkę z czoła.
- Jakiż podobny! Pan będzie zadowolony... podać mu trochę verithy, może powie coś o Nyeupem.
Lwica zaryczała wściekle i trzepnęła Oriona łapą.
- Nie wymawiaj przy mnie tego imienia! - zawarczała wściekle, ciągnąc go za grzywę.
- Tak! Już dobrze! Dhorubo! Dhorubo! - wołał swą siostrę. Czarna lwica wpadła do pomieszczenia z radosną furią.
Jej złote, duże oczy błyszczały wśród czarnego jak smoła futra; była mocno zbudowana i chyba dobrze odżywiona; podeszła do brązowego, lekko przyciskając go za gardło do ściany. Spojrzała na niego.
Nagle coś sobie przypomniała. Dawną, zapomnianą już przysługę. Maji... przed swą śmiercią nakazała jej się nim opiekować... a ona?... 
Zawiodła. Jak zawsze. Przez namowy Oriona.
Wpatrywała się w zielonookiego lwa, po czym usiadła koło niego i powiedziała do reszty:
- Wynocha stąd. Już.
Lwy, mrucząc z oburzeniem, wyszły drzwiami z pomieszczenia. Czarna szepnęła mu do ucha:
- Znałam twą matkę, Hurumo.
Zwrócił swe oczy na jej zakłopotaną twarz. Dhoruba szeptała dalej.
- Umarła tuż po twych narodzinach. Ale wcześniej prosiła mnie o coś. Złożyłyśmy przysługę... miałam się tobą opiekować po jej śmierci... ale wojna i losy zawiodły mnie do służby Norhothowi. I teraz... kiedy cię ujrzałam... tyle wycierpiałeś...
Spojrzał na nią jeszcze raz. Dotknęła łapą jego łopatki.
- Nie wypalaj mi tego - wskazał na jej przedramię; pod futrem widoczny był Skorpion.
- Nie mam zamiaru. To najgorsze piętno, jakie lew może nosić na sobie. Gorsze niż pakty z piekielnymi siłami...
Jego wargi zaczęły lekko drżeć.
- Skąd ty wiesz tyle o mnie? - wydyszał, siląc się na spokojny ton.
Naznaczona przytuliła go do siebie.
- Byłam zawsze przy tobie. Nie wiedziałeś o tym, ale zostawiłam w tobie stare zaklęcie. Dzięki temu cię widziałam. Motywowałam ciebie do działania, kiedy zaatakowali cię Muthi i Kwenu. Nie pamiętasz?
Brązowy schował twarz w łapach. Miał zbyt dużo na głowie. Porwanie, Nethereni, nieznane mu miejsce, teraz jakaś nawiedzona lwica mówi mu, że miała być jego opiekunką...
- Chcę spać - mruknął - teraz.
Dhoruba machnęła łapą w powietrzu. W rogu, koło lwa, pojawił się wielki, wiklinowy kosz, wyściełany atłasem i aksamitem. Ułożył się wśród poduszek i stwierdził, że tak wygodnego łoża nie miał nigdy.
- Wrócisz, już jutro o świcie. Nie przejmuj się nimi. Uratuję cię, Hurumo. - szepnęła złotooka i wyszła z pokoiku.


Dwudziesta druga. 
Tina otworzyła oczy. Spojrzała na Alanthira, który schował tablet do torby i próbował zasnąć. Ale nikogo nie gnało do snu - wyspali się bowiem w dworku. 
Nyeupe spojrzał na Gelithira, który zdjął buty i ustawił je przy siedzeniu.
- Znasz jakieś niezłe dowcipy? - szepnął do białowłosego.
Nyeupe pokręcił przecząco głową.
- Najwyżej kilka.
Alanthir podniósł na lwy czujne, żółte oczy. 
- Ja znam parę lepszych. 
Gelithir spojrzał na czarnowłosego, który puścił do niego oko. 
- No właśnie, poopowiadajcie coś - powiedziała rozbudzona już Tina.     
- Nie zapomnę, jak po raz pierwszy farbowali mi włosy - usłyszeli nad sobą.
W drzwiach stała postać bliżej nieokreślonej płci, o twarzy jasnobrązowego kota. Długie, falujące, blond włosy opadły na szare oczy, a ciemny płaszcz skrywał całą sylwetkę.
