środa, 27 lutego 2013

22. Tina

Bitwa o Równinę cz. II
Ciemny lew spojrzał na wszystkich groźnym, nienawistnym spojrzeniem. Wszyscy stanęli i ucichli.
- I co wam to da? - warknął, ukazując potężne, czarne jak smoła skrzydła.
Kifo stał przed nim. Po chwili wydukał:
- Odzyskamy naszą ziemię... 
Lillah, bo tak nazywał się mag, zaryczał i krzyknął:
- Nic wam to i tak nie da! Próbujecie zdobyć ziemię, którą próbowaliście odbić przez pięć wieków; nie powinniście o tym zapomnieć? Czy nie winniście żyć w pokoju, dzieląc terytoria, wspomagając się w walkach przeciwko antangonistom? Tylko przelewacie bezsensownie krew, by odzyskać  s w o j ą  d a w n ą  ziemię. Czy nie wystarczy wam wasza, na której urządzacie łowy? Myślałem, że się zmieniłeś, Kifo. Ale jesteś taki sam jak dawniej.
Przywódca Nandiów spuścił głowę. Nikt nie wypowiedział ani słowa. Po chwili Kifo powiedział:
- Rozejm.
Lillah przekonał wszystkich. Lwy odsunęły się od siebie. Hieny i Nandiowie odeszli w swoją stronę, stado Równiny zostało, by wynieść trupy. Z około czterdziestu pięciu walczących przeżyło tylko trzydziestu; piętnaścioro poległych zaniesiono do tak zwanych Cmentarnych Kolców, grupy ostrych, wapiennych skał na Równinie. We wnękach złożono ciała, a stado ruszyło w stronę swego rewiru.  


