W końcu ostatni guzik został rozpięty przez zwinne palce Alanthira. Zsunął kraciasty materiał z ramion Gelithira, po czym zdjął jego koszulkę na ramiączkach.
Rozkoszował się widokiem jego nagiego torsu, opalonego na jasny brąz. Wodził dłońmi po talii lwa, by potem przenieść ręce na ramiona i głaskać je z czułością.
Gelithir złapał skraj koszulki czarnowłosego i zerwał ją jednym silniejszym ruchem ręki. Na białą skórę Alanthira i wyraźnie zarysowane mięśnie kładły się promienie słońca.
Czarnowłosy przycisnął złotookiego do ściany. Przytulił się do niego mocno i począł lekko całować jego klatkę piersiową.
- Łaskoczesz... - szepnął Gelithir, otulając rękami dół pleców kocura. Zachichotał już całkiem głośno, gdy Alanthir muskał wargami jego szyję.
Teraz już się nie powstrzymywał. Oderwał od siebie Alanthira i popchnął go dość silnie na miękką pościel.
Położył się tuż obok żółtookiego. Po chwili ich wargi i języki połączyły w zmysłowym i pełnym namiętności pocałunku.
Nie wiedział, ile trwa ta chwila cudownej przyjemności. Mogła to być sekunda, minuta, godzina, może wieczność. Kiedy odłączył się delikatnie od ust Alanthira, pogłaskał go po długich, lśniących, czarnych włosach.
- Kocham cię... - delikatny, ciepły szept dotarł do uszu Gelithira. Kot położył głowę na piersi złotookiego i lekko ucałował jego różowe, miękkie sutki.
Gelithir przysunął się jeszcze bliżej Alanthira. Kot położył rękę na biodrach ciemnowłosego, by następnie delikatnie rozpiąć guzik i zamek jego spodni. Zsuwał je coraz niżej, aż w końcu zsunąć dżinsy do końca i cisnąć na krzesło obok pudeł. Zrzucił koc z kołdry, i otulił nią zgrabne nogi Gelithira.
- Wygodnie? - spytał swoim cudownym, czułym, delikatnym głosem. Lew nie mógł nic wydusić. Leżąc pod ciepłą, acz lekką czerwoną kołdrą, na gładkich, aksamitnych, miękkich poduszkach, tylko wydyszał:
- Tak. Bardzo.
Alanthir uśmiechnął się zachęcająco i ułożył ręce na jego obojczykach. Odetchnął, zamknął oczy i zasnął w ramionach Gelithira.
Nafasi! Nafasi!
Lwica o fioletowych oczach posłusznie zbiegła ze szczytu wyniosłego ostańca wapiennego. Na dole stała
Chuki i Salivis.
- Tak? - spytała przeciągle Nafasi, spoglądając na lwy.
- Chodź z nami. - Salivis poprowadził Chuki i Nafasi na Diabelski Róg. Widok, który tam ujrzała, niemalże zwalił ją z nóg.
U stóp ostańca leżało kilka martwych, brązowych stworzeń. Po chwili ujrzała, że to trzy lwice.
- Skąd się tu wzięły? Kto to jest? - spytała przerażona Nafasi.
- Nie wiemy - odpowiedział Salivis. - Znaleźliśmy je dzisiaj... noszą ślady szarpania i bicia...
Chuki obejrzała skórę nieboszczek. Zaschnięta krew, ślady kłów na łapach, rysy po pazurach na brzuchach. Takich wielkich łap nie miał żaden lew. Nagle coś jej zaświtało.
- Kiedyś widziałam takie ślady na zwłokach antylop gnu, przed jakimś rokiem. Też odnalazłam je w pobliżu Rogu - powiedziała niebieskooka lwica. - Miały też rozerwane uszy i były w gorszym stanie... musiały zostać uduszone, i to w bardzo brutalny sposób...
Nafasi zamknęła oczy i odwróciła głowę. Kiedy patrzyła na martwe lwy, zawsze opanowywała ją chęć zwrócenia wszystkiego, co miała w żołądku.
- Widziałem to. - usłyszeli znajomy głos.
Był to Ezhed. Podszedł do trzech uduszonych lwic.
