wtorek, 27 sierpnia 2013

42. Kilimanjaro

[Iriana]
Jak dzika popędziłam przez las, a gdy dotarłam do kryjówki, czarna, skrzydlata jaszczurka już ją opuściła. Wbiegłam między skały, dysząc. Wszyscy spojrzeli na mnie.
- Co to było? - pisnęłam. Nyeupe odpowiedział po chwili:
- Wysłannik Norhotha. Przyszedł z wieścią, że przesunięto bitwę.
Uderzyła we mnie fala nieokreślonego, przedziwnego uczucia. Otworzyłam usta z niewypowiedzianym zdziwieniem i spytałam:
- Eee... jak... to?
Dhoruba kiwnęła głową i mruknęła:
- Hołowa nie zdążył zebrać swoich. A raczej oni nie zdążyli, ciepłe kluchy. Ale przynajmniej jest to nam w stu procentach na rękę.
Usiadłam, dysząc. Wydawało mi się to podejrzane. 
- Przesunął termin - warknęłam z pogardą. - Aha.
- Coś się stało? Powinnaś się z tego cieszyć! - odburknęła Donna. - Nyeupe, lepiej już się zbierajmy...
Biały stał już przed grotą, patrząc się na nas lekko krzywo. Gdy tylko pochwyciłam jego spojrzenie, pociągnęłam za łapę Donnę i pobiegłam za nim, razem z resztą grupy. Z Nyeupem zjednała się Dhoruba.
Biegliśmy przez ciemną, mglistą, duszną dżunglę, kierując się na północ - w górę. Mgła była coraz gęstsza, więc zbiliśmy się w grupę i zwolniliśmy kroku. Drzewa były wysokie tylko na około dziesięć metrów, omszałe i pogięte. Paprocie płożyły się na dróżkę, a pnącza tworzyły gąszcze nie do przebycia.
Nie wiedziałam, czy to właściwa droga; było ciemno, zbliżała się północ, ale mgła rzedła. A owe marmurowe kolumny były już częstsze, aż nad naszymi głowami wyrósł łuk z białego kamienia, opleciony bluszczem, spękany i omszały. Tuż za nim ścieżka rozszerzyła się - tworząc coś w rodzaju polany. Na środku wolnej przestrzeni z ziemi wystawała biała skała, opleciona korzeniami pniaka, tulącego się do jej boku. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że owe korzenie... świeciły elektrycznie niebieskim światłem. A na skale błyszczała kolumna, wykuta z tego bloku marmuru.
- To tutaj - usłyszałam szept Nyeupego. Zbliżył się do głazu, dotykając lśniących korzeni. Podeszła do niego Dhoruba, która nagle krzyknęła:
- Nyeupe! Tu, pod liśćmi... spójrz...
Lew podszedł do czarnej, odgarniając ściółkę ze wskazanego miejsca. Pod resztkami roślin, kory i ziemi jaśniała płyta marmurowa. Bez namysłu rzuciłam się do nich i zaczęłam rozgarniać liście, gdzie się dało...
Wszędzie, wszędzie wielkie, marmurowe płyty, obrośnięte porostami i spękane. Dhoruba i Nyeupe stanęli jak wryci przy skale, odgarniając łapami resztki ściółki. Na kamiennym bruku były jakieś ryty...
- Runy - szepnęła czarna - runy.
Wszyscy podeszli do nich, ja też. Lwica wodziła wzrokiem po dziwnych runach, wyrytych w białej skale. Skądś je znałam...
- Runy, których używały Emery - powiedziała zachrypnięta Dhoruba.
- Umiesz je odczytać? - spytałam. Gdy czarna miała odpowiedzieć, ze skały doszedł nas cichy śmiech.

Ta część może zawierać brutalne sceny.
[Hasira]
W ciemnościach jaśniały futra Nocnoziemców, podchodzących pod grotę. Nasze stado ustawiło się na granitowej półce skalnej, tuż przed ciasnym wejściem. 
Lwy z Białych Wzgórz stanęły u podnóża, gapiąc się na nas. Rozłożyli się bezczelnie w krzakach. 
- Co oni wyrabiają?! - warknął Nguvu; wśród stada zapanował niepokój. 
- Idziesz tam? - szepnęła z przerażeniem jego partnerka, Pamela. Nguvu lekko nastroszył jasnozłotą grzywę i zaczął się skradać w dół stoku, ku stadu Nocnej Ziemi.
Pamela zamknęła duże, czerwone oczy, po czym cofnęła się nieco w stronę groty. Nocnoziemcy widzieli naszego przywódcę, ale chyba się tym nie przejmowali. Cokolwiek wyrabiał Nguvu, były to igraszki ze śmiercią. 
Gdy był kilkadziesiąt jardów od lwów, stanął. Stado Wietrznoziemców obserwowało całe wydarzenie. Jednak Maya i Tamaa - wraz z Malkią - zaczęły schodzić ostrożnie wydeptaną ścieżyną przez zarośla w dół - w kierunku wrogów. Nieśmiało zrobiłem krok w kierunku krawędzi półki skalnej. Inne nastoletnie samce z równą ostrożnością ruszyły za lwicami; za nimi ja. I całe nasze stado, z wyjątkiem lwiątek - potomstwa Nguvu i Pameli.
Skradałem się na ugiętych łapach - szef Nocnoziemców dyskutował z Nguvu. Ich stado najwyraźniej nas nie widziało... lecz tylko były to moje przewidzenia. Chuda, stara lwica, stojąca na uboczu, chyba zwietrzyła nasze stado i z dzikim rykiem rzuciła się z pazurami na Pamelę. Jej silnie zbudowane ciało odepchnęło z całą siłą starą lwicę, która upadła grzbietem na ciernie. Czerwonooka jednym kłapnięciem potężnych szczęk rozpłatała jej tętnicę szyjną. 
Nocnoziemcy zwrócili oczy w naszą stronę. Z wyjątkiem przywódcy, który walczył z Nguvu samotnie. Jego podwładni, nie zwracając na niego uwagi, natychmiast rzucili się do walki.
Stałem nieruchomo o ułamek sekundy za długo. Po kilkunastu minutach wytrwałej walki zostałem powalony przez wielką, kościstą lwicę, która jednak długo nie cieszyła się zwycięstwem; role zostały odwrócone i przygniotłem ją łapami do ziemi. Dzięki mojej dziecięcej litości tylko zmiażdżyłem jej żebra.
Huk walki wypełnił mi uszy, mimo chaosu trzymałem się na nogach, miałem fuksa, że stałem na uboczu. Wypatrywałem wrogów, lecz wszystkie lwy wyglądały tak samo - poranione, futro splamione litrami krwi, z poszarpaną skórą i uszami, niektóre kulejące. Tylko rozpoznałem ciemnoszarą lwicę z Białych Wzgórz, którą kiedyś pogryzłem w czasie potyczki. Na łopatce nadal widniały ślady po moich zębach...
Bez namysłu rzuciłem się na nią, chwytając zębami płat luźnej skóry, zwisającej z szyi. Lwica zaryczała, powaliła mnie na grzbiet, jednak nie rozluźniłem uścisku szczęk. Przesuwałem je coraz bardziej w stronę tętnicy; stoczyliśmy się na ubocze, poza zasięg stada. Wbijałem mordercze pazury w jej ciało, zęby ujęły już szyję. Wystarczyło jedno kłapnięcie, a lwica upadła martwa w trawę. 
Bitwa trwała. Lwy kłębiły się, raniąc i zabijając bez litości. Gdy tylko ktoś osłabł, został zwalony na ziemię i stratowany przez około pięćdziesiąt lwów. Nie mogłem jednak stać nad ciałem Nocnoziemki, więc i tak zmęczony, rzuciłem się w wir walki. Jednak zanim zdołałem zaatakować któregokolwiek wroga, usłyszałem znajomy wrzask za sobą. Odwróciłem się i zobaczyłem tylko błysk jasnej grzywy.
Walka ustała, tylko parę lwic nadal szarpało się ze sobą. Przywódca Nocnoziemców - Urithi - powalił Nguvu na ziemię, wciąż bijąc się z nim wściekle. Próbował ugryźć go w szyję, lecz gruba, długa grzywa Nguvu nie przepuszczała zębów wroga. Silne ciało Urithiego posiadało jeden słaby punkt - wybrzuszenie na grzbiecie, najwyraźniej jakaś wada wrodzona. Stałem dość blisko, więc przymierzyłem się do skoku i po chwili zatopiłem kły w wybrzuszeniu. Urithi zaryczał i upadł na ziemię, zrzucając mnie z grzbietu. Z pomocą nadbiegła mi Maya, która łapą przygniotła mu szyję do podłoża, resztą kończyn zmiażdżyła żebra. Ja natomiast wpiłem pazury w jego boki i ująłem zębami okolice tętnicy udowej. Widząc osłabienie Nocnoziemca, Nguvu i kilkoro współplemieńców pomogło nam go uśmiercić, jednak ostatecznego dzieła dokonali ja i Gothar - czarnooki rozszarpał w swój oryginalny sposób mu szyję, rozdzierając ścianę aorty - ja przegryzłem tętnicę udową, Maya ciągle przygniatała go do ziemi. 
Po chwili, gdy byłem pewny, że lew już wyzionął ducha, puściłem jego nogę, Maya i Gothar odeszli na bok, patrząc na krwawiące, rozszarpane ciało Urithiego. Otarłem łapą oczy, gdyż poczułem, że skapuje do nich krew. Nocnoziemcy jednak nie chcieli zaprzestać walki, ale - osłabieni, pozbawieni przywódcy i wielu wojowników - w końcu się oddalili.