W tym samym czasie Sigma leżała w kępie zielonej trawy, wpatrując się w lewo. Gerard trenował Nyeupego, ucząc go walczyć, skakać, polować, pływać, panować nad swymi mocami. Te treningi odbywały się w dzień i w nocy.
Po kilku męczących godzinach trening się skończył. Nyeupe podszedł do Sigmy, która wyszła z trawy.
- Czołem, Albinku* - powiedziała czule Sigma, przytulając się do niego. Nyeupe położył się obok niej. Miał lekko podbite lewe oko.
- Witaj, Sigma - burknął i położył się na grzbiecie. Spojrzał w niebo.
Angani okrył swe ciało obłokami najróżniejszych barw: przeważyły kłębiaste, białe; inne były jasnoszare, z purpurowym i złotym obszyciem po bokach. Nyeupe rzekł:
- Muszę już wyruszać na poszukiwanie innych.
Sigma sposępniała.
- Mogę iść z tobą? - spytała z nadzieją. 
"Albinek" pokręcił głową.
- To jest misja przeznaczona dla mnie. Nie jestem synem żadnej ze śmiertelnych. Jestem zesłany od Anganiego... - po czym spojrzał z nadzieją w niebo.
Złotooki wstał i powlókł się do groty. Wszystko, co postanowił, powiedział Gerardowi.
- Wszystko już postanowiłem, Gee - Nyeupe mógł zwracać się do niego po imieniu. - Wyruszę jutro, o brzasku. Gdyby zrobili panikę, że mnie nie ma, wszystko im powiedz. Czuję się, że muszę wyruszać. Cień pokrywa świat, a ja... jestem jedyną nadzieją.
Czarnogrzywy tylko skłonił głowę i rzekł:
- Musisz przejść wiele mil; może ci to zająć lata, nawet całe życie; teraz powinieneś się wyspać. Czeka cię długa droga. Pamiętasz zasady teleportacji?
- Tak.
- Bardzo dobrze. Idź spać.
Jasny lew poczłapał do najciemniejszego kąta jaskini. Położył się na boku i schował głowę między łapami, po czym momentalnie zasnął.
Obudziło go blade światło brzasku. Stado było na polowaniu, więc nikogo nie było. Tylko Belladonna pełniła wartę. Ale ona i też zasnęła. Przeskoczył nad uśpionym ciałem Donny i pobiegł co sił w nogach na Nocną Ziemię.
Około godziny dziesiątej znalazł się przy Diabelskim Rogu.
Na Nocnej Ziemi spotkał jedno stado, na samej północy. Dotarł tam około godziny trzeciej po południu.
Przyjęli go jak zaginionego brata; nie dostrzegł tam nikogo o złotych oczach. Poszedł z przywódcą na stronę.
- Czy... w waszym stadzie są lwy o magicznych zdolnościach? - spytał przybysz.
Lew rzekł:
- Tak. Zaprowadzę cię do niej.
Zawiódł go do nisko położonej, wilgotnej groty. Leżała tam chuda, beżowa lwica, przytulająca wielkiego ognika.
- Tina... ktoś do ciebie. - rzekł lew i zostawił Nyeuepego samego.
Tina miała beżowoszare futro, złote oczy, otoczone jasnymi cieniami, kremowe podbrzusze i ciemną, niemalże czarną pręgę na karku, na czole przechodzącą w małą, kruczą grzywkę. Była smukła; łapy długie, ale mocno umięśnione i mocne. Lwica wypuściła z objęć ognika, który przyczepił się do sufitu, rzucając na tę scenę słabe, żółte światło. Usiadła i uśmiechnęła się w dziwny sposób.
- Szukasz innych magów. Masz na imię Nyeupe. Masz przeciwstawić się Norhothowi... - powiedziała mglistym, nieco rozmarzonym głosem Tina.
Nyeupe przez chwilę siedział jak figura odlana z metalu, po czym oprzytomniał i wydukał:
- Ty... ty umiesz czytać w myślach?
Lwica uśmiechnęła się i rzekła:
- Tak. Oprócz tego panuję nad wodą. Nieźle mi idzie. Nie używam zaklęć. A jaka jest twoja moc?
Nyeupe znowu zamilkł. Przecież umiał tylko zaklęcia... nie znał swej wrodzonej mocy!
- Eee... ja... ja um...umiem t...tylko zaklęcia - wymamrotał speszony.
Tina wstała, podeszła do niego i dotknęła jego czoła, po czym podniosła jego łapę. Zmrużyła oczy.
- Wszelkie zaklęcia ci niepotrzebne. Masz najgorsze, najmocniejsze i najgroźniejsze moce - ognia i śmierci.
Nyeupe zapytał:
- A na czym polega moc śmierci?
Złotooka westchnęła.
- Polega na tym, że możesz zabijać bez użycia żadnych czynów. Możesz też... wskrzeszać umarłych. Przynajmniej tak mówią... 
Albin pokiwał głową.
- Rozumiem. Czy myślisz, że...
- Tak, chcę iść z tobą! Zawsze marzyłam zwiedzić nieznane krainy... i... pomóc im. Dziękuję, że mnie zabierasz. Traktują mnie tu... no... niezbyt. - mruknęła, i spojrzała bezwiednie na swój ogon.
Wyszli z groty, pożegnali stado i ruszyli na wschód. Nie wiedzieli, czemu akurat tam zmierzają... ale mieli nadzieję, że kogoś tam ujrzą.
W końcu, około dwudziestej pierwszej godziny, dotarli do głębokiego, skalistego wąwozu, którego dnem płynął strumyk. Na brzegach zapadliny rosło kilka akacji. Napili się krystalicznej wody. Ów wąwóz oddzielał Nocną Ziemię od suchej, nieco pagórkowatej przestrzeni.
- To Rajska Ziemia - szepnęła Tina, przeskoczywszy przez wąwóz. - Kiedyś było tu naprawdę pięknie, niespełna wiek temu. Było pełno zwierzyny, lwów, małp, wody; teraz wszystko jest półpustynią. Nikt nie wie, czemu.
Przeszli w głąb suchej ziemi. Była dość rozległa; około północy trafili nad małą rzekę, płynącą skalistą, płytką dolinką. Ułożyli się w krzakach do snu, wcześniej wykopując małe dołki, wyścielając je kępkami trawy. Położyli się wygodnie i zasnęli.
Około trzeciej nagle się zbudzili, nie wiedząc, czemu. Po chwili usłyszeli chrzęst żwiru, który zalegał na brzegu rzeczki. Odwrócili się, kryjąc nieco głowy w krzakach.
Zza skały wyłoniła się ciemna sylwetka. Był to samiec lwa. Zaczął się oglądać na boki.
Podszedł bardzo blisko Nyeupego i Tiny. Ułożył się w kępie trawy dwie sążnie obok nich. Ziewnął, ukazując mordercze, ostre, długie kły.
- Teraz go lepiej nie zaczepiajmy. Nie wiemy, kto to - szepnęła Tina do ucha Nyeupemu.
Ale lew nie spał. Odwrócił głowę, spojrzał na nich i lekko wysunął pazury.

