poniedziałek, 24 czerwca 2013

36. Przybycie Gondalothira

[Mwindaji]
Stanęłam jak wryta. Kifo stał na drżących nogach, a Imseth, poraniony stał przed nim. Ciemny lew wrzasnął:
- No dalej! Wycofać się! Nie przejdziemy!
Nandiowie otoczyli przywódcę kręgiem, podnosząc go i odchodząc na południe. Cała grupa Równiny zaczęła wrzeszczeć:
- Tchórz! Tchórz! Niech zdechnie po drodze! - kilka lwic zaczęło śpiewać pieśni poniżające Stado Czaszki. Imseth mruknął:
- Kifo? Tak szybko się wycofał? To nie jest w jego stylu...
Stado Nandiów zniknęło w chaszczach na południu, a nasze lwy zawróciły w kierunku grot. 
- Może staruszek już nie ma siły - mruknął do mnie Nyekundu. 
- Z pewnością - wepchnął się mocno poszarpany Khuruna. - Chociaż też nie jest taki stary... ja w tym wietrzę podstęp...
- Ty wszędzie znajdujesz podstępy - warknął Nyekundu. - Nawet wtedy, gdy pochłoniesz całą antylopę i potem się zastanawiasz, co się z nią stało...
- Już nie przesadzaj - odparował Khuruna. 
Reszta drogi do jaskiń minęła im na zupełnie bezsensownych kłótniach, podczas gdy ja bezskutecznie próbowałam odgadnąć sens szybkiej ucieczki Kifo i Nandiów. W końcu przestałam się tym przejmować. Nie zważając na zmęczenie, udałam się nie w stronę siedziby lwów, lecz na północ - do wodospadu, którego wody ponoć miały właściwości lecznicze, przynajmniej tak słyszałam od Khuruny. Droga pokryta była częściowo wypaloną trawą, a w części zaroślami. Sama rzeka płynęła w stromym, niemalże niedostępnym, wąskim jarze. 
Brnęłam przez zarośla na obolałych łapach; szłam tak kilka męczących godzin. Kolejne kolce krzewów boleśnie rozdzierały moją skórę, plamiąc ziemię i liście szkarłatną krwią. Ból paraliżował mnie i zniechęcał do dalszych ruchów, ale nie poddawałam się. Po długim czasie odnalazłam bieg strumienia, płynącego przez busz. Szłam jego brzegiem, a rzeka zaczęła się zwężać i obniżać. Wąwóz stawał się węższy, bardziej skalisty, a ściany wyższe; brzegi zarośnięte były coraz większymi i omszałymi drzewami, wśród nich czerniały potężne skały, obrośnięte pnączami. Potok szumiał niesamowicie głośno, i opadał stromo w dół. Brnąc przez rozlewającą się po kamieniach wodę i żwir, szum stawał się coraz głośniejszy, w wąwozie zaczęła zalegać mgła. Zbliżałam się do wodospadu...
W końcu tam doszłam. Ze stromego, wysokiego progu skalnego woda zwalała się hektolitrami z potężnym, ogłuszającym szumem, rozbryzgując się o skały. Odnalazłam dość wygodne zejście z progu. Mgła pod wodospadem była przeraźliwie gęsta. Jednak gdy stanęłam nad samą wodą i spojrzałam na drugi brzeg, wrzasnęłam ile sił w płucach.                   



[Lilith]
Muszę przyznać jedno. Gdy pierwszy raz ujrzałam Sigmę, myślałam, że stoi przede mną wampirzyca lub wiedźma. Dopiero potem odkryłam jej przyjazny, ale też zadziorny charakter. Już tamtej pamiętnej nocy, gdy o mało nie zostałam zamordowana przez utopce, zobaczyłam, że za osłoną przerażającego wyglądu lwicy kryje się anioł, który czasem pokazuje różki. W czasie powrotu na Lwią Skałę osłaniała mnie i ogrzewała swoim ciałem, które mimo tego, że było tak chorobliwie chude, okazało się ciepłe, a srebrne futro cudownie miękkie. Gdy dotarliśmy do Skały, bez słowa, ale z dziwnym, nieznanym mi przyjaznym błyskiem w lśniąco czarnych oczach, uśmiechnęła się lekko do mnie i wdrapała bezszelestnie na głazy, za nią podążył Kigeni, a dwa gepardy odeszły w swoją stronę. 
Nie chciałam wracać do stada hien, dlatego, że osiągnęłam dorosłość i mogłam się błąkać samotnie, również mimowolnie opuścić stado. Dziwne prawa hienowatych, niestety. Wyboru za bardzo nie miałam, więc odnalazłam jakiś głaz w pobliżu siedziby Lwioziemców i ułożyłam się w gęstej, wysokiej trawie. 
Około szóstej rano na nosie, uszach i łapach czułam dziwny, nienaturalny chłód. Uchyliłam powieki i zawarczałam cicho, by odpędzić intruza. Może by mi się udało, gdyby nie to, że agresorami okazały się... wielkie, oślizgłe ślimaki. BEZSKORUPOWE.