- Widziałem cały incydent. Dziś w nocy... byłem tu, pod Diabelskim Rogiem, na mieliźnie. Wtedy słyszę jakieś rozmowy pod skałą. Patrzę, siedzą tam trzy lwice. Nie podchodziłem, po prostu ukryłem się w trawie. Obserwowałem je, aż nagle zza zakola wychodzą wielkie, ciemne stworzenia. Wyglądały jak gigantyczne hieny... kryjąc się w zaroślach, podeszły na szczyt wzgórza. Maskowały się idealnie, lwice ich nie zauważyły. Po chwili monstra wyskoczyły z chaszczy, i rzuciły się na te lwy. Wrzeszczały, hieny wyły jak wilczury, aż w końcu rozszarpały im krtanie. Wypiły trochę krwi, zjadły nieco i odeszły.
Salivis spoglądał na Ezheda z nadzieją i wdzięcznością, Nafasi i Chuki zaniemówiły.
- Ezhed... To były... Nandi. Niedźwiedzie Nandi - szepnęła strwożona Chuki.
- Być może. Nie widziałem takich stworzeń nigdy w życiu, ale to mogły być one. - Ezhed przetarł łapą szarawe futro.
Lwy odmówiły modły nad szczątkami przybyszek, po czym udali się do groty stada, na Ziemi Sabari.
Czarne oczy lśniły w mroku jak dwie cudne, odległe gwiazdy. Na owe ślepia opadała srebrna, gęsta grzywka.
Sigma przypatrywała się swym łapom, ogonowi, oraz koniuszkowi ciemnoróżowego nosa. Szczupła, srebrzysta, smukła i silna nastoletnia lwica obserwowała dokładnie swoje muskuły, oraz jedwabiste futro. Na białym brzuchu widniały czarne ślady, zadane pazurami Śmierci podczas dość odległego incydentu. Nie pamiętała go; nikt też nie widział momentu, kiedy Mshindi oddawał swą duszę Śmierci, by darowała życie Sigmie.
Właścicielka idealnie czarnych oczu położyła się na ziemi, wpatrując się w niebo. Był świt; rześkie, chłodne powietrze budziło sawannę do życia.
Z ziemi powoli podniósł się Kavi. Podszedł do Sigmy i powiedział cicho:
- Hejo, Sigma. Jak się spało?
- Dobrze. - odpowiedziała i przytuliła się lekko do jego futra.
- Która godzina? - spytał zielonooki.
- Sądząc po słońcu, szósta rano. Albo wcześniej...
Kavi wyszedł na szczyt Lwiej Skały. Spojrzał na wschód, i odetchnął głęboko.
Teraz zwrócił wzrok na dół, pod Skałę. Na trawie leżały wybudzone lwice, stróże nocne: Mlinzi i Belladonna.
Pozdrowiły księcia zwykłym "Dzień dobry". Sam Kavi od spotkania z tajemniczą Salomeą zmienił się. Był skromny i spokojny, nie wywyższał się nad innych. Można by pomyśleć, że nie był księciem, lecz zwykłym nastolatkiem z lwiego stada.
Lwice podniosły się i zbudziły dwie inne, strażniczki dzienne. Mlinzi i Donna położyły się w zaroślach i zasnęły.
Z groty wyszła Mara, matka Kaviego i Sigmy, małżonka Saturna. Uśmiechnęła się do syna.
- Witaj - powiedziała swym pięknym, głębokim mezzosopranem. Kavi, gdy usłyszał cudowny, niebiański wręcz głos rodzicielki, przytulił się lekko do niej.
- Już niedługo wszystko będzie twoje - szepnęła lwica.
- A Sigma? - spytał obruszony Kavi.
Mara spojrzała na syna jak na wariata.
- Ona? Nie martw się nią.
Sigma była zdumiona dobrocią brata. Jeszcze niedawno jakby jej nie zauważał, a teraz?...
Mara zeszła z Lwiej Skały na naradę ze strażnikami i na obchód. Zawsze robiła to sama, bez niczyjej pomocy.
Kavi wszedł do groty i usiadł obok siostry.
- Sigma, nie przejmuj się nią... gdy Nyeupe pokona Cień i będziecie razem, kiedy będę królem... wypędzę Mahalów... lub oddam wam część Lwiej Ziemi.
Podniosła wzrok na Kaviego.
- Nie wiem, czy jestem gotowa... - szepnęła.
Z głębi groty usłyszeli czyjś pisk i cichą kłótnię. Byli to Vita i Matumaini.
- Maini, nie wsadzaj mi łap do oka! - syknęła Vita. - Patrz, jak leżysz!
- Ty też czasem możesz spojrzeć! - odwarknął Matumaini. - Ostatnio o mało mi nie zmiażdżyłaś żeber!