- Nie musisz nas tak straszyć, Mandillani - powiedział lekko oburzony Alanthir. Mandillani bezszelestnie zamknęła drzwi za sobą, po czym zdjęła płaszcz, i powiesiła go na wieszaku przy drzwiach.
Ubrana była w ogniście czerwoną koszulkę i żółto-purpurowe spodnie; brakowało jeszcze turkusowego sweterka i różowych pasemek.
Mimo kolorowych ubrań jej twarz była ponura i mroczna; oczy, dla pogłębienia przygnębiającego wrażenia, otoczyła ciemnym cieniem.
- Piękne oczka - zażartował żółtooki.
- Śliczny pentagram, braciszku - zachichotała Mandillani.
- Opowiadaj o tych włosach. - Alanthir rzucił jej niecierpliwe spojrzenie. Mandi się zaśmiała.
- Miałam wtedy osiemnastkę, pamiętasz... no, i przed imprezą poszłam do Bethani, żeby coś mi z tymi włoskami zrobiła... ona ogląda, patrzy na tą moją czuprynę... miałam wtedy te krótkie, pamiętasz. Bethani mówi, że będę się ładnie prezentować w czerwieni. A ja jej mówię: "Betty, ja idę na osiemnastkę, a nie na koncert Nandiego!" Kiwa tą swoją główką, po czym się zabiera... boki mi wygoliła, a to, co zostało, na żółto, czarno i zielono ufarbowała. Ja się patrzę na siebie... wyglądam cudownie, wypisz wymaluj jak Jenhalli Wethar! Takie coś sobie jeszcze zażyczyłam, żeby mi te włosy na żelu podniosła. Bierze na całą rękę żel do włosów, i takiego koguta mi uformowała, że pisnęłam! Wyglądałam jak ty, bracie! I jak Jenhalli!
- Pięknie, Betty też mi czyta w myślach... nie zapomnę, jak mi przedziałek na niebiesko zrobiła... i opowiadaj dalej! - ponaglił brat Mandillani.
- Ha ha... nasza kochana Bethani pomalowała mi paznokcie na różowo i czarno, jeszcze chciała tipsy doczepić, bo moje pazurki są okropne... ja powiedziałam, że nikt mi się nie będzie na ręce patrzył, więc zrezygnowała. Czerwony, żółty i czarny cień na powieki mi nałożyła, pomalowała mi wargi na ciemnofioletowo i lekko zakręciła wibrysy... jak wyszłam w moich spodniach ze skóry, szpilkach, i kubraczku z cekinami, oglądali się za mną wszyscy, których mijałam. A na imprezie trudno mi było skakać w szpilkach, to włożyłam moje nieśmiertelne tenisówki. Zniszczyły się tak, że chciałam je wyrzucić, ale skleiłam je i noszę cały czas.
Wyciągnęła przed siebie zgrabne, długie nogi, pokazując nieco znoszone, czarno-czerwone trampki z wymalowaną trupią czaszką.
- Świetna czacha - zauważył Nyeupe, wskazując na buty Mandillani.
- No właśnie, weszłam tu jak do stodoły, przepraszam... - zarumieniła się szarooka. Alanthir przedstawił wszystkich, po czym Nyeupe opowiedział o swej misji.
Szarooka blondynka co jakiś czas kiwała ponuro głową, a kiedy Nyeupe skończył opowiadać, Mandi rzekła:
- Myślę, że tu są najlepsze warunki do gromadzenia magów i pomocników. Sama mam umiejętności magiczne, ale tak denne, że moje oczy nie są nawet złote.
Poklepała Nyeupego po ramieniu, wzięła płaszcz, po czym stanęła przy rozsuwanych drzwiach przedziału.
- Wracam do Herina, czeka na mnie.
Kiedy wyszła, Alanthir zdjął z siebie bluzę, która na pierwszy rzut oka wydawała się czarna; dopiero po dokładnym wpatrzeniu się widać było, że ma barwę grafitu. Złożył ją w kostkę, podłożył pod głowę zamiast poduszki i położył się na boku.
Pod ową grafitową, grubą bluzą skrywał jakże śliczną koszulkę na ramiączkach. Przynajmniej tak pomyślał Gelithir, przyglądając się biało-czerwonemu nadrukowi z szablami i napisami, wąskim ramiączkom ozdobionym ćwiekami, lekko poszarpanej dolnej krawędzi. Złotooki jak zahipnotyzowany wpatrywał się w silnie umięśnione, białe ramiona, na których widniał tatuaż wykonany najwyraźniej henną. Przedstawiał wielkiego węża, oplatającego ciało potężnego wilka.