*Sigma nie bez powodu nazwała Nyeupego "Albinkiem". Nyeupe oznacza w języku suahili biały, a albus ma to samo znaczenie, lecz pochodzi z łaciny.
Witam wszystkich.
Cóż... wydaje mi się, że notka wyszła beznadziejnie i jest piekielnie nudna. Ale ocena należy do Was - rozdział może Wam się spodoba :]
Kolejna notka za minimum 8 komentarzy.
Link do piosenki - klik.
Pozdrawiam ^^

czwartek, 21 lutego 2013

21. Bitwa o Równinę cz. I

Kavi wrócił na Lwią Skałę, lekko uśmiechnięty. Zrozumiał. Nie wiedział, jak, ale Salomea miała w tym swoje zasługi.
- Co tak się chichrzesz? - spytała nieco opryskliwie Sigma. Kavi odpowiedział:
- Zrozumiałem. Oświecenie.
Sigma nie chciała się dopytywać, o co chodzi. Deszcz ciągle padał. Nie przejmowała się tym. Zresztą i tak zmoczone miała tylko łapy.
Nazajutrz, około południa, deszcz przestał padać. Fioletowo - złote chmury odpłynęły leniwie na południe.
Trawa zieleniła się w oczach; o ile wczoraj była jeszcze beżowa, dziś była już wyraźnie zielona. Rzeki, jeziora i wodopoje znów zapełniły się zbawienną wodą. Nad zbiorniki przyszły zwierzęta. Również stado wyszło, by odetchnąć świeżym, rześkim powietrzem i napić się świeżej deszczówki. To samo było na Złej Ziemi.
- Wiesz, mam pomysł - mruknęła Hofu do Kushiniego, który leżał pod uschniętym, mokrym krzewem. 
- Jaki? - spytała leniwie Hofu, wpatrując się w smugi deszczu.
- Na Nocnej Ziemi są wapienne skałki.
- Naprawdę?
- Tak. Nazywają się Pałacem Księżyca.
- Świetnie! Możemy tam iść.
- Ale wtedy, gdy przestanie padać.
- Oczywiście.
Hofu przymknęła fioletowe oczy, gdy Kushini lekko polizał ją w szyję. Około pierwszej po południu lwy wyszły.
Trawa była mokra, zielona i soczysta. Za kilka dni miały nadciągać stada zwierząt z żyznych równin.
Skierowali się na Nocną Ziemię, najpierw omijając Cmentarz Słoni. Nadłożyli przez to dwie godziny drogi, lecz ominęli też hieny.
Około czwartej godziny znaleźli się na skraju Dołu, na zboczu wzgórz. Weszli na szczyt. Na górze błyszczała bielą wapienna skała, przypominająca głowę szakala.
- Świetna, no nie? - zapytała Hofu, po czym wdrapała się na sam wierzchołek skałki.
Widać było całą Nocną Ziemię, Lwią Ziemię, Złą Krainę, a na horyzoncie zarysowywały się szczyty Gór Sokolich i ciemne pasma dżungli.
Ruszyli grzbietami wzgórz, aż dotarli do największej skały - wysokiej na prawie dwanaście metrów, otoczona mniejszymi, wapiennymi głazami. Sama skałka wyglądała nieco jak róg antylopy, barana lub byka.
Tam już ktoś był.
Kiedy ulewa się skończyła, wszystkie nastolatki z Lwiej Skały wyruszyły na Nocną Ziemię.
Obsiadły one skałę: Kavi i Nyeupe siedziały na samej górze, Vita, Betha i Sigma nieco niżej, na pochyłości, a Matumaini, Kijivu i Ahadi na samym dole.
Kiedy zauważyli Kushiniego i Hofu, Kavi ryknął z góry:
- Kto tam?!
Sigma poznała Hofu.
- Ty... ty jesteś Hofu? - spytała dla pewności, podchodząc do lwicy.
- Tak, to ja, Sigmo - uśmiechnęła się lwica z grzywką. - To mój... ee... przyjaciel, Kushini.
- Chodźcie na górę! Pomożecie nam wymyślić nazwę! - krzyknął Nyeupe. Hofu, Sigma i Kushini weszli na pochyłość, a Nyeupe odstąpił im miejsca.
Z góry szczyt skałki wyglądał na mały; teraz okazało się, że jest tam sporo miejsca. Kushini został bardziej na dole, analizując kształt wapiennego ostańca.
- Wygląda mi na róg! - powiedział głośno z dołu. - Jak nazywamy?
Kavi zeskoczył na dół, odsunął się nieco dalej i spojrzał na ostaniec.
- Diabelski Róg - wypalił nagle.
- Tak, na diabelski róg to wygląda, nawet ślad kopyta widzę! - obwieścił Kushini, oglądając wgłębienie w skale, przypominające nieco odbicie kopyta.
- Świetna nazwa! - krzyknęła Hofu, podnosząc do góry łapę, na znak, że jest za nową nazwą. Wszystkie lwy uczyniły to samo.
- Diabelski Róg!! - ryknął Kavi, gdy wbiegł na szczyt. - Nasz bastion! Wojna!
- Właśnie! Zabawa w wojnę! - powiedziała głośno Vita, po czym wydała bitewny wrzask. Wszyscy pozostali podnieśli taki gwar, że można by pomyśleć, że naprawdę rozpoczyna się wojna.
Vita, i inne lwice były jedną armią, natomiast Kavi, Kushini i Nyeupe byli armią drugą. Walczyli o Diabelski Róg.
Kiedy "bitwa" miała się zakończyć zwycięstwem Kaviego, na Diabelskim Rogu ukazał się inny zdobywca.
Był to chudy, ale bardzo mocno umięśniony nastoletni lew, o szarym futrze i ciemnobrązowej grzywie, opadającej na jedno, podbite oko.
Miał na imię Ezhed; budził powszechny postrach, głównie z powodu swojego wyglądu. Miał niemalże ciągle wysunięte pazury, jego oczy były groźne, wąskie i ciemnozielone, otoczone ciemną linią. Na piersi miał charakterystyczną szramę - ślady po uderzeniu trzech pazurów.
Spojrzał z góry na lwy. Po jakimś czasie powiedział głośno z góry:
- Witaj, wielki książę Lwiej Skały! - po czym skoczył na jego grzbiet. Kavi zdążył go zrzucić. Ezhed stanął między lwami.
- Odejdź stąd - warknął Kavi.
- Ha! - krzyknął Ezhed, mrużąc zielone oczy. - Znalazł się bohater! Co mi zrobisz? Powiesz mamusi? - po czym wybuchnął swym ochrypłym śmiechem.
- Po co tu jesteś? - zapytał szybko Nyeupe, podchodząc do "intruza".
Ezhed lekko się cofnął. Rozpoznał go. Spojrzał w jego złote oczy z wyczuwalną bojaźnią.
- Jestem tu, bo... - zająknął się nieco ciemnogrzywy. - Bo to jest moje miejsce.
Nyeupe szybko wysunął pazury i uśmiechnął się nieco. Ezhed spojrzał na jego szpony i zamrugał.
- Dobrze. Wybiorę lepiej Pazur albo Oko Thanabiego. Ale pamiętajcie, że byłem tu pierwszy - zawarczał i odszedł gdzieś w kierunku rzeki.
Przez chwilę wszyscy patrzyli w tamtą stronę. Po chwili dopiero się otrząsnęli i powrócili do "zdobywania" Diabelskiego Rogu.