Uciszyła ich Sheila i Mheetu. Kijana był na Leśnej Ziemi, gdzie znalazł swą drugą połówkę, lwicę Sinnę.
Matumaini wyszedł z jaskini. Jego szarobrązowe futro nosiło ślady zadrapań, wgnieceń i ran; niedawno bowiem dość boleśnie zsunął się na dno wąwozu na Lwiej Równinie, którego dno najeżone było skałami. Upadł prosto w suche, twarde ciernie, które teoretycznie zamortyzowały upadek.
Powitał się z Sigmą i Kavim, i usiadł przed wejściem. Oddychał głęboko, chłonąc świeży zapach rosy, trawy i rzeki, który wschodni wiatr przyniósł aż tu.
Vita i Kijivu wtały po chwili i niechętnie wyszły na światło dzienne. Były bardzo przyzwyczajone do nocy: w ciągu dnia siedziały pod skałami lub w grocie, w nocy wychodziły na sawannę.
Po kilku minutach z mroku komory wybiegły z chichotem siostry, córki Omegi i Mamby: Ahadi i Betha. Omega była przybraną córką Simby; jej braćmi byli Sora i Damu, już nieżyjący. Mamba był rodzonym synem Simby, który zaginął, by następnie powrócić triumfalnie. Omega i Mamba zmarli przed paroma tygodniami; Betha i Ahadi były pod opieką bezdzietnych Azry i Silahy, córki Sory i Vitani oraz synem lwicy zwanej Doa.
- Cześć wszystkim - powiedziały chórem. Mimo uroczego i figlarnego wyglądu i dość wesołego charakteru ich ochrypły, czasem wręcz nieprzyjemny głos przywodził na myśl dwie oschłe, silne, buntownicze zapaśniczki.
Bliźniaczki wyszły i poszły nad wodopój. Taką samą myśl miał Kavi.
- Co wy na to, abyśmy poszli na równinę? - spytał.
Wszystkie lwy przytaknęły i pokiwały głowami. Poszli swym zwykłym układem: kolejno, od przodu, kroczyli Kavi, Sigma, Matumaini, Vita i Kijivu.
Przysiedli nad jeziorkiem, przy którym leżały złociste lwice. Napili się wody, po czym ułożyli się w trawie.
Ponieważ Kavi z daleka wyglądał jak suchy pień (brązowe futro i dość krótka grzywa) stanął na warcie. W trawie najlepiej maskowały się, rzecz jasna, Ahadi i Betha.
- Witajice, jak się macie? - usłyszeli czyjś znajomy głos.
To była Malkia; za nią szła lekko zdezorientowana, cicha i skulona Tamaa.
- Dobrze, jakie wieści na Wietrznej Ziemi? - zapytał uroczyście Kavi, patrząc na Malkię.
Tamaa spojrzała na nich z lekkim strachem. Po chwili wydukała:
- Erevu... ten lew, brat Hasiry i Kufu... wczoraj został opętany, na jego oku był znak Cienia. Na chwilę stał się wilkiem, potem... potem znów był lwem. Zaatakował Mayę.
Wszyscy zamilkli. Jednak po chwili atmosfera nieco się rozrzedziła, a Tamaa otworzyła się i zaczęła rozmawiać z Malkią, Kavim, Sigmą, Vitą, Kijivu, Matumainim, Bethą i Ahadi. Dopiero około południa, gdy temperatura znacznie wzrosła, lwy pożegnały się i dwie grupy rozeszły się w swoje strony.
Nie podejrzewał, że zachód słońca nad górami i koronami drzew może być tak cudny.
Gelithir siedział na balkonie pokoju Alanthira. Kocur siedział na kamiennej poręczy, wpatrując się w las. Gdzieś nad drzewami unosiły się dymy z wioski Faranhir, dochodziły też ciche odgłosy ludzi i zwierząt ze wsi.
- Pięknie tutaj - szepnął Gelithir, przytulając się do poduszki, leżącej na drewnianym krześle.
Alanthir pokiwał głową i rzekł:
- To prawda. Tu się urodziłem i kiedy wrócę z uczelni, nie zamienię tego miejsca na żadne inne.
Podszedł do lwa i usiadł nieco bliżej, też na poręczy. Gelithir usadowił się obok niego.
Spojrzał w piękne, żółte oczy czarnowłosego. Ich cudowne tęczówki w pomarańczowym świetle zachodu wyglądały jak żarzące się kawałki węgla, gotowe zapłonąć płomieniem miłości i namiętności.