Czarnowłosy położył się na plecach, i rzekł:
- Gemini podsyła niezłe zdjęcia na Xetinn. Pokazać wam?
Nikomu nie chciało się spać, więc z chęcią przystali na tą propozycję. Alanthir, nie podnosząc się, wyjął ze stojącej na podłodze torby tablet.
Stuknął palcem w ekran; rozjaśnił się, a ściany przedziału musnęło światło. Tina spojrzała na zegar. Dwudziesta druga dwadzieścia dwa. Ależ piękna godzina.
Alanthir przejechał parę razy po ekranie, po czym zaczął stukać w określone miejsca. Kiedy wykonał owe nieskomplikowane ruchy, światło zmieniło barwę na nieco ciemniejszą.
Śmiejąc się cicho, odwrócił tablet w ich stronę. Zdjęcie, które widniało na ekranie, wzbudziło wybuch śmiechu wśród lwów.
Na tle zniszczonej kamienicy, zamazanej graffiti, w świetle ulicznych latarni, stało kilkoro wilczo- i kociogłowych dziewczyn. Najwyraźniej całe zdjęcie było jakimś wyjątkowo udanym żartem.
Wśród nich była Natial i Mandillani; wszystkie ubrane były we wściekle różowe spódniczki, dziurawe pończochy, bluzki na ramiączkach i czarne szpilki. Włosy miały silnie zmierzwione, a na nich widniały doczepione dredy w kolorze magenty. Stały w szeregu, unosząc ręce wysoko, a najwyższa z kocic trzymała w jednej dłoni pochodnię, w drugiej miecz. Na zdjęciu widniał napis: SERHANNI MIN THATU E KUTHINI, KAMANYA, DHERATHED JIX GEMINI GIRHAR.
- Co tu jest napisane? - spytał Gelithir.
- "Wojowniczki ognia i kiczu, Kamanya, sfotografowane przez Geminiego Girhara.
- Pokaż też inne - powiedziała Tina, siadając koło Alanthira, który sam usadowił się na środku. Po jego drugiej stronie usiadł Gelithir, a Nyeupe znalazł wygodne miejsce obok czarnowłosej.
Pokazał im następne: trzech kociogłowych chłopców w wieku jakiś dwudziestu lat, siedzących po turecku na skórzanej, jasnofioletowej tapicerce ogromnej kanapy, stojącej na tle czarnej ściany. Najwyraźniej był to jakiś klub; dym unoszący się w powietrzu oświetlały strumienie białego, czerwonego, żółtego, różowego, zielonego i turkusowego światła.
- Od lewej to ja, tylko że w fioletowych włosach... - Alanthir wskazał na pierwszego. Był ubrany w swoje ciemne ubrania, tylko że miał jasnoszarą koszulkę z krótkimi rękawami i kolorową chustę zawiązaną na szyi.
- Dalej Gemini i Vetanir, utalentowany artysta - zaśmiał się cicho żółtooki. Gemini miał długie do ramion miedzianorude włosy, a twarz kremowego kota rozjaśniał uśmiech i kolczyk w brwi. Na szkarłatną koszulę narzuconą miał kurtkę z czarnej skóry, całości dopełniały ciemne dżinsy i wysokie do kolan, lśniące, czarne glany. Vetanir wyglądał nawet przeciętnie: chudy, o mizernej, ale uśmiechniętej twarzy rudego kota. Na jasne, duże oczy opadła grzywka neonowoniebieskich włosów. Cały spowity był w szary płaszczyk.
- Śliczny ten Gemini - zaśmiał się cicho Nyeupe.   
- Tak, a jego umiejętności fotograficznych zazdroszczą mu wszyscy. Zdjęcia z różowymi wojowniczkami i naszym trio zrobił Askelion, a teraz pora na zdjęcia Geminiego - Alanthir otworzył kolejne, niesamowite zdjęcie, przedstawiające budowlę przypominającą wielką, gotycką katedrę w świetle księżyca i sztucznych lamp.