[Mwindaji]
Wielkie, zielone świerszcze urządzały głośny koncert; cała Równina wypełniła się ich odgłosami. Wracaliśmy z polowania nad Brodem; niestety nieudanego. Przedzieraliśmy się przez wysokie trawy, a świerszcze wyskakiwały nam spod łap w popłochu. 
Szłam w milczeniu koło Alfajiri i Khuruny, którzy chyba nie byli zaskoczeni wynikiem łowów. I mieli rację. Taktyka była beznadziejna, tak jak rozplanowanie ataku i reszta. Chcieliśmy się z tego śmiać - ale woleliśmy udawać zrozpaczonych.
Gdy dotarliśmy do groty, większość stada weszła do środka, my - nastolatki - zostaliśmy na sawannie - w grotach było zbyt duszno. Nyekundu chichotał tak, że dostał silnej chrypy.
- To było... Hewo... - wykrztusił. - Wspaniałe... kozackie!
- Jeśli takie polowania mają być od dzisiaj - mruknęłam - to ja się przenoszę z powrotem w góry.
Nie mogłam się powstrzymać od cynicznego śmiechu, gdy pomyślałam o tym "polowaniu". A głód mnie miażdżył od środka, więc powiedziałam:
- Eee... słuchajcie... ja jestem głodna... wy też. Może... sami... pójdziemy?
Nyekundu, Alfajiri, Khuruna, Giza o metalicznie srebrnym futrze, beżowa Kijani, dwie ciemnozłote Kuimby, Kaskazini, Ukweli i Kijima spojrzeli na mnie. 
- Chyba będziemy lepsi niż wszyscy starzy - mruknęła Giza. - Jasne... konam z głodu. Ale musimy znaleźć stado, bo nasi wspaniali myśliwi je epicko wypłoszyli. 
Podnieśliśmy się leniwie z ziemi, cicho krocząc w kierunku rzeki - Brodu. Stado bawołów pasło się już jakąś milę na południe, było je dobrze widać. Im dalej posuwaliśmy się w kierunku stada, tym trawa była niższa i rzadsza - to był nasz główny problem. 
Gdy stado było zaledwie staję od nas, schowaliśmy się za wielkim, spróchniałym pniakiem. Wyjrzałam lekko i szepnęłam:
- Słuchajcie, widzę kilka młodszych sztuk, są nieco oddalone od stada na zachód, widzicie? Giza, ja i Nyekundu oraz Ukweli oddzielimy je od stada, a pozostałe lwy pomogą nam je udusić. Układ gra?
Wszystkie lwy przytaknęły, po czym niczym węże wyślizgnęliśmy się zza pnia i zaczęliśmy się skradać - Kaskazini, Kijani, Khuruna, dwie Kuimby i Alfajiri skierowali się w zarośla, gdzie ustawili zasadzkę na młode bawoły. Giza, ja, Ukweli i Nyekundu podeszliśmy tak blisko, że mogliśmy je zaskoczyć jednym susem; jednak schowałyśmy się za gęstwinami traw. 
- Teraz - szepnęłam i równocześnie rzuciliśmy się na upatrzone sztuki. 
Oddzielenie ich od stada było prostą sztuką, gdyż zbiły się w gromadkę, a reszta zwierzyny się wypłoszyła z potężnym rykiem przerażenia. Popędziliśmy je w kierunku pułapki - pozostałe lwy szybko rzuciły się na nie z zarośli, lecz zabicie bawołu graniczy z cudem - i tak było tym razem. W końcu trzy z pięciu sztuk padło, dwie uciekły. Posililiśmy się na miejscu, jednak zaciągając zdobycz w dołek, by nieco uchronić je przed sępami. 
- Widzicie? Tylko my powinniśmy polować - mruknęła Giza z paszczą pełną soczystego mięsa. 
- Nie przesadzaj - zaśmiał się Khuruna. Już miałam coś jeszcze dodać, gdy światło księżyca zasłonił potężny, ciemny kształt. Podniosłam się i wytężyłam wzrok, by ujrzeć, co to jest.
Widok, który roztaczał się przed moimi oczami, niemalże zwalił mnie z i tak wymęczonych nóg.



[Nyeupe]
Mojego nosa dotknęły końce długich, jasnych włosów. Podniosłem głowę i krzyknąłem z czystego strachu.
Na skale leżała na brzuchu postać, której nie widziałem nigdy w życiu. Nie miała ani grama futra - wyjątkiem długich, jasnoróżowych włosów na głowie. Śmiała się, a jej smukła, naga twarz wyglądała wręcz odstraszająco - przynajmniej dla mnie. Miała wąskie, zielone oczy i białawą szatę, klejącą się od wilgoci do ciała. Przeraziłem się jej - pewnie dlatego, że nigdy w życiu nie widziałem człowieka. Właściwego człowieka z ludzką głową i bez wibrysów. 
Przestała się uśmiechać i teraz wyglądała nieco lepiej. Usiadła i zeskoczyła, stając przed Dhorubą. 
- Kim jesteście? - spytała niskim, lecz pięknym i śpiewnym głosem. Ruszała się z niesamowitym wdziękiem.
- Towarzysze Dimerana - odpowiedziała Dhoruba, chyba lekko przestraszona. Nimfa otworzyła usta i spojrzała na mnie. 
- To ja nim jestem - wymruczałem. Nimfa podeszła do mnie, kucnęła i położyła mi rękę na grzywie na karku - białej, jeszcze rosnącej. Najwyraźniej była zachwycona.
- To ty nim jesteś... - szepnęła. Zmrużyłem oczy. Nie znosiłem, gdy ktoś dotykał mojego karku. - Musisz iść sam. Tylko ty. Tylko ty odnajdziesz prawdziwych magów...
- Prawdziwych, czyli... - jednak nie dokończyłem, gdyż wbrew protestom moich przyjaciół nimfa złapała mnie za łapę i pociągnęła za skałę. Tam złapała kawałek płyty marmurowej i walnęła mnie nim w głowę tak, że zostałem skutecznie ogłuszony.