Uwaga!
Ta część może zawierać brutalne treści.
Khuruna siedział w kępie wysokich, zielonych i gęstych traw. Była jedenasta godzina po północy. Obserwował jakąś zdobycz. Był głodny, mimo że wczoraj jego stado było na polowaniu.
Jest. Duża, tłusta i piękna zebra. Pasła się na samym skraju wielkiego stada.
Przyczaił się w trawie. Przypełzł do niej jak najbliżej, po czym skoczył jej do gardła.
Nie obyło się bez ran dla atakującego. Zebra kopnęła go w bok, ale nie uszkodziła żeber. Khuruna zjadł część zebry. Po chwili usłyszał czyjeś kroki. To była Mwindaji.
- Cześć. Chcesz coś zjeść? - zapytał ciemnooki.
- Jasne - uśmiechnęła się lwica i zabrała się do jedzenia.
Gdy lwy zaspokoiły głód, położyły się w cieniu akacji. Po chwili spokój zmącił czyjś wrzask. Po chwili nadbiegł do nich Nyekundu. Towarzyszył mu lew, którego nigdy tu nie widziano. Jego jasne futro poplamione było krwią i błotem, z oczu ciekły łzy, wargi miał czarne od bólu. Złota grzywka była cała w kurzu.
- Zaatakowali nas... - wydyszał Nyekundu, podtrzymując z trudem ledwo żywego, poranionego lwa. - Walczą nad brzegami Damu... pogryzły go krokodyle... wrzeszczy, że chce umrzeć... niosę go do Mgangi... chyba że po drodze odwali kitę...
Jasny lew wrzasnął strasznie, gdy Nyekundu dotknął jego rany na łopatce. Czerwonooki wsparł go na grzbiecie i pobiegł na południe. Mwindi i Khuruna bez wahania ruszyli nad rzekę.
- Kto nas zaatakował? - spytała zdyszana, gdy znaleźli się nad rzeką.
- Nandiowie - sapnął lew. - Od dawna chcą nam odebrać to terytorium. Aby uzyskać tą ziemię, zabijali lwiątka. Było wiele krwawych bitew... lepiej... walczmy...
Dwa stada toczyły bitwę na Zgniłym Brodzie, gdzie ściany wąwozu były szersze, tworząc szeroki na kilkanaście metrów bród. Brzegi jaru były tu jednak bardzo strome, i usiane ostrymi otoczakami.
Armie walczyły w wodzie, na ścianach, niektóre lwy, ranne, próbowały uciec, wdrapując się na krawędzie wąwozu, lecz na marne; zmęczone, spadały prosto w wir walki, by zginąć.
Lwice rzucały się na siebie, drapały wściekle, rozrywały skórę, wydłubywały oczy, powalały na ziemię i dusiły. Samce robiły to samo, ale z dwakroć większą siłą.
Stado Nandiów walczyło razem z grupą hien. Stado Równiny Zebr sprzymierzyło się z lwicami - opiekunkami Mwindaji oraz niedużym stadem z tej samej równiny.
Khuruna i Mwindi skoczyli na grzbiety dwóm wrogim lwicom. Odwróciły się, i zaczęły walczyć z Khuruną. Potężny, ciemny lew Nandiów powalił zielonooką do strumienia.
Uderzyła głową w nieduży kamień. Poczuła nieprzyjemny chłód wody zmieszanej z krwią. Zobaczyła obok siebie martwą lwicę i poderwała się do skoku...
Ugryzła w szyję lwa, który ją powalił. Kilka wrogich lwic doskoczyło jej do grzbietu. Jednak po chwili padły, jak rażone gromem. To Tojo wbiła im pazury w tętnice.
Lew zaryczał, i upadł półżywy na ścianę wąwozu. Grzywa złagodziła ugryzienie morderczych kłów Mwindaji; gdyby nie ta gęstwina włosów, ciemny dawno byłby martwy.
Tojo skoczyła na Nandinkę, lecz jedna z wrogich lwic rozszarpała jej gardło. Hieny zaatakowały Khurunę. Kilka lwic z Równiny pomogło mu się wyswobodzić.
Po kilku minutach dalszej krwawej walki, nagle wszyscy usłyszeli wrzask:
- PRZESTAAAŃCIE!!!!
Wszyscy odwrócili głowy w stronę krawędzi wąwozu. Stała tam Maziwa i Mwindaji.
- Czego? - ryknął przywódca Nandiów.
- Po co walczycie? Po co? Co z tego, że przelewacie krew niewinną, żeby odzyskać Równinę? A kiedyż to była wasza? - zapytała groźnie Mwindi. Lwy zaprzestały walki.
- Bo... to była od zawsze NASZA ziemia! - wrzasnął lew. - Odebrali nam ją przed wiekami...
- Przed wiekami! - zakpiła Łowczyni. - Czy nie powinniście zapomnieć o przedawnionych sprawach? Czy nie powinniście się pogodzić ze sobą?
Wszyscy zamilkli i popatrzyli się na siebie. Kifo, bo tak miał na imię przywódca, warknął do zielonookiej:
- Czemu mamy dyskutować z jakąś głupią smarkulą?! Przecież ziemia była nasza! Od zawsze, i odzyskamy ją! To nasz dzień! - po czym walka znów się rozpętała, tym razem jeszcze bardziej zaciekła.
Lwy powalały się na ziemię, drapały jak oszalałe, gryzły w łapy i ogony, szczerbiły uszy, kilka lwic rozszarpało sobie gardła. Szkarłatne plamy rozlały się po sierści, w rzece, brudziły ziemię. Nic nie powstrzymywało siły, nienawiści i determinacji.
Na krawędzi wąwozu zobaczyli błysk. Ukazał się tam ciemny, potężny lew. To był mag.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Dopiero po chwili wmieszał się w kłąb walczących i zapanowała cisza.