Wiatr nie pozwalał mu otworzyć oczu. Wciąż pamiętał incydent z wtargnięciem Netherenów na teren Wietrznej Ziemi.
Grzywka zasłoniła mu oczy. Wszedł pośpiesznie do groty, strzepując włosy ze ślepi.
Maya siedziała obok, przypatrując mu się z ciekawością.
- Gothi, chyba nie powinieneś tak stać do wiatru - powiedziała, mrużąc ciemne oczy.
Gothar wstał niespiesznie.
- A co cię to? - spytał nieco opryskliwie, kładąc się. Maya uczyniła to samo i położyła mu głowę na łopatce.
- Chciałam ci coś powiedzieć. - jasnobrązowa spojrzała w jego cudne, czarne oczy.
- Kocham cię - jej głos zniżył się do szeptu. Gothar polizał ją po czole z czułością.
- Świetnie, bo... ty... ty też mi się podobasz. - kiedy wypowiedział te słowa, bezwiednie położył jej łapę na łopatkach, głaszcząc je.
Nagle poczuł na karku czyjś oddech. To był Simon. Stał nad nim, trącając go lekko nosem.
- Śliczna z was parka - powiedział swym lekko rozbawionym, niskim głosem. - Widzieliście może Erevu?
- Nie, ale Kufu był teraz pod grotą - rzekła Maya, po czym powróciła do rozmów z Gotharem.
Brat czarnookiego wyszedł z groty. Wiatr zelżał, pozwalając się rozejrzeć.
Zszedł ostrożnie ze zbocza, kryjąc się w gąszczach. Miał ten nawyk od zawsze, po prostu. Jego wrodzona ostrożność łowcy teraz dała się we znaki.
Po chwili usłyszał szelest. Rozejrzał się, i wytężył wrażliwy słuch.
Ujrzał szary kształt, przybliżający się do niego. To był Kufu.
- Czołem, Simon - szary lew puścił do niego oko.
- Gdzie Erevu? - spytał czarnooki.
Kufu wzruszył ramionami.
- Nie wiem... - zanim dokończył, usłyszeli czyjś przeraźliwy wrzask, dochodzący z okolic groty, ze szczytu wzgórza.
- To Tamaa - lwy pędziły na szczyt. Tam zobaczyli coś, co zmroziło im krew w żyłach.
Tamaa stała nad Erevu, który leżał nieruchomy na ziemi. Najwyraźniej był martwy.
- Co mu się stało? - drżący głos Simona zagłuszył kolejny wrzask Tamy.
- On... patrz... na... na... jego... oczy... - Kufu spojrzał w oczy brata.
Miały barwę głębokiego szkarłatu; na prawej tęczówce zarysowywał się zamazany, jasny kształt; z każdą chwilą był coraz bardziej wyraźny, mniej mglisty, aż w końcu jego znaczenie stało się oczywiste.
Na czerwonej tęczówce widniał srebrny, duży skorpion; był to symbol Norhotha, największego czarnoksiężnika świata...

Witam, witam.
Nie mam nic ważnego do powiedzenia, z wyjątkiem przekazania lekko spóźnionych życzeń wielkanocnych xD a więc życzę Wam zdrowia, szczęścia, pomyślności, weny do pisania opowiadań, oraz udanej bitwy na śnieżki w śmigus-dyngus - biorąc pod uwagę ilości śniegu w całej Polsce, Poniedziałek będzie raczej Śnieżny, niż Lany xDDD


{{piosenka}} (może niezbyt wielkanocna, ale chodzi mi po głowie i bardzo mi się podoba <3)

niedziela, 24 marca 2013

25. Szum leśnej rzeki

Nyeupe spojrzał przez okno. Dopiero co wjechali w gęsty, iglasty las.
Trykkeny warczały dziko i uderzały głośno kopytami o brukowaną uliczkę. Gałęzie szumiały, poruszane lekkimi podmuchami wiatru. Tina i Gelithir rozmawiali cicho i dość nerwowo, a Natial głaskała swoje jaskrawe, sztuczne dredy. 
Całą knieję ogarnęła ciemność, a między pniami tańczyły promienie księżycowego światła. Co jakiś czas słychać było pohukiwanie sów, szmer trawy, odległy ryk lub wycie. Na te odgłosy Natial przerywała zabawę swymi doczepionymi dredami, a trykkeny warczały jeszcze głośniej. Nyeupe wychylił się nieco przez okno i spojrzał w górę. Niemal zamarł z zachwytu.