 * * *

Gdy się ocknąłem, było już jasno - czwarta albo piąta rano. Leżałem na czymś dość miękkim. Przetarłem oczy i ujrzałem wszystko.
Byłem w dziwnym, jasnym pomieszczeniu o półprzezroczystych ścianach. Ułożono mnie w ciepłej, pachnącej pościeli; z sufitu zwieszały się gęste pnącza, a ogromne okno wychodziło na ciemne, dość duże jezioro.
Wywlokłem się z pościeli i przez owe okno wyszedłem na brzeg jeziora. Nigdzie nie było lwów. Zdenerwowany i zagubiony, podszedłem do wody, wsuwając do niej łapę. Była lodowata; odsunąłem się, bo w wodzie błysnęło coś białego, coś, co wyglądało jak wielka ryba. Po chwili z toni wyłoniła się taka sama istota, która zaskoczyła nas przy Ghaled Naamrani. 
Jej biała, świetlista cera idealnie kontrastowała z ciemnymi, niemalże czarnymi włosami, w które wplotła niebieskie kwiaty lotosu. Długie, blade ramiona oparła o płaski głaz, leżący na brzegu. Wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w jej cudną, jasną twarz, zielone oczy, wąskie, czerwone wargi i drobny, zadarty nos. Delikatnie, bezszelestnie, usiadła na kamieniu, wykręcając z wody długie do pasa, czarne włosy. Była całkowicie naga.
Cofnąłem się nieco, gdyż czułem, że ona coś knuje. Jednak po chwili spojrzała na mnie i spytała cicho:
- Co tu robisz? Słyszałam, że przybył do nas Dimeran...
- To ja nim jestem - wychrypiałem.
Nimfa natychmiast zasłoniła się włosami i ręką, drugą sięgając w tatarak; wydobyła z niego długą, białą szatę i błyskawicznie włożyła. 
- Czy Hekene cię tu przyprowadziła? - spytała.
- Nimfa o różowych włosach? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- Tak - odpowiedziała. - Zwą mnie Radha.
Wstała i pogłaskała mnie po głowie. To akurat sprawiało mi przyjemność. Nagle usłyszałem od strony lasu ciche szelesty; z gęstwin wyłoniła się Hekene.
- Witaj, Radha... - mruknęła, zdrapując z bladej skóry zaschnięte błoto. - Przyniosłam coś. - położyła przede mną wielki, okrągły liść, na którym troszkę niezgrabnie ułożyła nieduże, żółte owoce. 
- Zjedz trochę - powiedziała przyjaźnie Hekene. - Dobrze ci zrobią.  
Chwyciłem pazurami jeden z owoców przyniesionych przez nimfę, po czym wpakowałem sobie do paszczęki. Dość kwaskowaty, ale i tak wcisnąłem w siebie więcej, gdyż głód skręcał mnie w środku. 
- Dziękuję - powiedziałem, z brodą ociekającą żółtym sokiem. Radha otarła go kępą miękkiej, nadwodnej trawy. 
- Kim wy właściwie jesteście? - spytałem. - Jest was tu więcej?
- Jesteśmy nimfami wodnymi, najadami - odpowiedziała Hekene. - Znaczy... ja jestem pół wodna, pół leśna. Nasze towarzyszki wybrały się na polowanie; mieszkamy w tych jaskiniach. - wskazała na drugi brzeg, gdzie wznosiła się skalista skarpa; wśród pnączy, obrastających ją, ciemniał wąski otwór, wejście do jaskiń. 
- Czy wiecie... czy... wiecie gdzie szukać... "prawdziwych magów"? - spytałem.
- Trudne pytanie - odrzekła Radha. - Tych magów może odnaleźć tylko Dziedzic, są widoczni tylko dla niego, tylko on może z nimi rozmawiać. Ale driady mogą cię zaprowadzić do miejsca, gdzie są od wieków. 
"Od wieków"... zamilkłem. Po chwili znowu zapytałem:
- Radho... powiedziałaś, że są tam już od dawna... czy oni... są duchami? Czy jakimiś nieśmiertelnymi istotami?
- I tak, i nie - odpowiedziała czarnowłosa. - To duchy zmarłych królów, którzy sprawowali władzę na trzech szczytach Kilimanjaro: Kibo, Mawenzi i Shira przed dziesiątkami tysięcy lat. Posiadali potężne moce magiczne, to dzięki nim wierzchołki Świętej Góry pokrywa wieczny śnieg. Patrz tam, nad drzewa. Widzisz, jak błyszczy? 
Nad wysokimi drzewami, zarastającymi drugi brzeg jeziora, idealnie widać było potężną górę o płaskim wierzchołku, częściowo ukrytą w porannych chmurach. Szarobrązowe skały pokrywała biała, lśniąca materia, którą Radha określiła mianem śniegu. Wyglądała wręcz fenomenalnie; dobrze widać ją było również z Lwiej Ziemi. 
- Widziałem ją wielokrotnie - szepnąłem, zachwycony widokiem. - Pochodzę z Lwiej Skały.
- Słyszałam, że jesteś Lwioziemcem - powiedziała Hekene. - Ale nie byłyśmy pewne. Cała Afryka, zanim cię zesłano, myślała, gdzie zamieszkasz... ale w końcu to Lwia Ziemia... 
Usłyszałem głośny plusk; odwróciłem głowę w kierunku jeziorka i ujrzałem kilka najad, wyłaniających się z wody, i stających szybko na brzegu, by wykręcić długie, falowane włosy i pobiec w zarośla po swe delikatne szaty. Wszystkie trzymały w długich, bladych palcach wielkie, srebrne ryby, i mniejsze, jasnozielone. Przybywało ich cały czas; ponieważ umiałem liczyć tylko do trzynastu, w końcu się pogubiłem i straciłem rachubę. 
Wstałem i spojrzałem na nie. Wysokie, piękne, smukłe, jedne brunetki, inne rude, blondynki i szatynki, jednak o skórze wyraźnie ciemniejszej niż Radha i Hekene. Jedna z nich, niosąca potężną rybę, uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i ręką zaprosiła mnie do siedziby najad.



Witam.
Sama nie wiem, co sądzić o rozdziale. Pisałam go dość długo, ale wydaje mi się, że moja praca się opłaciła i rozdział Wam się spodoba. Czekam na 7 komentarzy.
Z tego powodu, że idzie szkoła (niestety...), nie wiem, kiedy pojawi się następna notka. Być może nie będę miała czasu na pisanie, a po drugie - szósta klasa, dużo pracy, trochę się denerwuję. Na razie zacznę rozdział, kiedy poznam plan lekcji, napiszę co i jak.
Zapraszam do wysłuchania tych dwóch świetnych piosenek: link i link. 
xoxo :* 

niedziela, 18 sierpnia 2013

41. Wilczyca

[Chuki]
Gdy byliśmy dostatecznie blisko Góry, nasz wzrok przykuło coś niepokojącego. Z zagajników, porastających podnóża ostańca, wyraźnie się dymiło.
- Co się tam stało? - spytał Mshirika.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziałam. Spojrzał na mnie stanowczo i zaczął skradać się w kierunku drzew. Nie mając wyjścia, poszłam za nim. 
Po kilku minutach byliśmy na zadrzewionym zboczu. Weszliśmy pod osłonę roślin i dostrzegliśmy wśród pni wypaloną, dymiącą polanę. Mshirika bez słowa pobiegł w tamtym kierunku. 
Gdy przedarłam się przez zagajnik i stanęłam na wypalonej przestrzeni, widok niemalże zwalił mnie z nóg. 
Ze zrytej, czarnej ziemi wystawało mnóstwo wypalonych pniaków; pnie leżały zwalone i zwęglone na spieczonej, tlącej się trawie. Wśród dymiących zgliszczy leżały... na Segathę...
Zbliżyłam się. To były spopielone, zranione ciała lwów. Osmalone kości wystawały wśród częściowo spalonego mięsa i sierści. Ciała miały rozprute brzuchy, przecięte karki, pyski otwarte, zastygłe w bezgłośnym wrzasku agonii...
Odwróciłam wzrok od makabrycznego widowiska i teraz ujrzałam rozmiary spalonej polany. Była naprawdę wielka, w kształcie niemal idealnego okręgu o średnicy około jednej czwartej staji*. Nie zostało tam ani kawałka zieleni.
- Co tu się stało? - pisnął Mshirika, stojący przy mnie. 
- Nie mam pojęcia... - usłyszałam za sobą szelest. Odwróciłam się... wśród pni błysnął długi, lśniący, niebieski ogon. Potem wśród liści krzewów zamajaczyła para elektryzujących, turkusowych ślepi.
- Lepiej się stąd zmywajmy - wysapałam, wciąż wpatrując się w miejsce, gdzie błysnęły oczy. Nie wiedziałam, a raczej nie zdawałam sobie sprawy z tego, że obserwują nas demony.