Ufff... wreszcie napisałam... 
Męczyłam się nad tą notką tydzień. Będą dwie części bitwy o Równinę. 
Następny rozdział za 9 komentarzy ^^
Piękna piosenka jednego z moich ulubionych zespołów: LINK
Pozdrawiam. 

czwartek, 14 lutego 2013

20. "...naprawdę?..." ♥

Bezlitosne, twarde trawy chłostały jego ciało niczym bicze. Przymknął smutne, wąskie oczy. Spojrzał przed siebie, za siebie, i w górę.
Ciemne, szare chmury były jakby odbiciem jego samopoczucia. Czuł się okropnie; wydawało mu się, że lepiej by było, gdyby został w ciepłej, przytulnej grocie, niżeli miałby się tam tłuc.
Miękkie, bezszelestne opuszki łap zostawiały płytkie ślady w suchej ziemi. Przed jego oczami zapadła martwa, cicha ciemność. Kierował się zmysłami.
Ciężkie jak ołów i żelazo wspomnienia znów uderzały w ściany jego umysłu, próbując się wydostać. Przypomniał sobie ją... Nandię, i... właśnie, jak ona się nazywała?
Tak. Już pamięta. Aaliyah. Tak się nazywała jego "wybranka". Ale czy można by ją nazwać wybranką serca? O nie. Nie ona. 
Była agresywna i napastliwa, nic jej się nie podobało. Na dodatek - wulgarna i wyzywająca. Podziw budził jej wygląd: jasnofioletowe futro i bardzo długa, ciemnopurpurowa grzywa. Jak ten dziwny wygląd wytłumaczyć? Barwa sierści była tajemnicą, lecz długie włosy były wytłumaczone jednoznacznie - "wybranka" okazała się być hermafrodytą. 
Często tarzała się w kurzu, targała futro na ogonie i długą grzywkę, wysuwała czarne, piękne pazury i wyruszała na chłopców.
Wracała zwykle po paru dniach tulenia, całowania się i zabaw z innymi. Kochała go, ale on chciał jej się pozbyć ze swego życia. 
W końcu nadszedł ten dzień. Aaliyah była świetną łowczynią i wojowniczką. Pewnego deszczowego dnia wyruszyła na łowy ze stadem. Rozpętała się burza. Aaliyah wpadła do zalanej, ukrytej groty i już nigdy nikt jej nie widział. 
Nie cieszył się z tego, ale też nie był w żałobie. Potem wszystko stało się mroczne i nędzne. Stracił ojca i matkę, w czasie ataku krokodyli. Zostali tylko jego wierni przyjaciele, z którymi zbiegł w dzikie puszcze kongijskie. 
Strząsnął z pięknych, czarnych oczu ciemną, brązową grzywkę. Przed nim stała Malkia. 
- Chodź, już mamy zdobycz. 
Teraz dopiero Gothar się zorientował, że stał ciągle w jednym miejscu, z zamkniętymi oczami. Zdobycz - dwie marne antylopki - niósł w pysku Erevu, najstarszy z lwów.
Dotarli do groty. Tam całe stado cudem zjadło wszystkie antylopy, i każdy dostał swój kawałek. (w czasach tego wielkiego glodu trudno było dostać choćby dwa gramy mięsa). 



Nad Lwią Ziemią, te same ciemne chmury, które okrywały Wietrzną Ziemię, nieco się rozrzedziły, ukazując czarne niebo, usiane gwiazdami. Wszystkie lwy siedziały w kręgu przed grotą. Miała się odbyć oficjalne zaprzysiężenie nowego następcy. Miał nim być Kavi, który miał zasiąść na tronie wówczas, gdy będzie gotów zabić hipopotama. 
W kręgu usiadł król Saturn. Przed nim usiadł Kavi. Obok nich stała Tai - jako gwarant. 
Ojciec złapał syna za łapę i wyrecytował:
- Czy przysięgasz, że będziesz bronił królestwa?
- Przysięgam - odpowiedział twardo Kavi.
Tai dziobem wyżłobiła na ich złączonych łapach krwawą rysę. Ciemna substancja skapywała na ziemię.
- Czy przysięgasz, że będziesz dobrze traktował poddanych, trzymał się tradycji i zwyczajów?
- Przysięgam.
Kolejna rysa połączyła krew lwów. Saturn i Kavi przycisnęli swoje futro tak, aby krew się złączyła.
Po zakończeniu ceremonii zaprzysiężenia, wszystkie lwy udały się do jaskini. Kavi położył się w wyeksponowanym miejscu groty i patrzył na wszystkich z wyższością. Teraz to on będzie królem.
Sigma leżała z głową między łapami. Wiedziała, że ona bardziej nadaje się na władczynię. Była twarda i naturalna - inna niż Kavi, który bez przerwy się puszył, a w paru sytuacjach - bez jej pomocy, dawno znajdowałby się w gardzieli hieny lub krokodyla.