Takich gwiazd nie widział jeszcze nigdy; na czarnym niebie błyszczały miliony, a nawet może biliony srebrnych świateł. Niektóre były bardzo małe, świeciły jednak mocno, jakby chciały za wszelką cenę pokazać swą potęgę; większe, białe karły błyskały niczym piękne cekiny wszyte w jedwabistą szatę Nocy. Największe gwiazdy (a było ich kilka) biły czerwonym, potężnym światłem. Oprócz mocy gwiazd i i dwóch księżyców Noc ozdobiła swą pelerynę purpurowymi i zielonymi szalami mgławic.
Złożył ręce na kolanach, wpatrując się w wysokie koturny Nati. Białe włosy opadły na równie bladą twarz. Nagle Gelithir szepnął:
- Nyeupe, nic ci nie jest?
Poderwał się z miejsca jak oparzony. Dopiero teraz zauważył, że wjechali w jeszcze bardziej zwartą gęstwinę.
- Nie, nic - odpowiedział szybko Nyeupe. - Po prostu... chyba trochę przysnąłem...
Tina odrzuciła do tyłu długie, czarne włosy, po czym zdjęła gumki z warkoczy i rozczesała swe sploty palcami. Gelithir spojrzał na nią z pożądaniem, ale po chwili jego wzrok przyciągnęło coś innego; coś, co było w lesie.
Po chwili czarno-białe trykkeny stanęły dęba, warcząc i rycząc wściekle. Na ścieżce, wokół wozu i wśród pni ukazało się z tuzin gigantycznych, ciemnych stworzeń. Przypominały skrzydlate wilki; białe kły lśniły w świetle srebrnych satelitów planety, a czerwone oczy tryskały nienawiścią, żądzą krwi i śmierci.
Askelion zaczął wypowiadać głośno słowa w nieznanych nikomu mowach; skrzydlate wilczury skuliły ogony, po czym cofnęły się w gęstwinę. Wtedy Askelion wypuścił zwierzę, którego nikt się nie spodziewał.
Na jego ramieniu znikąd pokazał się masywny, monstrualny wąż, o czarno-zielonych łuskach. Żółte oczy o kocich, zwężonych źrenicach jaśniały w mroku niczym dwie latarnie. Wilki jeszcze bardziej się przeraziły, po czym, wyjąc przeraźliwie, uciekły w ostępy leśne.
Wąż zwinął się w kilka pierścieni, po czym zasyczał przeraźliwie; Nyeupe poczuł, że serce w nim zamiera, po czym przyspiesza nienaturalnie. Dusiciel wdrapał się na ramię Askeliona, który popędził trykkeny. Zwierze pomknęły z niesamowitą prędkością przez las.
Za chwilę krajobraz zmienił się; byli przy lekko odrapanym, ale nowoczesnym i budynku, oświetlonym niebieskim światłem. To był dworzec, wyglądający mniej więcej tak samo, jak dworce w naszym świecie.
Owa stacja była bardzo mała; jedyny, wybetonowany peron osłaniał brudny, niegdyś przezroczysty dach, wspierany na metalowych słupach, do których przybito wielkie, oświetlane tablice z rozkładami jazdy. W budynku dworca znajdowała się odrapana poczekalnia i kilka sklepików. Na ławce leżała jakaś porzucona bluza. 
Wysiedli z wozu, ścieżką kierując się na peron. Stała tam wysoka, smukła postać, odziana w czerń.
Niedużymi schodkami wkroczyli na twardą, betonową płytę. Postać żwawym krokiem podeszła do Askeliona. Gelithir spojrzał na nią z zachwytem.
W dworku Askelion opowiadał o wspaniałej urodzie Rominek, kobiet z Rominii, górskiej krainy na południu Amostanii; ciemnowłosy pomyślał, że tak niesamowitej, przejrzystej i przyciągającej urody może być tylko czystej krwi Rominka... 
Jednak coś jest nie tak. Ta dziewczyna musi mieć biust ściśnięty bandażem lub innym sztywnym czymś, a z takim jarzmem nie poruszałaby się tak swobodnie... mimo tego, Gelithir nie mógł oderwać wzroku od postaci, która przytuliła lekko Askeliona i powiedziała męskim głosem:
- Witaj, Askelionie! Już myślałem, że nie przyjedziesz... ale jesteś...