[Nyeupe]
Potężne, grube, omszałe i wysokie pnie drzew wznosiły się po obu stronach leśnej ścieżki. Dróżka, powysadzana grubymi korzeniami roślin, szła idealnie prosto, w kierunku jasnej poświaty; wokół mnie roztaczała się nieprzenikniona ciemność. 
Szedłem tą wąską ścieżyną, klucząc między płożącymi się na nią liśćmi paproci. Z gałęzi, wysokich koron drzew zwieszały się girlandy kwiatów i pnączy. Było przeraźliwie cicho. Jedynym odgłosem był mój ciężki oddech.
Dróżka się poszerzyła, zamieniając się w placyk zasłany liśćmi, mchem i suchymi gałęziami, ziemia była tak samo zryta korzeniami. Na środku odsłoniętej powierzchni stała wysoka na kilka metrów, omszała skała. Jej bok podtrzymywał dół zwalonego pnia; reszta drzewa leżała całkowicie spróchniała na ziemi.
Podszedłem do pniaka; miał średnicę jakiś sześciu metrów, a jego grube, twarde korzenie oplatały całą skałę. To one były źródłem poświaty; emanowały dziwnym, nieziemskim, błękitnym blaskiem. Na szczycie głazu sterczała spękana, marmurowa kolumna, opleciona suchym bluszczem.
Wspiąłem się na kamień, znajdując podparcie w lśniących korzeniach. Wtedy ujrzałem, że na szczycie kolumny siedzi postać. To nie był lew; długi pysk, spiczaste uszy i długi puszysty ogon... wilk.
Patrzył na mnie złotymi, błyszczącymi w ciemności oczami. Delikatny, zimny wiatr mierzwił jego jasnoszare futro. Otaczała go ta sama błękitna poświata...
Wstał i bezszelestnie zeskoczył z kolumny. Stanął przede mną, patrząc mi się w oczy. Ujrzałem, że jego całe ciała szpecą blizny i szramy, wokół białego pyska rozpościera się czarna kryza, a wzdłuż grzbietu biegnie grafitowa pręga. W uchu miał kolczyk z kilkoma piórami, na szyi lśniący zielenią kamień w srebrnej oprawie.
- Jak się tu znalazłeś? - spytał; sądząc po głosie, była to wilczyca.
- Ja się pytam, gdzie dokładnie jestem! - odpowiedziałem oburzony jej zachowaniem. Uśmiechnęła się złośliwie i odpowiedziała:
- W Lasach Północnych. Kogo szukasz?
- Magów... jestem Dziedzicem Segathy. Idę na bitwę z Norhothem... - wilczyca potrząsnęła głową i rzekła:
- Najwięcej znajdziesz ich tu... w Dżungli Północnej. Idziesz sam? Gdzie twoi towarzysze? 
Obejrzałem się. Byłem sam z tym wilkiem...
- Nie wiem - powiedziałem pustym głosem.
Zamknęła oczy i pokiwała głową. 
- W tym poszukiwaniu nie będą ci potrzebni. Bo prawdziwych magów z Dżungli może znaleźć tylko Dimeran, prawowity Dziedzic. A ta skała zwie się Ghaled Namraani, Królewski Kieł. Żegnaj, Nyeupe... nie mogę ci pomóc...
Mówiła coś jeszcze, ale już jej nie słyszałem. Las i polana wypełniły się oślepiającym światłem... ktoś mną potrząsał...
- Nyeupe! Nyeupe! 
To była Tina; leżałem na dnie zarośniętego trawą zagłębienia na Czerwonej Równinie. To wszystko było tylko snem...
- Co się stało? - spytałem ospałym głosem. Beżowa podniosła mnie na nogi i warknęła:
- Czemu gadałeś z kimś przez sen? Miałeś jakąś wizję? Gadaj!
Pokiwałem twierdząco głową. Obok mnie zjawiła się cała grupa. 
- Co w niej widziałeś? - szepnęła przepraszającym głosem Tina. Usiadłem i zacząłem opowiadać.
- Byłem w jakiejś Dżungli Północnej... szedłem ścieżką, aż znalazłem się na polanie... tam była jakaś omszała skała z kolumną z marmuru. Siedziała tam wilczyca... podeszła do mnie i spytała się mnie, kim jestem. Jestem dziedzicem Segathy, szukam magów, idę na bitwę z Norhothem, odpowiedziałem. Wtedy wilczyca dokończyła, że znajdę ich tam, w Dżungli... a na poszukiwanie tamtejszych nie będziecie mi potrzebni... dodała, że skała zwie się Królewski Kieł... czy jakoś...
Dhoruba przeszywała mnie spojrzeniem. Po chwili się ozwała:
- Śniła ci się Sarana. Duch leśny. Słyszałam o niej... skoro ci się objawiła... natychmiast musimy się przenieść do Lasów.
Drżała. Wstała i szepnęła:
- Najlepiej będzie, jak teleportujemy się tam teraz. Znajdziemy jakąś kryjówkę i pójdziemy w nocy...
Nie mając wyjścia, ustawiłem się w kręgu, obejmując łapami łopatki Jihadi i Gelithira. Dhoruba wgniotła w ziemię Vasakhu, recytując formułki. Kiedy wypowiedziała chyba z czwartą, poczułem to okropne uczucie. Oderwałem się siłą od ziemi, z niesamowitą prędkością pędząc w strumieniu powietrza, słysząc przeraźliwy huk...
Po zaledwie dwóch sekundach czułem silny zapach lasu, leżałem w wilgotnej, wysokiej trawie na brzuchu. Gdy się z trudem podniosłem, pomogłem wstać lwicom z Czerwonej Równiny i spojrzałem przed siebie.
Przed moimi oczami rozpościerała się najpotężniejsza, największa i najciemniejsza dżungla, jaką dano mi zobaczyć dotychczas; grube, omszałe, wysokie pnie wznosiły się kilkadziesiąt metrów nad ziemią; z ich gałęzi zwieszały się liany i kaskady kwiatów o jaskrawych barwach. Między drzewami wyrastały pojedyncze paprocie i krzewy. Dokładnie tak, jak w śnie...
Dhoruba zerknęła na mnie, po czym ruszyła przez chaszcze w kierunku dżungli. Wśród pni wypatrzyła prostą, zasłaną liśćmi ścieżynę. Bez słowa zrównałem się z nią i ramię w ramię ruszyliśmy dróżką, za nami Donna, Iriana, Gerard, Tina, Gelithir, Neireith, Vasakhu i lwice.
Korony drzew tworzyły nad ścieżką zielone, szumiące sklepienie, pod którym wisiały baldachimy i pawilony z pnączy. Nie uszliśmy stu metrów, a w lesie zapanował półmrok. Jednak cicho nie było. Cały czas nad naszymi głowami, wysoko, słychać było wrzaski małp, szum liści i śpiew ptaków.
Ścieżka biegła idealnie prosto. Spomiędzy liści, zaściełających ją niczym dywany, wystawały białe, lśniące, kamienne płytki. Wyglądały jak bruk... jak dawno zapomniane resztki pradawnego miasta lub sanktuarium, porzucone i opuszczone w głębi lasu...
Rozglądnąłem się nieco. W ciemnościach między drzewami i krzewinkami błyszczały słupy z marmuru, wyglądające jak owa kolumna na Ghaled Namraani. Raz czy dwa wydało mi się, że zza filarów wychylały się bliżej niezidentyfikowane postacie.
- Nie przejmuj się nimi - szepnęła czarna - nic nam nie zrobią. Mogą się nawet okazać pomocne. To nimfy.
Owe postacie musiały je usłyszeć, gdyż bezszelestnie skryły się w zaroślach. Nawet nie zdążyłem ujrzeć ich twarzy.
Po kilkunastu minutach odnaleźliśmy niedużą skarpę zasłaną potężnymi, omszałymi głazami, między którymi urządziliśmy kryjówkę. Teraz zauważyłem, że ciągle szliśmy w górę. Donna, która wcześniej lekko zboczyła ze ścieżki i wpadła w bagnisko, teraz z aż zbytnią dokładnością obmywała się w pobliskim strumieniu. Gdy skończyła zabiegi, położyła się przed grotą, pełniąc wartę. Skuliliśmy się w środku załomu, gdyż z górnych partii lasu zaczął dąć wilgotny, zimny wiatr.
- Wyruszamy wieczorem - powiedziałem lekko zachrypniętym głosem.
- I tak straciliśmy cały dzień - dodała Dhoruba. - Najpierw jednak musimy odnaleźć nimfy.