Położył głowę na ramieniu Alanthira. Kot podrapał go lekko za uchem.
Po jakiejś półgodzinie lekkich, niewinnych pieszczot, do pokoju weszła Luthannea i zawołała:
- Gelithirze, Alanthirze, chodźcie na kolację.
Zeszli powoli z poręczy i ruszyli do długiej jadalni.
Przez duże, okrągłe okno widać było ciemne pnie drzew i ciemniejące gęstwiny leśne. Usiedli na dwóch wolnych miejscach, między Tiną i Nyeupem.
Z sufitu zwieszały się dwa kryształowe żyrandole; sama kolacja była obfita, lecz dania były niskokaloryczne.
Gelithir powoli sączył mleko trykkena z ceramicznej szklanki, co jakiś czas zjadając kolejny kawałek sałatki z amberu.
Około wpół do ósmej wieczorem wszyscy wstali od stołu, a Luthannea i służące zabrały się za sprzątanie.
Było tak jak rankiem; Nyeupe i Tina poszli szybko do swych sypialni, gdyż ogarnęła ich senność. Nyeupe już nawet nie czekał na Gelithira, który wszedł do sypialni razem z Alanthirem.
Tym razem złotooki przejął inicjatywę. Delikatnie, acz stanowczo przycisnął go do ściany w tym samym miejscu, gdzie sam został przez niego niemalże do muru przygwożdżony.
Przysunął się do Alanthira, tak blisko, że ich dotknęli się nosami.
Rozpiął pierwsze guziki koszuli kocura, gdy ten wsunął ręce pod jego koszulkę, dotykając jego ciepłej, delikatnej, brązowej skóry.
Gelithir spokojnie rozpinał koszulę żółtookiego, by następnie delikatnie zsunąć ją z ramion partnera i rzucić gdzieś na podłogę. Tak samo skończyła koszulka Alanthira.
Lew mruknął z rozkoszy, gdy czarnowłosy zaczął łaskotać jego plecy. Kot bez skrupułów zdjął jego koszulkę i najdelikatniej, jak potrafił, położył Gelithira na miękkiej pościeli. Po chwili usiadł na skraju łóżka, by następnie z głębokim westchnięciem ułożyć się obok niego.
Położył blade dłonie na biodrach lwa, począł zdejmować jego lekko przyciasne dżinsy.
Kiedy zsunął je całkowicie, bezceremonialnie zrzucił je na podłogę. Gelithir przykrył się do pasa kołdrą, zasłaniając bokserki przed wzrokiem Alanthira. Czarnowłosy przytulił się do niego, całując szyję lwa i okrywając kołdrą część swego torsu.
Gelithir zmrużył oczy i jęknął cicho, gdy Alanthir wsunął palce pod jego bokserki. Ułożył się wyżej na poduszkach, i zamienił się miejscami z czarnowłosym, bowiem tak było mu wygodniej. Teraz zamknął oczy najmocniej, jak potrafił.
Poczuł, że nagle połączył ich kolejny cudowny, namiętny pocałunek; chciał, aby ta chwila trwała wiecznie.
Gelithir okrył się kołdrą niemalże cały, wtulając się w Alanthira. Grzywka opadła mu na oczy, czarnowłosy głaskał jego ramiona.
Było tak jak poprzednio. Stracił rachubę, nie liczył czasu. Alanthir stał się dla niego całym światem. Po dłuższej chwili odłączyli się od siebie.
- Świetnie całujesz. - szepnął kot, przytulając Gelithira do siebie.
- Dzięki... - złotooki musnął wilgotnym, różowym nosem skórę Alanthira.
Po chwili poczuł wyraźną senność. Otulił się szczelniej kołdrą, zamknął oczy, przytulił się do czarnowłosego i momentalnie zasnął.
Witam wszystkich.
Jakie moje zdanie na temat rozdziału?... Uważam, że jest strasznie wymęczony, bo wena mnie nieco opuściła, i brak czasu troszkę dał się we znaki... ale poza tym się cieszę, dzisiaj u nas było siedemnaście stopni Celsjusza, słońce grzało, na dodatek udało mi się złapać wcześniejszy autobus do domu - czyli sam dzień uważam za udany. :D
Kolejny rozdział za cztery komcie ^^
Link do piosenki: KLIK.