Ciemnowłosy towarzysz Nyeupe zrozumiał wszystko: to był samiec... ale nie przejmował się tym. Dopiero po chwili chłopak zrzucił czarny kaptur, zasłaniający mu twarz. Gelithir oniemiał z wrażenia. 
Miał twarz cudnego, białego kota; duże, żółte oczy zwróciły przenikliwy wzrok na Nyeupego i resztę, a dość długie, proste włosy, równie czarne co reszta ubrania, zasłaniały w zuchwały sposób prawą część twarzy. Żółtooki otworzył lekko usta, ukazując proste, ostre, kocie kły. Wibrysy miał lekko nastroszone, a na szyi błyszczał srebrny naszyjnik z wisiorkiem w kształcie pentagramu.
- No, Alanthir, świetnie wyglądasz - zauważyła Natial - ale... chyba masz inny kolor włosów, prawda? Miesiąc temu miałeś fioletowe!
Alanthir odgarnął do tyłu gęstwinę włosów, na których błysnęły promienie światła księżyców. Gelithir zamrugał oczami, sprawdzając, czy chłopak to nie ulotna wizja, dziecko elfów lub... wampir?
- Tak, ale chcę mieć trochę dłuższe, zielone - odparł Alanthir, spoglądając z zazdrością na dredy Nati. 
- Kupiłam za sto rumów u Hethilirra i Kughuna, jeśli chcesz wiedzieć. Były też z plastikowych rurek, za siedemdziesiąt, ale niezbyt ładne... - wilczyca pogładziła po raz drugi swe doczepione ozdoby. 
- Były czerwono-żółte? - spytał z nadzieją żółtooki. 
- Były, za sto dwadzieścia, ale nie miałam forsy, żeby ci dredy kupować... masz już koturny, dwudziestki! - Nati spojrzała na niego promieniującym, przeszywającym wzrokiem. Alanthir spojrzał na Nyeupego, a Askelion przedstawił wszystkich. Kiedy Gelithir wypowiedział już swe imię, szepnął do ciemnowłosego:
- Pięknie wyglądasz.
Alanthir uśmiechnął się lekko.
- Dzięki. 
Złotooki odgarnął ciemnobrązowe włosy z twarzy i spojrzał na odnowione tory. Usłyszeli odległy chrzęst, a potem dziwne, głośne buczenie. 
Na stację nadjechał smukły, nowoczesny, biały pociąg, podobny do francuskich TGV. Na wagonach widniał wielki, niebieski napis: AMOSTANYA & TËDINA JATHALEINER. Z dużych, owalnych okien na beton wlewały się strumienie jasnego światła. Drzwi otworzyły się szybko, wypuszczając sporą liczbę pasażerów.
- Wsiadajcie - ponaglił Alanthir. - Cześć, Askelionie. Do zobaczenia, Natial. 
Wsiedli do wagonu. Była to chyba pierwsza klasa, z dużymi, obszernymi i schludnymi przedziałami. Korytarze były oświetlone oślepiającym światłem lamp u sufitu. Alanthir podał Nyeupemu, Tinie i Gelithirowi bilety.
- Kupiłem, bo nie mieliście nigdy kontaktu z pieniędzmi... - mruknął, otworzył drzwi przedziału, po czym wszyscy weszli do środka. 
Usadowili się na miękkich, szarych siedzeniach; było ich osiem. Alanthir zaciągnął zasłony w okienkach drzwi, po czym spojrzał na wszystkich. 
- Jak tam u was? - spytał tonem, jakby siedzieli na przyjęciu przy kawie.
- Mamy do wypełnienia misję... - zaczął Nyeupe, po czym rozwinął wypowiedź.
- Świat zaczyna pokrywać cień zła... wszystko to za sprawą Norhotha, ducha zła, strąconego z nieba. Może brzmi to jak historyjka dla dzieci, ale tak jest. Zaczyna powoli władać nad światem. Jestem jedyną nadzieją dla świata. Muszę odnaleźć wszystkich magów, i stworzyć z nimi grupę, z którą pokonamy Norhotha. Na razie... myślę, że tu, w Amostanii, nasze szanse będą większe. 
Alanthir spojrzał na niego z nadzieją.
- I są większe. 