[Maya]
Przedwczoraj zaczęło się wszystko. Zaczęła się wojna. Z nimi. Z tą Nocnoziemską zarazą.
Był wieczór; paradoksalnie niemalże bezwietrzny. Siedziałam, jak zwykle, przed grotą. obserwując okolicę. Pusto i cicho...
Wstałam, lekko gładząc potargane futro na łapach. Zeszłam powoli, ostrożnie w dół stoku, kryjąc się pod gałęziami krzewów. Cisza była aż podejrzana. Gdy dotarłam na równinę, wspięłam się na pień wiatrołomu i rozejrzałam się. Przestałam ogarniać całą sytuację. 
- I tak przyjdą za chwilę - usłyszałam za sobą znajomy głos. U mojego boku usiadł Hasira. 
- Nocnoziemcy? - spytałam dla pewności.
- Tak.
Wpatrywał się orzechowymi oczami w dal; nienawidziłam jego spojrzenia. Puste, bez wyrazu, niewyrażające żadnych uczuć. Czasem się go nawet bałam. Takiego wzroku nie mieli Erevu ani Kufu. Ponure, przygnębiające wrażenie potęgowały jego ciemne, zapadłe oczodoły i opadające na nie kosmyki ciemnobrązowej grzywy. 
Przesiedzieliśmy tam wyjątkowo długo. Zaczęło się ściemniać; wiatr zaczął znowu rwać gałęziami, czarne trawy falowały. Usłyszałam dziki ryk, dochodzący z groty. Odwróciłam się i pomknęłam w tamtą stronę, nawet nie oglądając się za Hasirą. 
Wparzyłam do groty, zadyszana, lecz panował niezmącony spokój. Wszyscy leżeli, rozluźnieni, patrząc na mnie jak na wariatkę.
- Ktoś krzyczał - wymamrotałam. - Tutaj.
- Było cicho - mruknęła Amiryah, jedna z lwic.
Potrząsnęłam głową i znowu usiadłam przed wejściem do groty. Podszedł do mnie Hasira, który pobiegł za mną.
- Wszystko w porządku? - spytał, potrząsając mną lekko. Pokręciłam przecząco głową i zdezorientowana odsunęłam go od siebie.
- Słyszałam krzyki! Dochodzące... stąd. Z groty. - byłam tak roztrzęsiona, że się jąkałam. Hasira położył mi łapę na łopatce i szepnął:
- Maya... posłuchaj mnie. Skoro słyszysz głosy, których nie słyszy nikt inny, to... nie jest dobry znak. Ale może ci się wydawało...
- Nie! - krzyknęłam tak głośno, że aż sama się przestraszyłam. - Ja... - jednak nie dokończyłam, bo zaledwie milę od góry ujrzałam to, czego się bałam najbardziej.


[Orion]
Salę wypełniał silny zapach leczniczych ziół i lawendy - zwykle cuchnęło w niej stęchlizną i brudem. Najwyraźniej nad ranem direnny, "czyścicielki", musiały tu zrobić prawdziwy nalot bombowy. A owymi bombami były wielkie, postawione na marmurowej podłodze kule z wosku, wydzielające słodką woń.
W ogóle wydało mi się, że wszedłem do niewłaściwego pomieszczenia. Bazaltowe ściany były (o Hewo!) czyste, tak samo jak mlecznobiała posadzka. Nadal było dość ciemno, kolumny podpierające niski strop nadal obrośnięte były pnączami z Amostanii, ale dodano coś jeszcze. Wzdłuż ścian stały ogromne łoża o złotych ramach, nogach w kształcie łap lamparta, a pościel aż przyciągała: jedwabna, farbowana purpurą, o złotych frędzlach, pachnąca dziką lawendą i egzotycznymi owocami. Kilka z nich było zajętych: leżały na nich Iman, Kaa, Sigurd, Zambarau i Flamme. Nigdzie natomiast nie było Pana. Noo, naszego szefa... Norhotha. Jak go zwał, tak go zwał...
Na środku stało podwyższenie, na którym zwykle siedział. Obszedłem je i usadowiłem się na miękkiej pościeli. Pachniała tak, że natychmiast zabarykadowałem się mnóstwem purpurowych poduszek i nakryłem się kołdrą. Mimo tego, że było gorąco, nie grzałem się pod nią w ogóle; musiała być chyba zaczarowana jakimś wyjątkowo babskim i przyjemnym zaklęciem.
- Cześć, Orion... - mruknął Sigurd; reszta lwów była pogrążona w rozmowie. Pomachałem mu łapą i położyłem głowę na poduszce. Była tak wielka, że mógłbym się w niej zmieścić.
Zasypiałem, gdy z głębokiego odrętwienia wyrwał mnie gruchot otwieranych żelaznych wrót i stukot grubych, szarych pazurów. Wychyliłem się zza puszystych barykad i ujrzałem Szefa razem z resztą moich współpracowników. 
Natychmiast wygrzebałem się spod kołdry i zeskoczyłem na ziemię, stając twarzą do Wilka, który usiadł na podwyższeniu. Czułem przed nim respekt tak przeraźliwy, że nawet nie patrzyłem w jego okrutne, wąskie, czerwone oczy. Widziałem tylko jego muskularną sylwetkę, szare, kudłate futro i wspomniane pazury, które mogłyby mnie rozciąć na pół. 
- Witajcie, kochani... - specjalnie przeciągnął ostatnie słowo. Jego głos był wysoki, ochrypły, ranił uszy, a okrutny ton wspaniale pasował do tego diabła... który w końcu był szefem rumuńskiej paczki, czyli nas. 
Rozległ się powitalny krzyk, który również musiałem powtórzyć - oczywiście z nieudawaną zajadłością i ambicją. 
- Jak wiecie... dzisiaj... miała się rozpocząć bitwa z Nyeupem i jego "armią"... - wysyczał Norhoth, kreśląc palcami w powietrzu cudzysłowy. Wszyscy ryknęli śmiechem - ee... z wyjątkiem mnie. Ale i tak nikt nie zwrócił na to uwagi. 
- Ale widzę, że spora część naszego wojska - cisza - nie zebrała się na czas. Dotyczy to smoków leśnych i górskich oraz gryfonów. A więc musimy poczekać jeszcze kilka dni; na razie wyślę im informację, żeby stawili się jak najszybciej. Nie możemy pozwolić, aby Albinek nas wyprzedził - wypowiedział głosem ociekającym toksycznym jadem. Ten głos docierał głęboko w uszy, mózg i duszę, raniąc je słowami, które były jak ostrza brzytwy, aż wyrąbał z nich całe dobro i spokój. Właśnie tak się dałem mu zwieść. Podążyłem za jego "naukami". Był pociągający, przez to też niesamowicie niebezpieczny. 
Kiwnął kudłatą, szarą głową, ocierając nią sufit, po czym pożegnał wszystkich zgromadzonych (teraz było ich około stu dwudziestu) i wyszedł bez żadnego ceremoniału, a raczej deportował się z cichym trzaskiem. Gdy lwy zaczęły robić to samo, ostentacyjnie zagrzebałem się w miękkiej pościeli. Właściwie losy bitwy były mi obojętne. Chciałem, żeby Wilk wygrał, ale gdyby zwyciężył go Dziedzic - nic by to nie zmieniło w moim życiu.
Zanim się obejrzałem, zdążyłem zasnąć, w ogóle nie myśląc o bitwie.