Pozdrawiam wszystkich, którzy czytają tego bloga <3
Rozkoszował się widokiem jego nagiego torsu, opalonego na jasny brąz. Wodził dłońmi po talii lwa, by potem przenieść ręce na ramiona i głaskać je z czułością.
Gelithir złapał skraj koszulki czarnowłosego i zerwał ją jednym silniejszym ruchem ręki. Na białą skórę Alanthira i wyraźnie zarysowane mięśnie kładły się promienie słońca.
Czarnowłosy przycisnął złotookiego do ściany. Przytulił się do niego mocno i począł lekko całować jego klatkę piersiową.
- Łaskoczesz... - szepnął Gelithir, otulając rękami dół pleców kocura. Zachichotał już całkiem głośno, gdy Alanthir muskał wargami jego szyję.
Teraz już się nie powstrzymywał. Oderwał od siebie Alanthira i popchnął go dość silnie na miękką pościel.
Nie wiedział, ile trwa ta chwila cudownej przyjemności. Mogła to być sekunda, minuta, godzina, może wieczność. Kiedy odłączył się delikatnie od ust Alanthira, pogłaskał go po długich, lśniących, czarnych włosach.
- Kocham cię... - delikatny, ciepły szept dotarł do uszu Gelithira. Kot położył głowę na piersi złotookiego i lekko ucałował jego różowe, miękkie sutki.
Gelithir przysunął się jeszcze bliżej Alanthira. Kot położył rękę na biodrach ciemnowłosego, by następnie delikatnie rozpiąć guzik i zamek jego spodni. Zsuwał je coraz niżej, aż w końcu zsunąć dżinsy do końca i cisnąć na krzesło obok pudeł. Zrzucił koc z kołdry, i otulił nią zgrabne nogi Gelithira.
- Wygodnie? - spytał swoim cudownym, czułym, delikatnym głosem. Lew nie mógł nic wydusić. Leżąc pod ciepłą, acz lekką czerwoną kołdrą, na gładkich, aksamitnych, miękkich poduszkach, tylko wydyszał:
- Tak. Bardzo.
Alanthir uśmiechnął się zachęcająco i ułożył ręce na jego obojczykach. Odetchnął, zamknął oczy i zasnął w ramionach Gelithira.
Nafasi! Nafasi!
Lwica o fioletowych oczach posłusznie zbiegła ze szczytu wyniosłego ostańca wapiennego. Na dole stała
Chuki i Salivis.
- Tak? - spytała przeciągle Nafasi, spoglądając na lwy.
- Chodź z nami. - Salivis poprowadził Chuki i Nafasi na Diabelski Róg. Widok, który tam ujrzała, niemalże zwalił ją z nóg.
U stóp ostańca leżało kilka martwych, brązowych stworzeń. Po chwili ujrzała, że to trzy lwice.
- Skąd się tu wzięły? Kto to jest? - spytała przerażona Nafasi.
- Nie wiemy - odpowiedział Salivis. - Znaleźliśmy je dzisiaj... noszą ślady szarpania i bicia...
Chuki obejrzała skórę nieboszczek. Zaschnięta krew, ślady kłów na łapach, rysy po pazurach na brzuchach. Takich wielkich łap nie miał żaden lew. Nagle coś jej zaświtało.
- Kiedyś widziałam takie ślady na zwłokach antylop gnu, przed jakimś rokiem. Też odnalazłam je w pobliżu Rogu - powiedziała niebieskooka lwica. - Miały też rozerwane uszy i były w gorszym stanie... musiały zostać uduszone, i to w bardzo brutalny sposób...
Nafasi zamknęła oczy i odwróciła głowę. Kiedy patrzyła na martwe lwy, zawsze opanowywała ją chęć zwrócenia wszystkiego, co miała w żołądku.
- Widziałem to. - usłyszeli znajomy głos.
Był to Ezhed. Podszedł do trzech uduszonych lwic.
- Widziałem cały incydent. Dziś w nocy... byłem tu, pod Diabelskim Rogiem, na mieliźnie. Wtedy słyszę jakieś rozmowy pod skałą. Patrzę, siedzą tam trzy lwice. Nie podchodziłem, po prostu ukryłem się w trawie. Obserwowałem je, aż nagle zza zakola wychodzą wielkie, ciemne stworzenia. Wyglądały jak gigantyczne hieny... kryjąc się w zaroślach, podeszły na szczyt wzgórza. Maskowały się idealnie, lwice ich nie zauważyły. Po chwili monstra wyskoczyły z chaszczy, i rzuciły się na te lwy. Wrzeszczały, hieny wyły jak wilczury, aż w końcu rozszarpały im krtanie. Wypiły trochę krwi, zjadły nieco i odeszły.