Tina zdjęła buty, ustawiła je w kącie, skuliła się na siedzeniu i zasnęła. Nyeupe spojrzał przez okno. Pociąg już ruszył, wyjeżdżali ze stacji w taki sam, gęsty las. 
Zapanowała kompletna ciemność, a światła w przedziale lekko zgasły, ledwie wyłaniając z mroku szare siedzenia, beżową suknię Tiny, białe włosy Nyeupego. 
Nad oknem wisiał cyfrowy zegar; wskazywał piętnaście minut po dziewiątej. Białowłosy spytał Alanthira:
- Ee... kiedy tam dojedziemy? I gdzie to właściwie jest?
- Dojedziemy koło czwartej rano, a sam dom mojej rodziny znajduje się w wiosce Faranhin, w Rominii. Piękne miejsce, zobaczycie. A teraz poszperam trochę w Xetinnie
Alanthir wyciągnął ze swej torby płaskie, lśniące urządzenie, po czym lekko uderzył w ekran palcem. Ekran rozjaśnił się. Żółtooki przejechał palcem po powierzchni. Światło lekko zmieniło barwę. 
- Co to jest? - spytał Gelithir, po czym usiadł przy Alanthirze.
- Tablet - odpowiedział czarnowłosy, po czym spojrzał w złote oczy maga. W spojrzeniu żółtookiego wyczuł iskrę zaciekawienia, przyjaźni.
- Xetinn to portal społecznościowy... logujesz się, masz konto, gadasz ze znajomymi, świetny wynalazek - uśmiechnął się obeznany w technologię kocur. 
Gelithir usłyszał, jak czarnowłosy śmieje się cicho:
- Gemini, przestań... nie próbowałem z tobą... to głupek.



Mwanga, Moshi i Huruma siedzieli na skraju dżungli, nad rzeką. Głośny szum wody powodował, że musieli niemalże krzyczeć, aby się usłyszeć.
- Ej, Kwiecie, mieliśmy dziś iść do lasu! - Huruma przekrzyczał rzekę i podszedł do Mwangi. 
Czarnooki kiwnął głową i pobiegł do stada, oznajmić, że udają się do lasu.
- Idźcie, my musimy omówić ważne sprawy - powiedział przywódca stada, Kali.
Trio lwiątek natychmiast odnalazło znaną tylko sobie ścieżkę - prowadzącą do owego wielkiego głazu. Dróżka biegła wzdłuż rzeki.
Pierwszy szedł Moshi, za nim kolejno Huruma i Mwanga. Ścieżka zasłana była liśćmi i pnączami, wiła się jak wąż pośród pni, krzewów i paproci, przez co podążanie nią było trudne.
Grząskie podłoże zapadało się pod nimi. Brnęli przez tą "trasę", aż dotarli do ogromnego głazu.
Moshi i Huruma wdrapali się na ostaniec i położyli się. To samo uczynił Mwanga.
Szli zaledwie dwadzieścia minut, ale mimo tego czuli się, jakby dopiero co przebiegli z kilka mil. Wysoka wilgotność, upał, komary - wszystko to powodowało niesamowite zmęczenie. Lwy dyszały, pot skapywał im z nosów, poczuli senność.
- Chyba nie powinniśmy tu iść - powiedział rozleniwionym głosem zielonooki, kładąc głowę między łapami. Moshi spojrzał na korony drzew. Spowijała je mgła, tylko dno lasu było jeszcze wolne od białych, lekkich woalów. Panowała tu jednak niesamowita ciemność. 
- Słuchajcie... chyba podejdę do rzeczki, napiję się wody - niemalże ziewnął Mwanga. Zszedł z głazu i przykucnął przy potoku, chłepcząc wodę. Kiedy wypił kilka łyków, poczuł na twarzy czyjeś włosy. 
Podniósł wzrok i wrzasnął z całych sił.
Przed nim, na kamieniu, leżało ciało młodego lwa. Ciemnocynamonowa, mokra grzywka opadła na mgliste, puste oczy bez wyrazu; kiedyś były prawdopodobnie intensywnie pomarańczowe, lecz teraz były jasnożółte; ów martwy lew przed śmiercią musiał przeżyć straszne męki: otwarty pysk miał cały w szkarłatnej krwi, brzuch mu rozpłatano, a wnętrzności wyrzucono; jego tylne łapy miały ślady zaciskania na nich pazurów i ostrych narzędzi. Lewe ucho miał odgryzione, a krew splamiła jego grzywę i kark.