[Iriana]
Rześkie powietrze wieczoru obudziło mnie z błogiego, głębokiego, lecz krótkiego snu. Leżałam w samym wejściu do niedużej groty. Tu miałam nieco więcej miejsca. 
Dżunglę spowijała ciemna szata Mroku, na którą narzucił białą, zwiewną pelerynę z gęstej mgły. Rzadkie, nieprzytomne promienie młodego księżyca nieco oświetliły wilgotne liście. Wstałam i zeszłam powoli ze skarpy, stając na ścieżce i rozglądając się na wszystkie strony. Nie wiem, czy będą rosły tu jakieś zioła lecznicze, ale można poszukać... 
Ruszyłam w górę, na północ od naszej kryjówki. Wszędzie widziałam tylko skarpy, zasłane gnijącymi liśćmi, gałęzie i potężne, wysokie, grube, idealnie proste drzewa i ogromną ilość pnączy; owe drzewa z wysokością były niższe, bardziej pogięte i grube. Jeszcze girlandy owych kwiatów... przypominały mi coś. 
No tak! Awanile, niesamowicie rzadkie na sawannach - tu najwyraźniej rośliny pospolite. Z niemałym trudem wspięłam się na niższe, pogięte drzewo, całe ukwiecone awanilami. Gdy stanęłam na stabilnej, szerokiej gałęzi, zaczęłam szczegółowo oglądać kwiaty; duże, jaskrawozielone, o liliowatym kształcie i długich, mocno skręconych pręcikach. Ich pyłek i sproszkowane liście dobrze działały na ból głowy i brzucha; jednak używałam ich rzadko, gdyż jak wspomniałam - na terenach trawiastych ich odnalezienie graniczy z cudem. 
W czasie, gdy byłam w trakcie oględzin pręcików i pyłku, usłyszałam nad głową cichy szum skrzydeł. Odwróciłam głowę od kwiatów i zdążyłam ujrzeć tylko jedno. Wielki, ciemny gad wlatywał niemalże bezszelestnie do naszej groty. Bez zastanowienia zeskoczyłam z drzewa i popędziłam w kierunku skał.


Witajcie, kochani.
Przepraszam, że rozdział opóźniony (o jeden dzień, ale jednak)... po prostu się przeceniłam i nie zdążyłam napisać notki na czas. Wiem, idiotyczny powód.
A moje zdanie na temat postu? Po kilkukrotnym przeczytaniu uważam, że wyszedł nawet nieźle. Ale to tylko moja opinia, ocena należy do Was. Czekam na 5 komentarzy.
Jeszcze link do tej wspaniałej piosenki jednego z moich ulubionych zespołów: KLIK. 
Pozdrawiam <3

piątek, 9 sierpnia 2013

40. Nirrel

[Tina]
Noc powoli przechodziła w szarość świtu, gdy byliśmy przy Leśnej Ziemi, w miejscu zwanym Skarpówką. Było to naturalne zapadlisko głębokości kilku metrów, obrośnięte gęstą roślinnością, dzięki czemu stanowiło świetny punkt obserwacyjny pod lasem. Iriana, zmęczona, przeszukiwała zarośla bez wyraźnego dla mnie celu. Próbowałam usnąć, lecz nie było to łatwe. Nad ciemnymi wzgórzami Nocnej Ziemi błyszczała złota kula słońca, otoczona jasną łuną i różowymi, drobnymi obłokami. Z ciemnych gęstwin lasu dochodziły chóralne śpiewy ptaków i ciche, stłumione stękanie. Wzdrygnęłam się - to były żenety, najbardziej wścibskie, sprytne i złośliwe stworzenia, jakie skaczą po drzewach; jeśli ktoś usłyszał nocą ich krzyk, przeraźliwy lament, uciekał ile sił w nogach, myśląc, że jest otoczony przez potężne, krwiożercze potwory, tymczasem był straszony przez niezbyt duże, podobne do kota zwierzątko, siedzące na gałęzi. Z żenetami do czynienia miałam wiele razy. One nienawidziły mnie, ja nienawidziłam ich. Często, chodząc po laskach i zagajnikach, byłam straszona przez te wredne, kotokształtne stworki.
Byłoby mało, gdyby tylko wrzeszczały po nocach. Ale są to zwierzęta mięsożerne, wyposażone w pazury i zęby jak brzytwy, oraz równie ostry wzrok. Żywiły się myszami leśnymi, rybami i ptakami, lecz na ich ekwipunek myśliwski powinien uważać każdy.
Stękanie ucichło, wówczas Iriana odwróciła się w kierunku Skarpówki i ułożyła się na dnie. Tymczasem Dhoruba wdrapywała się na górę. Nyeupe poszedł za nią, więc również powlokłam się na szczyt skarpy.
Przed moimi oczami rozpościerało się morze traw, około dwie mile dalej błyszczała w słońcu Lwia Skała, jakieś pół mili wcześniej w dolince srebrzyła się rzeczka. Kilkanaście jardów dalej od naszego schronienia fragment lasu lekko wrzynał się w sawannę, drzewa uchroniły nas od dość silnego, południowego wiatru.
- Idziemy na Czerwoną Równinę - oznajmiła Dhoruba.
- Czemu akurat tam? - spytałam sennym głosem.
- Musimy przetrząsnąć wszystkie stada - albo wysłać Nirrel.
- Kogo? - spytał Nyeupe.
- Nirrel - powtórzyła czarna - moja... ee... majordomuska?
Zapadła cisza.
- Mogłaś nam o niej powiedzieć wcześniej - mruknął Gerard.
- Zaraz ją przywołam... - odwarknęła Dhoruba i usiadła z głową do góry. Zagwizdała w wyjątkowo dziwny sposób, a chwilę potem na tle słońca błysnęło coś czarnego. Zbliżało się z każdą chwilą, ujrzałam, że to naprawdę wielki, potężny, czarny ptak.
Zanim się obejrzałam, na wyciągniętym ramieniu lwicy usiadło czarne, wielkie ptaszysko przypominające nieco sępa. Miało długą, czerwonawą, szczątkowo opierzoną szyję, ciemnoszary, silny dziób, czarną, porośniętą puchem głowę, kruczy korpus i piękny, okazały ogon. Końcówki skrzydeł były jaskrawoczerwone, tak jak wąskie oczy, a lotki ogona metalicznie srebrne.
- To Nirrel, należąca do pradawnego plemienia Ihanarów - szepnęła zachwycona Dhoruba, głaszcząc Nirrel po kruczo lśniącym grzbiecie.
- Jaką misję mi powierzasz? Mam nadzieję, że to coś ważnego - powiedział ptak. Sądząc po cichym, spokojnym, ale lekko skrzeczącym głosie - była to samica.
- Bardzo ważne - mruknęła czarna lwica. - Oni ci to wyjaśnią, bo... chodzi o los... całego kontynentu...
Nirrel wytrzeszczyła na nas wielkie, czerwone oczy, przysłonięte czarnym puchem.
- Mówcie - wychrypiała.
Nyeupe zmierzył ją niepewnym wzrokiem i zaczął mówić - jednak stanowczym i zdecydowanym tonem. Kiedy skończył wyjaśniać misję Nirrel, ona tylko sfrunęła na ziemię i spojrzała na niego.
- Zwołam jeszcze moich współplemieńców - rzekła równie stanowczo.
- Tylko proszę... szybko - sapnął Biały.
Przybyszka zatrzepotała wielkimi, czarno-czerwonymi skrzydłami i poderwała się do lotu, kierując się na niepewny Zachód - do Doliny Zachodniej...