Salivis spoglądał na Ezheda z nadzieją i wdzięcznością, Nafasi i Chuki zaniemówiły.
- Ezhed... To były... Nandi. Niedźwiedzie Nandi - szepnęła strwożona Chuki.
- Być może. Nie widziałem takich stworzeń nigdy w życiu, ale to mogły być one. - Ezhed przetarł łapą szarawe futro.
Lwy odmówiły modły nad szczątkami przybyszek, po czym udali się do groty stada, na Ziemi Sabari.
Czarne oczy lśniły w mroku jak dwie cudne, odległe gwiazdy. Na owe ślepia opadała srebrna, gęsta grzywka.
Sigma przypatrywała się swym łapom, ogonowi, oraz koniuszkowi ciemnoróżowego nosa. Szczupła, srebrzysta, smukła i silna nastoletnia lwica obserwowała dokładnie swoje muskuły, oraz jedwabiste futro. Na białym brzuchu widniały czarne ślady, zadane pazurami Śmierci podczas dość odległego incydentu. Nie pamiętała go; nikt też nie widział momentu, kiedy Mshindi oddawał swą duszę Śmierci, by darowała życie Sigmie.
Właścicielka idealnie czarnych oczu położyła się na ziemi, wpatrując się w niebo. Był świt; rześkie, chłodne powietrze budziło sawannę do życia.
Z ziemi powoli podniósł się Kavi. Podszedł do Sigmy i powiedział cicho:
- Hejo, Sigma. Jak się spało?
- Dobrze. - odpowiedziała i przytuliła się lekko do jego futra.
- Która godzina? - spytał zielonooki.
- Sądząc po słońcu, szósta rano. Albo wcześniej...
Kavi wyszedł na szczyt Lwiej Skały. Spojrzał na wschód, i odetchnął głęboko.
Teraz zwrócił wzrok na dół, pod Skałę. Na trawie leżały wybudzone lwice, stróże nocne: Mlinzi i Belladonna.
Pozdrowiły księcia zwykłym "Dzień dobry". Sam Kavi od spotkania z tajemniczą Salomeą zmienił się. Był skromny i spokojny, nie wywyższał się nad innych. Można by pomyśleć, że nie był księciem, lecz zwykłym nastolatkiem z lwiego stada.
Lwice podniosły się i zbudziły dwie inne, strażniczki dzienne. Mlinzi i Donna położyły się w zaroślach i zasnęły.
Z groty wyszła Mara, matka Kaviego i Sigmy, małżonka Saturna. Uśmiechnęła się do syna.
- Witaj - powiedziała swym pięknym, głębokim mezzosopranem. Kavi, gdy usłyszał cudowny, niebiański wręcz głos rodzicielki, przytulił się lekko do niej.
- Już niedługo wszystko będzie twoje - szepnęła lwica.
- A Sigma? - spytał obruszony Kavi.
Mara spojrzała na syna jak na wariata.
- Ona? Nie martw się nią.
Sigma była zdumiona dobrocią brata. Jeszcze niedawno jakby jej nie zauważał, a teraz?...
Mara zeszła z Lwiej Skały na naradę ze strażnikami i na obchód. Zawsze robiła to sama, bez niczyjej pomocy.
Kavi wszedł do groty i usiadł obok siostry.
- Sigma, nie przejmuj się nią... gdy Nyeupe pokona Cień i będziecie razem, kiedy będę królem... wypędzę Mahalów... lub oddam wam część Lwiej Ziemi.
Podniosła wzrok na Kaviego.
- Nie wiem, czy jestem gotowa... - szepnęła.
Z głębi groty usłyszeli czyjś pisk i cichą kłótnię. Byli to Vita i Matumaini.
- Maini, nie wsadzaj mi łap do oka! - syknęła Vita. - Patrz, jak leżysz!
- Ty też czasem możesz spojrzeć! - odwarknął Matumaini. - Ostatnio o mało mi nie zmiażdżyłaś żeber!
Uciszyła ich Sheila i Mheetu. Kijana był na Leśnej Ziemi, gdzie znalazł swą drugą połówkę, lwicę Sinnę.
Matumaini wyszedł z jaskini. Jego szarobrązowe futro nosiło ślady zadrapań, wgnieceń i ran; niedawno bowiem dość boleśnie zsunął się na dno wąwozu na Lwiej Równinie, którego dno najeżone było skałami. Upadł prosto w suche, twarde ciernie, które teoretycznie zamortyzowały upadek.