Mwanga przestał wrzeszczeć. Kiedy ostatni dźwięk ucichł, rozległy się kolejne: odległe rżenie koni i tętent kopyt. Odgłosy zbliżały się, aż z gęstwiny wyłonił się mroczny, odziany w czarne łachmany jeździec na karym koniu. 
Po chwili wyłonili się kolejni: sześciu Netherenów otoczyło głaz, wyciągając spod kruczych szat błyszczące, wielkie miecze. 
Zbliżyli się bezgłośnie; konie o wściekle zielonych oczach stanęły dęba, rżąc głośno i dzwoniąc srebrną uprzężą. Jeźdźcy, szpiedzy Norhotha, bez skrupułów popędzili swe wierzchowce, które wspięły się na szczyt głazu, gdzie przesiadywały lwy. 
Jeden z Czarnych chwycił Hurumę za łapę. Brązowy wrzeszczał i szarpał się, ale spod kaptura jeźdźca wydobył się tylko okropny, jadowity śmiech...
Netheren wepchnął Hurumę na grzbiet konia i zakrył go połą peleryny. Pół tuzina śmiechów rozległo się w dżungli, a Czarni zniknęli w gęstwinie. 
Moshi stał jak wryty, a policzki i skronie Mwangi po raz pierwszy od trzech lat stały się mokre od łez.          
- To moja wina... zdradziłem go... - szlochał czarnooki, po czym uderzył łbem w głaz. 
Złoty lew podniósł go i przytulił.
- Kwiecie, nie płacz... to nie twoja wina... oni... go... poszukują... Nyeupe... - Moshi próbował pocieszyć szarego lwa, który zaczął drżeć.
- Mój kuzyn... - szepnął Mwanga, ale Moshi tylko polizał go lekko po policzku.
- Odnajdziemy go... - rzekł niebieskooki, tuląc do siebie lwa. - I uda nam się to.
Kwiat przestał płakać, z jego gardła wydobyło się tylko ciche, nerwowe dyszenie. Po chwili owe oddechy ucichły. Słychać było tylko szum leśnej rzeki...


Sigma przestała rozpaczać nad losem Nyeupego. Zresztą nigdy nad tym nie płakała. To nie leżało w jej naturze. Chodziła po Lwiej Ziemi, polowała, biegała, rozmawiała z innymi lwami, spotykała się czasem z Korongo, Sayansi, Hofu i Chuki. Pewnego dość pochmurnego, ale ciepłego dnia poszła na Wietrzną Ziemię, na Cmentarz Lwów. 
Brnęła przez dość rozmiękłą ziemię, szła między zieloną trawą, kolczastymi krzewami, kierując się na wzgórze. Znalazła się tam po kilku godzinach, kiedy zza chmur wyjrzała świetlista kwadryga Słońca. 
Wspięła się po zarośniętych chwastami, stromych zboczach. Kiedy znalazła się na płaskim szczycie, poczęła nawoływać:
- Kifo! Kifo!
Usłyszała szelest w krzakach. Z cierni wyłoniła się piękna, szczupła, brązowa lwica.
- Jego marzenie i prośba się spełniła. Umarł - wyszeptała niesamowitym, nieziemskim głosem lwica. - Widziałam cię z nim, Sigmo.
Czarnooka nawet nie dopytywała się o szczegóły, nie chciała się dowiedzieć, skąd lwica zna jej imię. Usiadła na ziemi, a zjawa zniknęła.
- Wiedziałam - szepnęła z ulgą. - że jego męki wreszcie się skończą... Hewo, Angani, miejcie jego duszę pod swą opieką. 
Wypowiedziawszy te słowa, podążyła z powrotem na Lwią Skałę.

Witam wszystkich :)
Z tego rozdziału jestem zadowolona, ale jest nieco krótki, przepraszam... po prostu brakło mi czasu, a ten rozdział jest skróconą wersją innego, który mam zapisany w Dokumentach systemowych. 
Link do piosenki: link. 
Pozdrawiam Nyotę, Sheza, Bąbelka, Asię-Jammy, Damu, CherryBomb i wszystkich, którzy czytają moje wypociny ^^
Do następnej notki! :D