[Chuki]
Jestem wyrzutkiem stada - wymruczał Mshirika. 
Spojrzałam na niego. Miał zamknięte oczy.
- Jak chcesz, nie musisz o tym mówić - szepnęłam.
Pokiwał głową i odpowiedział:
- Nie chcę tego dusić w sobie.
Zapadła cisza, na chwilę. Zaczął znowu.
- Urodziłem się daleko stąd, wiele mil na zachód od Ziemi Słoni. Byłem dzieckiem niechcianym, i moi rodzice nie ukrywali tego. Nie pamiętam ich - tylko dziadków, którzy potem nagle zniknęli z mego życia. Potem byłem sierotą, mówili, że dobrze się zapowiadałem, ale wpadłem w takie a nie inne towarzystwo. Zacząłem kraść, wplątywać się w bójki, chodzić na dziewczyny, które za każdą noc wykradały nam więcej upolowanej zdobyczy, niż daliśmy im za "usługi", na co my jeszcze bardziej je napastowaliśmy - i tak w kółko. W końcu mnie wyrzucili z grupki, bo byłem dla nich za słaby, tak twierdzili. Błąkałem się tak bez celu po całych Górach, potem Doliną Zachodnią dotarłem tu. Tak się gnieżdżę tu koło roku. No i teraz spotkałem ciebie.
Patrzył się na mnie żółtawymi oczami, błyszczącymi w blasku łuny zachodu słońca.
- Miałam... ee... podobnie. - mruknęłam. Niechętnie wracałam myślami do mojej dość mrocznej przeszłości, gdzie bita i poniżana, brutalnie gwałcona przez starsze lwy, uciekałam na Bagna, gdzie zachorowałam na febrę. Cudem wymigałam się od śmierci, i odnalazłam wędrowne stado na Nocnej Ziemi, które niedawno przeniosło się tu - na Ziemię Sabari. No i jakoś tu ciągnę, wykonując podłą robotę dorywczego strażnika, u boku starszych kolegów po fachu.
- Współczuję... - wymamrotał. Podszedł do mnie i wtulił się w moją pierś. Przez chwilę siedziałam lekko zdezorientowana, lecz potem się rozluźniłam i objęłam go łapą.
- Nie myśl o tym. - powiedziałam. Zapadł już zupełny zmrok.
- Gdzie mieszkasz? - spytałam czule. Mshirika odpowiedział sennym głosem:
- Nie mam domu... błąkam się tak tutaj.
Siedzieliśmy przez kilka minut w zupełnej ciszy. Potem poczułam, że natychmiast muszę się położyć, gdyż likaon zasnął, całym ciężarem ciała napierając na moje żebra. Trzymając go, ułożyłam się w gęstej, wysokiej trawie, nie puszczając jego chudego ciałka. Niebawem, uspokojona jego cichym sapaniem, sama zasnęłam, nie myśląc o powrocie do jaskini stada.