Powitał się z Sigmą i Kavim, i usiadł przed wejściem. Oddychał głęboko, chłonąc świeży zapach rosy, trawy i rzeki, który wschodni wiatr przyniósł aż tu.
Vita i Kijivu wtały po chwili i niechętnie wyszły na światło dzienne. Były bardzo przyzwyczajone do nocy: w ciągu dnia siedziały pod skałami lub w grocie, w nocy wychodziły na sawannę.
Po kilku minutach z mroku komory wybiegły z chichotem siostry, córki Omegi i Mamby: Ahadi i Betha. Omega była przybraną córką Simby; jej braćmi byli Sora i Damu, już nieżyjący. Mamba był rodzonym synem Simby, który zaginął, by następnie powrócić triumfalnie. Omega i Mamba zmarli przed paroma tygodniami; Betha i Ahadi były pod opieką bezdzietnych Azry i Silahy, córki Sory i Vitani oraz synem lwicy zwanej Doa.
- Cześć wszystkim - powiedziały chórem. Mimo uroczego i figlarnego wyglądu i dość wesołego charakteru ich ochrypły, czasem wręcz nieprzyjemny głos przywodził na myśl dwie oschłe, silne, buntownicze zapaśniczki.
Bliźniaczki wyszły i poszły nad wodopój. Taką samą myśl miał Kavi.
- Co wy na to, abyśmy poszli na równinę? - spytał.
Wszystkie lwy przytaknęły i pokiwały głowami. Poszli swym zwykłym układem: kolejno, od przodu, kroczyli Kavi, Sigma, Matumaini, Vita i Kijivu.
Przysiedli nad jeziorkiem, przy którym leżały złociste lwice. Napili się wody, po czym ułożyli się w trawie.
Ponieważ Kavi z daleka wyglądał jak suchy pień (brązowe futro i dość krótka grzywa) stanął na warcie. W trawie najlepiej maskowały się, rzecz jasna, Ahadi i Betha.
- Witajice, jak się macie? - usłyszeli czyjś znajomy głos.
To była Malkia; za nią szła lekko zdezorientowana, cicha i skulona Tamaa.
- Dobrze, jakie wieści na Wietrznej Ziemi? - zapytał uroczyście Kavi, patrząc na Malkię.
Tamaa spojrzała na nich z lekkim strachem. Po chwili wydukała:
- Erevu... ten lew, brat Hasiry i Kufu... wczoraj został opętany, na jego oku był znak Cienia. Na chwilę stał się wilkiem, potem... potem znów był lwem. Zaatakował Mayę.
Nie podejrzewał, że zachód słońca nad górami i koronami drzew może być tak cudny.
Gelithir siedział na balkonie pokoju Alanthira. Kocur siedział na kamiennej poręczy, wpatrując się w las. Gdzieś nad drzewami unosiły się dymy z wioski Faranhir, dochodziły też ciche odgłosy ludzi i zwierząt ze wsi.
- Pięknie tutaj - szepnął Gelithir, przytulając się do poduszki, leżącej na drewnianym krześle.
Alanthir pokiwał głową i rzekł:
- To prawda. Tu się urodziłem i kiedy wrócę z uczelni, nie zamienię tego miejsca na żadne inne.
Podszedł do lwa i usiadł nieco bliżej, też na poręczy. Gelithir usadowił się obok niego.
Spojrzał w piękne, żółte oczy czarnowłosego. Ich cudowne tęczówki w pomarańczowym świetle zachodu wyglądały jak żarzące się kawałki węgla, gotowe zapłonąć płomieniem miłości i namiętności.
Położył głowę na ramieniu Alanthira. Kot podrapał go lekko za uchem.
Po jakiejś półgodzinie lekkich, niewinnych pieszczot, do pokoju weszła Luthannea i zawołała:
- Gelithirze, Alanthirze, chodźcie na kolację.
Zeszli powoli z poręczy i ruszyli do długiej jadalni.
Przez duże, okrągłe okno widać było ciemne pnie drzew i ciemniejące gęstwiny leśne. Usiedli na dwóch wolnych miejscach, między Tiną i Nyeupem.
Z sufitu zwieszały się dwa kryształowe żyrandole; sama kolacja była obfita, lecz dania były niskokaloryczne.