Po miesiącu Kavi przestał rozmawiać ze wszystkimi. Zresztą - i tak nikt nie chciał zawiązywać z nim konserwacji, gdyż był napuszony, dumny, pyszny, i wiecznie wściekły i zazdrosny o swoje stanowisko.
Wreszcie Sigma na niego nawrzeszczała:
- Kavi! Tak nie może być!! Nie rozmawiasz z nami, puszysz się, a nawet jeszcze nie jesteś królem! Nie potrafisz zabić większej antylopy, co dopiero hipopotama! Do cholery, zmień się!!!!
Zielonooki spojrzał na nią i burknął:
- Nie rozumiesz? Przecież muszę. Nie rozumiesz kompletnie. Oni chcą mi to stanowisko odebrać. Czają się, chcą być władcami. Nie mogę tego tak zostawić.
Sigma stała przed nim. Czarne, okrągłe oczy wpatrywały się w głębię wąskich, zielonych ślepi.
- Czyli... żeby się ochronić... chcesz wszystkich wyeliminować? Zabić?!
Kavi spojrzał na nią i wysyczał nie swoim, groźnym głosem:
- A żebyś wiedziała. - po czym wybiegł z groty na wyschniętą sawannę.
Sigma zdołała go zatrzymać.
- Kavi. Przecież nie możesz... nie. Po prostu się zmień. Przestań się puszyć, potrenuj polowania i rozmawiaj z innymi. Korzystaj z życia dopóty, dopóki możesz. 
Lew wyszarpał łapę z jej uścisku i warknął lekceważąco:
- Zastanowię się.


Zła Ziemia pogrążona była we mgle. Ale nie była to zimna, smutna mgła. W tej białej zawiesinie wisiała jakaś wyższa, mądra tajemniczość, piękno i... miłość?!
Sayansi leżała na skałce, przy kopcu. Stado wyruszyło nad rzekę. Nagle usłyszała czyjeś miękkie kroki. 
- Cześć, Sayansi - ze srebrzystej mgły dobiegł ją znajomy, cichy głos. To był Lynx. 
- Cześć, Lynx - odpowiedziała Sayansi, i spojrzała w jego czerwone, poważne oczy. 
- Słuchaj... ja chciałem ci coś powiedzieć. - zaczął nieśmiało Ryś*.
- Tak?
Czerwonooki westchnął, i wyrzucił z siebie jednym tchem:
- Jak ja cię szalenie kocham. 
Na twarzy brązowej zarysował się szeroki uśmiech.  
- Naprawdę? - spytała, nie wierząc własnym uszom.
- Tak. Kochałem cię od początku. Ale nie... nie miałem po prostu odwagi - wymamrotał Lynx i obaj zanurzyli się w jeziorze uścisków. 
A Hofu leżała w odległym kącie kopca. Kushini czaił się za wyschniętym krzewem. Po jakimś czasie wyszedł ze swej kryjówki. 
- Witaj, Hofu - mruknął cicho. W pysku trzymał wielkiego, tłustego szczura. 
- Cześć, Kushi - rzekła Hofu. Zauważyła zdobycz lwa. - Och, dziękuję - dodała, i lekko się zarumieniła pod sierścią.
- Mam specjalnie dla ciebie... bo... ja... cię na serio bardzo polubiłem. - Kushini położył przed nią szczura.
- Naprawdę dziękuję. Skąd go masz?
- Trzeba było się za nim nabiegać. - uśmiechnął się lew. Jego szarawe, wodniste oczy spoczęły na grzywce Hofu, potem na jej fioletowych ślepiach, potem na łapach, grzbiecie, brzuchu. 
- Ty jesteś naprawdę ładna - szepnął tak cicho, że nawet on sam tego nie usłyszał.  
- Co powiedziałeś? - zapytała. - Przecie jestem twoją koleżanką, nie musisz się wstydzić.
Kushini zamilkł na chwilę, po czym wydyszał:
- Ty jesteś naprawdę ładna... i chyba... na dobrego Hewę, ja chyba cię kocham. 
Hofu zaniemówiła.
- No, chyba Upendo wbił ci w serce swój pazur** - usłyszeli za sobą głos. To był... duch lwa.
Poszybował ku nim. Jego ciało otoczone było mglistą, lśniącą poświatą. Z jego czoła jaśniał dziwny, nieziemski promień.
- Tak, miłość znów zawitała w tą suchą krainę. Miejmy nadzieję, że dobry Angani ześle nam niedługo deszcz.   
To rzekłszy, rozpłynął się w powietrzu. W tym samym czasie z dworu doszedł ich głos Lynxa:
- Sayansi, chowaj się! Pada deszcz!    