[Nyeupe]
Dhoruba patrzyła przez chwilę na oddalającą się Nirrel, po czym ruszyła na południe, prowadząc nas za sobą. Vasakhu wyglądała na osłabioną. 
- Na pewno sprowadzi Derein, Amith i Simathę - mruknęła beżowa do Dhoruby. Czarna spojrzała na nią.
- Najbardziej zaufane, najstarsze... -  burknęła dziwnym głosem. - Reszta młodszych, zwinniejszych, na pewno również podoła się misji.
Szliśmy niedaleko granicy, łukiem omijając Lwią Skałę, idąc u podnóży Ciemnych Wzgórz. Nad łagodnymi grzbietami wisiały ciemne chmury, a strumień, płynący ze zboczy, był niemalże suchy. Jego brzegi były zryte, a kamienie i trawa leżały potłuczone w korycie.
- Pewnie tu byli - szepnęła przerażona Vasakhu. 
Zapadła cisza. Niepewnie spytałem: 
- O kim mówicie?
Ozwał się Gelithir:
- O Apophisach*.
Nie wiedziałem, o kogo chodzi, ale owe Apophisy nie zwiastowały nic dobrego, gdyż Gelithir się wzdrygnął, a Dhoruba i Vasakhu spojrzały po sobie.
- To demony... - szepnęła beżowa - właściwie myślałam, że są legendarne. Ale... one są posłuszne tylko siłom piekielnym. A nasz wróg... jest po części diabłem.
- Dlatego też mamy Nirrel - odpowiedziała Dhoruba. - I moich zbuntowanych towarzyszy.
- Ilu ich jest? - spytałem.
- Ponad dwustu.
- Skoro Norhoth jest demonem... - szepnęła Tina - to... jak my... go... pokonamy?
Dhoruba usiadła, a reszta wokół niej.
- Dobrze, że byłam jego tak bardzo zaufaną współpracowniczką - zaczęła. - Bo.. tylko mi wyjawił... że tylko jego siła może go zabić. Tak samo niebezpieczne dla niego są Apophisy...
- Jak niby? - mruknął Gelithir.
- Musielibyśmy połączyć Tarcze - mruczała Czarna - a on... jego Mortus... odbiłby się i ugodził w niego... ale to nie wypali.
Zapadło milczenie. Myślałem gorączkowo.
- To nie jest zły pomysł - odrzekłem nieco zachrypniętym głosem.
- Musiałabym natychmiast zwołać moje lwy - zauważyła Dhoruba - ale najpierw się ukryć. Najlepiej na Czerwonej Równinie...
- Najlepiej by się teleportować - mruknęła Iriana.
Nie przepadałem za tą formą podróży, ale już po kilkunastu sekundach byliśmy na Równinie, nad samą rzeką. Niebo było już dość zachmurzone.
- Chyba będzie padać - zauważyła Tina (no co ty nie powiesz? spytałem w myślach). Dhoruba rozejrzała się i popędziła do dość odległego kopca, a my za nią.
Kluczyła między krzewami, których kolce były dla mnie wyjątkowo upierdliwe. W końcu, podrapany przez ciernie, dotarłem do termitiery.
Wznosiła się nad ziemią jakieś dziesięć metrów; ceglastobrązowy, wyglądający na pusty. Ale tylko przez chwilę, bo przez wyrwę w ścianie wychyliła się bujna, ciemnoszara grzywka razem z jej szarą właścicielką - nastoletnią, silnie poranioną lwicą. Przecisnęła się przez otwór i stanęła, gapiąc się na nas pustym wzrokiem. Zerknąłem na jej oczy i w ułamek sekundy wszystko do mnie dotarło. Ona ma złote ślepia.
- Co was tu niesie? - warknęła niskim, nieprzyjemnym, chłopięcym głosem. Teraz zwęziła te lśniące, złociste oczy, mierząc nas spojrzeniem.
- Szukamy magów... wpuść nas, a wszystko ci wytłumaczymy... - powiedziałem chyba zbyt rozpaczliwym tonem, gdyż lwica spojrzała na mnie z wyraźnym niedowierzaniem i zaprosiła nas do środka.
Gdy wszedłem, uderzyła we mnie fala duchoty, gorąca i silnego, ostrego zapachu. Szara lwica prowadziła nas w dół, po wydeptanej w ziemi ścieżce. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, ze smolistej ciemności wyłoniło się z trzynaście lwów. Usiadły wokół nas w kręgu. Wśród nich siedziały trzy, które rozpoznałem: Hofu, Sayansi i Korongo.
- Witajcie - rzekła ponuro ta ostatnia. - Czy macie... coś nam... do obwieszczenia?
- Tak jakby - wtrąciła się Dhoruba. Natychmiast wszyscy spojrzeli na nią i wśród stada przebiegł dziwny, nieprzyjazny szmer.
Korongo spojrzała na nią wilkiem, jednak po chwili podniosła łapę, uciszając stado i udzielając głosu czarnej.
- Pewnie słyszeliście o Norhothu i Dimeranie. - zaczęła.
- Słyszeliśmy... nawet zawitał u nas. - warknęła któraś z lwic. Reszta spojrzała na nią i pokiwała głowami.
- W takim razie dajcie jej dokończyć - powiedziała Korongo.
- Norhoth zebrał już większość swojej armii, z której odeszłam. Wśród sprzymierzeńców są nie tylko lwy, lecz demony, Apophisy, chimery, gryfy, arachnesy, smoki, w wodach pomagają mu hippokampusy i prawdopodobnie trytony. Ma potężną siłę, jego sprzymierzeńcy też; a naszym celem jest go pokonać. A może tego dokonać tylko Dimeran, Dziedzic Stwórcy. I on właśnie jest wśród nas.
Zerknęła na mnie złocistymi, wąskimi ślepiami, które mówiły: Chodź tutaj. Podniosłem ociężały i zesztywniały od niepewności zadek, i podszedłem do Dhoruby.
- Czy ty jesteś Dziedzicem? - spytała Korongo dziwnym, jakby natchnionym tonem. Kiwnąłem głową twierdząco, czując na sobie spojrzenie wszystkich zgromadzonych.
- Muszę podołać się temu zadaniu... a ode mnie... zależą losy nas wszystkich i całego świata.
Przez lwy znowu przeszedł pomruk. Korongo spojrzała na mnie znowu i szepnęła:
- Pójdzie z wami Neireith i część wojowniczek. Która się zgłasza?
Kilka silnie wyglądających lwic podniosła w górę łapę. Obok nas stanęła ta szara lwiczka z grzywką i o nieprzyjemnym głosie.
- Nazywam się Neireith, w skrócie Neir - powiedziała, uśmiechając się. Ale głos został... w końcu muszę się przyzwyczaić do tego niskiego dudnienia.
Podeszły do nas lwice; było ich cztery. Policzyłem szybko nas wszystkich. Ja, Tina, Gelithir, Dhoruba, Vasakhu, Iriana, Gerard, Neireith, i pięć lwic. Trzynaście... to i tak spory sukces w porównaniu z tym, co było na początku.
Nowe "nabytki" przedstawiły się: Merran, Jihadi, Nimeris, Farasi i Amani. Każda mocno zbudowana, acz smukła. Mocne, zwinne i odważne - mimo tego, że były niemagiczne, stanowiły potężną pomoc. Gdy poznały nasze imiona, Neireith wyprowadziła nas na zewnątrz, gdzie wiał przyjemny, chłodny wiatr.
- Czekajcie.... - mruknęła. - Nyeupe... wytłumacz mi wszystko.
Gdy skończyłem wyczerpujące zeznanie, Neir spojrzała na mnie.
- To jest... kwestia... naszego życia... i śmierci... - chrypiała. - Ale... ja tego nie mogę tak zostawić, rozumiesz? - potrząsnęła mną. - Idę z wami, choćby mieli mnie zabić za pierwszym podejściem!
Oddychała ciężko; brakowało tylko, aby stanęła na podwyższeniu z flagą i zaczęła śpiewać jakiś hymn. Oczami wyobraźni ujrzałem ją w takim stanie, i cudem powstrzymałem się od śmiechu.



[Chuki]
Jestem cholernie głodna - mruknęłam.
Właściwie cały czas jestem głodna... a przynajmniej mogę jeść cały czas. Taka jestem - poluję nawet wtedy, gdy nie chce mi się jeść. Hmm... nałóg?
- Ja teeeż - mruknął Mshirika. 
Był ranek; leżał na moim brzuchu na grzbiecie, a ja gapiłam się w liście. W końcu wstał gwałtownie, przez przypadek wpychając mi staw skokowy prosto w nerkę. Wstrzymałam oddech i zerwałam się na równe nogi.
- Znasz tu jakieś dobre łowisko? - spytałam. Mshirika odpowiedział:
- Wokół Góry Wyroku zawsze kręci się nieco zwierzyny.
Czekaj! Łowy sabaryjskie! Przypomniało mi się owo polowanie, w którym brałam udział razem z Daimonem i kilkoma innymi lwami. 
- Kiedyś tam polowałam z kolegami - powiedziałam pustym głosem.
Likaon podrapał się za uchem i mruknął:
- Idziemy?
Nie mogłam się nie zgodzić. Uśmiechnęłam się, kiwnęłam twierdząco głową i ruszyłam w stronę Góry.
Potężny ostaniec piaskowcowy, wznoszący się na wysokość dwustu metrów wśród traw, sprawiał niesamowite wrażenie w czasie wschodu słońca, gdy przybierała nieziemską barwę purpury i ciemnego fioletu. Jej wierzchołek spowijała lekka mgła.
Jednak droga przyjemna nie była; prowadziła przez częściowo wyschnięte bagno. Znałam to miejsce dobrze, ale nie uniknęłam wpadnięcia prosto w największą kałabanię.
- Nie musisz - wysapałam, wygrzebując się z błota i spoglądając na Mshirikę, który podał mi łapę. Częściowo otrzepałam się z brudu i poszłam za likaonem w stronę Góry Wyroku.


*Apophisy - same demony są wymyślone przeze mnie, ale zaczerpnęłam inspirację z mitologii staroegipskiej. Apophis był wężowym demonem, który atakował barkę boga słońca Re, by nie dopuścić do wschodu słońca - czyli wyłonienia się barki z ciemnych zaświatów, do których Re przybywał na czas nocy. W walce z przeciwnikiem Re pomagał bóg Seth.
Witam Was wszystkich bardzo serdecznie.
Jak obiecałam - rozdział pojawił się w terminie. Nie mam nic ważnego do powiedzenia, z wyjątkiem tego, że konkurs jest przeniesiony na przełom września i października. Czekam na 5 komentarzy. Następny rozdział pojawi się gdzieś 15 - 17 sierpnia.
Mam jeszcze link do tej wspaniałej piosenki: link. 
Pozdrawiam ^^

wtorek, 6 sierpnia 2013

Info #1

Okej, wróciłam... w niedzielę, ale nie mogłam napisać, gdyż komputer mulił mi się przeraźliwie. Teraz jest już naprawiony, rozdział 40 jest prawie na ukończeniu, pojawi się w czwartek lub piątek. 

Konkurs miał być zorganizowany w połowie sierpnia, lecz przenoszę go na koniec września - początek października, gdyż akcja opowiadania dochodzi do punktu kulminacyjnego i nie chcę jej przerywać konkursem.
Za pomoc w ustawieniu nieruchomego tła bloga bardzo dziękuję Nyocie (frank). 

Pozdroo <3