Gelithir powoli sączył mleko trykkena z ceramicznej szklanki, co jakiś czas zjadając kolejny kawałek sałatki z amberu.
Około wpół do ósmej wieczorem wszyscy wstali od stołu, a Luthannea i służące zabrały się za sprzątanie.
Było tak jak rankiem; Nyeupe i Tina poszli szybko do swych sypialni, gdyż ogarnęła ich senność. Nyeupe już nawet nie czekał na Gelithira, który wszedł do sypialni razem z Alanthirem.
Tym razem złotooki przejął inicjatywę. Delikatnie, acz stanowczo przycisnął go do ściany w tym samym miejscu, gdzie sam został przez niego niemalże do muru przygwożdżony.
Przysunął się do Alanthira, tak blisko, że ich dotknęli się nosami.
Rozpiął pierwsze guziki koszuli kocura, gdy ten wsunął ręce pod jego koszulkę, dotykając jego ciepłej, delikatnej, brązowej skóry.
Gelithir spokojnie rozpinał koszulę żółtookiego, by następnie delikatnie zsunąć ją z ramion partnera i rzucić gdzieś na podłogę. Tak samo skończyła koszulka Alanthira.
Lew mruknął z rozkoszy, gdy czarnowłosy zaczął łaskotać jego plecy. Kot bez skrupułów zdjął jego koszulkę i najdelikatniej, jak potrafił, położył Gelithira na miękkiej pościeli. Po chwili usiadł na skraju łóżka, by następnie z głębokim westchnięciem ułożyć się obok niego.
Położył blade dłonie na biodrach lwa, począł zdejmować jego lekko przyciasne dżinsy.
Gelithir zmrużył oczy i jęknął cicho, gdy Alanthir wsunął palce pod jego bokserki. Ułożył się wyżej na poduszkach, i zamienił się miejscami z czarnowłosym, bowiem tak było mu wygodniej. Teraz zamknął oczy najmocniej, jak potrafił.
Poczuł, że nagle połączył ich kolejny cudowny, namiętny pocałunek; chciał, aby ta chwila trwała wiecznie.
Gelithir okrył się kołdrą niemalże cały, wtulając się w Alanthira. Grzywka opadła mu na oczy, czarnowłosy głaskał jego ramiona.
Było tak jak poprzednio. Stracił rachubę, nie liczył czasu. Alanthir stał się dla niego całym światem. Po dłuższej chwili odłączyli się od siebie.
- Świetnie całujesz. - szepnął kot, przytulając Gelithira do siebie.
- Dzięki... - złotooki musnął wilgotnym, różowym nosem skórę Alanthira.
Po chwili poczuł wyraźną senność. Otulił się szczelniej kołdrą, zamknął oczy, przytulił się do czarnowłosego i momentalnie zasnął.
Witam wszystkich.
Jakie moje zdanie na temat rozdziału?... Uważam, że jest strasznie wymęczony, bo wena mnie nieco opuściła, i brak czasu troszkę dał się we znaki... ale poza tym się cieszę, dzisiaj u nas było siedemnaście stopni Celsjusza, słońce grzało, na dodatek udało mi się złapać wcześniejszy autobus do domu - czyli sam dzień uważam za udany. :D
Kolejny rozdział za cztery komcie ^^
Link do piosenki: KLIK.
Pozdrawiam wszystkich, którzy czytają tego bloga <3
A moje zdanie na temat rozdziału? Jest boski:)
OdpowiedzUsuńCzekam na dalszy ciąg!
Pozdrawiam!
Damu
Dopiero skończyłam czytać poprzedni rozdział. Dużo piszesz :D I w dobrym stylu. Podobają mi się Twoje rozdziały, ale ten będzie musiał poczekać, aż znajdę chwilę :) Zapraszam Cię na www.krol-lew-4.blog.onet.pl, dodałam właśnie nowy rozdział i byłoby mi miło, gdybyś zostawiła swoją opinię :)
OdpowiedzUsuńSuper Rozdział :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie!
51 year-old Accountant III Emma Pullin, hailing from Cottam enjoys watching movies like "Outlaw Josey Wales, The" and Rowing. Took a trip to Muskauer Park / Park Muzakowski and drives a Alfa Romeo 6C 2500 Competizione. indeks
OdpowiedzUsuń56 years old Dental Hygienist Esta Terbeck, hailing from Le Gardeur enjoys watching movies like Downhill and Vacation. Took a trip to Redwood National and State Parks and drives a Ferrari 512S. zobacz to
OdpowiedzUsuń