Wrzasnęłam wniebogłosy, gdy ujrzałam, że pokryci śluzem tyrani obłażą całą moją sierść. Zaczęłam je zrywać pazurami, rzucając je w trawę. O mało nie ryczałam z bezgranicznego obrzydzenia. Kiedy wszyscy oślizgli tyrani znaleźli się już w trawie, wskoczyłam na sam szczyt głazu i oddech zatrzymał mi się w połowie drogi.
Nad wzgórzami na wschodzie unosiła się ogniście pomarańczowa poświata, wyżej przechodząca w czerwień, potem w róż, by na końcu zmienić się w fiolet. Jeszcze wyżej roztaczał się szarawy błękit, po którym błądziły srebrne chmury, oświetlone od dołu złotym blaskiem. Lwia Skała lśniła miedzianą barwą, a wśród traw zaczęły odzywać się piski i porykiwania. Nigdy nie byłam na Lwiej Ziemi o świcie...
Niepewnie zeszłam z głazu i stanęłam na fragmencie ziemi wypalonej przez słońce. Nie wiedziałam, gdzie iść i zdałam sobie sprawę z mojej beznadziejnej sytuacji. Mogłam wrócić do stada, ale bałam się obelg i wyzwisk. Mogę gdzieś się zadomowić, ale czy ktoś przyjmie dobrowolnie na swoją ziemię hienę?
- Pomóc ci? - usłyszałam czyjś głos.
Odwróciłam się gwałtownie i kolejny raz stanęłam jak wryta.
Przede mną stał wielki, silnie umięśniony, beżowozłoty samiec hieny. Jego oczy złowrogo błyszczały żółtym blaskiem, a blond grzywka opadała na prawe. Uśmiechał się powabnie.
Nieznacznie uniosłam uszy i odpowiedziałam cicho:
- Szukam miejsca do zamieszkania, na Lwiej Ziemi raczej mnie nie przyjmą, a w moim stadzie... no, też mnie nie chcą. A tak w ogóle, nazywam się Lilith, a ty?
Niezły jest, pomyślałam. Przybysz odrzekł:
- Mam na imię Wimbo.
Spojrzałam na niego i obdarzyłam go zadziornym, odważnym uśmieszkiem. Wimbo mruknął:
- Chodź na północ Lwiej Ziemi, pokażę ci świetne miejsce. 
Ruszyłam za nim. Ominął Lwią Skałę, spoglądając na nią kątem oka z pogardą. Brnęliśmy przez wilgotne trawy, starałam się omijać ślimaki. W końcu gąszcze zaczęły być niższe i mniej wilgotne. Około południa znaleźliśmy się nad szerokim, stromym, głębokim wąwozem. 
Trawy wokół były niższe i bardziej suche, niż w sercu Lwiej Krainy. Gdzieś za nami, na horyzoncie zarysowywała się Skała, skąpana w blasku słońca. Spojrzałam w dół wąwozu i zamarłam.
Na piaszczystym dnie, wśród ostańców piaskowcowych, siedziało chyba z dwie setki hien. Wszystkie piaskowobeżowe. Wimbo zawołał w ich stronę:
- Mansura, wpuścisz nas?
Z ostańca skalnego podniosła się chuda, czarno cętkowana hiena. Jej biała, potargana grzywka rozpaczliwie domagała się przygładzenia. Mansura wspięła się (a może to był samiec?) wąską, stromą ścieżką na górę. Stanęła przed Wimbo i zamruczała cicho. 
- Cześć, bracie - syknęła dziwnym, jakby grożącym głosem. To była samica. - Już was wpuszczam... tylko zawiadomię Andromedę. 
Mansura niczym Iris, posłanka bogów, wbiegła do wąwozu i po chwili była na dnie. Wśród innych hien znalazła jedną z większych, o ciemnoczerwonym futrze. To najwyraźniej była owa Andromeda. 
Wstała niespiesznie i ospale, przepychając się przez inne hieny w kierunku urwiska. Mansura wrzasnęła:
- Wchodźcie!
Wimbo odnalazł ten sam skalisty żleb, po którym przeszedł bez trudu, a ja bez przerwy wpadałam w dołek lub gubiłam ścieżkę. Jakimś cudem, podążając za towarzyszem, znalazłam się na dnie wąwozu. 
Całe dwie setki hien wstały z piaszczystej ziemi, a przez stado przeszedł niezrozumiały dla mnie pomruk. Andromeda, najwyraźniej przywódczyni, spytała się Wimbo:
- Lilith? Dobrze ją rozpoznałam?
Kiwnęłam głową twierdząco. Hiena spojrzała na mnie.
- Lila... dawno cię nie widziałam - szepnęła zachwycona. Jej oliwkowe oczy rozszerzyły się z zachwytu. Nie znałam jej. 
- Kim ty jesteś? - spytałam z automatyczną podejrzliwością.