Nie wiadomo - czy z powodu czystego przypadku, czy za sprawą duchów - zaczęła się pora deszczowa.


Kavi szedł przez Lwią Ziemię. Gdy zaczęła się ulewa, schował się pod skałką. 
- No nie. Moja siostra będzie mi mówić, co mam robić - burczał do siebie. - Jak się zmienię, stanowisko mi odbiorą. Nie mogę do tego dopuścić. Jestem zaprzysiężony i mogę im figę pokazać, nic mi nie zrobią. Phi! Że niby zebry ukatrupić nie potrafię! Zobaczysz, że mogę zabić tuzin hipopotamów!    
Po chwili usłyszał za sobą głos:
- Czy powinieneś się tak zachowywać?
Zza krzaków wyszła mokra i nieco brudna lwica. Miała zielonkawe oczy, futro w barwie ochry, a na oku błyszczała blizna. Była w wieku Kaviego, może trochę starsza. Jej twarz była nieco wąska i pociągła, bokobrody były kremowe, a pod skórą widać było żebra i kręgi.
- O co ci chodzi? - warknął Kavi.
- Myślę, że na serio powinieneś się zmienić - odpowiedziała lwica. - Mam na imię Salomea. 
"Piękne imię", pomyślał Kavi.
- Czemu? Na dobrego Hewę, ja jestem następcą tronu! Muszę bronić tego stanowiska! - obruszył się lew.
- To prawda. Musisz się starać. Ale nie możesz w taki sposób. W ten sposób nie zyskasz sług, małżonki, doradców i szamana.
Kavi zamilkł. Po chwili odparł:
- Chyba masz rację.
- I nawet nie chyba, ale naprawdę - rzekła cicho Salomea i dotknęła jego czoła. 
Kavi poczuł coś dziwnego: ciepłą, dobrą moc, przenikającą mu głowę, grzbiet, brzuch, serce, myśli. Gdy Salomea odjęła łapę od jego czoła, pożegnała się i pomknęła w deszcz. Na pagórku wzniosła łapy i głowę do nieba i zaczęła krzyczeć:
- Asante! Asante! Asante, asante, kubwa Angani nzuri na neema Hewa Segatha!***
Po czym zaczęła skakać, śpiewać, aż wreszcie, zmęczona, położyła się pod skałkami, obok Kaviego.
- Odprawiłam modły - sapnęła. - Mieszkam na Ziemi Sabari, a ty?
- Na Lwiej Skale, jestem następcą tronu. Mam na imię Kavi.
- Świetnie - uśmiechnęła się Salomea. - A... jak nazywa się twoja siostra?
- Sigma.
- A kuzyni?
- Vita, Kijivu i Matumaini.
Salomea zapytała:
- A... majordomus?
- Tai, jest orłem. - Kaviemu te pytania w ogóle nie przeszkadzały - wręcz przeciwnie, chciał się podzielić tymi danymi.   
- Twoje ulubione mięso?
- Gnu i zebry. Niezbyt oryginalnie.
- Ja lubię zebry i konzi - powiedziała lwica. - Lubię też pić krew, jest taka... smaczna.
- Jak wampirzyca - zaśmiał się książę. 
- Tak, dziewczyny nazywały mnie Wampir - odpowiedziała Salomea. 
- Wiesz... jesteś nawet... fajna. 
- Ojej, dziękuję - zarumieniła się zielonooka. - Nikt mi tego jeszcze nie mówił.
- Zdarza się - mruknął Kavi. - Dobrze... muszę już iść. Cześć.
Salomea się również pożegnała, i oba lwy pomknęły w swoją stronę.

*Ryś - lynx po łacinie oznacza właśnie "ryś".
** Według podań i legend, bóg miłości, Upendo, wbijał zakochanym swój pazur w serce, by przekazać im miłosną siłę.
*** Asante! Asante! Asante, asante, kubwa Angani nzuri na neema Hewa Segatha! - Dziękuję! Dziękuję! Dziękuję, dziękuję, wielki Angani, dobry Hewa i łaskawy Segatha!

Ach... Walentynki <3 Wszędzie serduszka, amorki i miłość, więc napisałam taki nieco "miłosny rozdział"... następny ukaże się za co najmniej 5 komentarzy.
I jeszcze ta piosenka, którą dziś usłyszałam w radiu: klik. 
Pozdrawiam wszystkich i do następnej notki.