Andromeda spojrzała na mnie i szepnęła:
- Lila! To ja... twoja... twoja... jestem twoją ciotką! Nie poznajesz mnie?
- Nie - odpowiedziałam, kompletnie zdezorientowana. 
Ale zaczekaj... Andromeda? Skąd mi się to kojarzyło? Gdy byłam mała, moja matka coś o niej wspominała... ale może mi się tylko wydaje?
Wimbo spojrzał na mnie ukradkiem, ale przywódczyni go uprzedziła i krzyknęła:
- Lilith! Lila! Jestem siostrą twojej matki! Pokazywała cię! Nie pamiętasz mnie?
Teraz tak. Już ją sobie przypomniałam.
- Tak. - przytuliłam się lekko do hieny o tym niesamowitym, ciemnoczerwonym ubarwieniu i czarnej grzywce. Andromeda rzekła:
- Wimbo, Lila... chodźcie. Mamy coś na przegryzkę.
Ruszyłam za moim współtowarzyszem, z poczuciem bezpieczeństwa, ale i z niepewnością, czy taka upiorzyca jak ja zostanie tu zaakceptowana.


[Mwindaji]
Teraz sobie uświadomiłam, że mój wrzask przerażenia zmienił się w warczenie. Na skale wśród wód wodospadu stały dwie postacie lwic. Idealnie białych, lecz szczegółów nie potrafiłam wypatrzeć. Jedna z nich stanęła w wodzie. Stała jak gdyby nigdy nic, nie mógł jej powstrzymać nawet pęd i siła wody.
Jej białe, lśniące łapy stanęły na brzegu. Stałam jak wryta, sparaliżowana jej widokiem. Jej niesamowitą,
nieziemską urodą.
Jej błękitne oczy lśniły niczym kryształy górskie wśród białych śniegów; podobna była też druga lwica, która stanęła obok pierwszej.
Obie były smukłej budowy ciała, wysokonożne, śnieżnobiałe. Wzrok miały lekko nieprzytomny, ale tak niesamowicie czarujący, że przestałam myśleć o zagrożeniu i podeszłam do nich, brnąc przez rozlewającą się po kamieniach, lodowatą wodę.
W rzednącej mgle rozległ się cudowny, piskliwy śmiech lwic, które naraz zniknęły za zakrętem coraz węższego jaru. Pędziłam za nimi, zapominając o ranach, które bolały coraz mniej.
Z najwyższym trudem przeciskałam się przez czarne, wilgotne przejścia, coraz bardziej marznąc. W końcu... znalazłam te dwie albinoski. Stały w najwęższym przejściu. Jedna, nieco większa, warknęła:
- Czego tu chcesz?
Kiedy usłyszałam jej ochrypły, ale silny i stanowczy głos, wzdrygnęłam się ze strachu.
- Przyszłam uleczyć rany - szepnęłam głosem wystraszonej, porzuconej dziewczynki. Lecz po chwili nabrałam animuszu i wyprostowałam się - mimo tego, że w ciasnej, ciemnej szczelinie nie było to łatwe. 
Druga lwica zerknęła na towarzyszkę i burknęła do niej:
- Inis... przecież nie musisz wszystkich traktować jak zdrajców... - zwróciła się do mnie. - Nazywam się Gudrun, a to moja siostra Inis... a ciebie... jak zwą?
- Mwindaji. Kim wy jesteście? 
Odezwała się Inis:
- My... no... tak... my mieszkamy... no, tutaj. W tej mokrej, zimnej, ciemnej dziurze... tak jakby... pilnowacze?
Gudrun pacnęła się łapą w czoło.
- Można tak powiedzieć. A ty... skąd jesteś, Mwindaji?
- Z Równiny Zebr - odpowiedziałam, czując, że za chwilę zamarznę. 
- My właściwie też - wypaliła Inis, uśmiechając się histerycznie. - Biłaś się z kimś, że taka pogruchotana jesteś?
- Tak, ale to długa historia. Mogę użyć tej wody? - spytałam, już poirytowana. 
- Tylko w wodospadzie - powiedziała Inis. - Dotrzesz tam sama?
Spojrzałam za siebie. Mgła stała się jeszcze gęstsza, było ciemniej, poza tym nie przepchnę się już przez te skały...
- Nie. Nie dam rady, pomożecie?
- Tak - mruknęła Inis i stanęła przede mną. Nie mając wyjścia, ruszyłam za nią do wodospadu, na powrót ukrytego w gęstej, białej mgle.
Szłam za błyszczącą, białą lwicą, z trudem trzymając się na nogach, osłabiona przez potężny pęd wody. Za mną pewnie i dumnie kroczyła Gudrun, nie pozwalająca mi na upadek w lodowaty strumień.
Szum stawał się coraz większy, wręcz ogłuszający, a na moje futro zaczęły opadać kolejne krople wody - tym razem bardziej z góry. Byliśmy przy progu wodnym, gdzie przejście było szersze. 
- No, wskakuj - burknęła Inis. - Chyba że ci pomóc...
- Nie trzeba - odparłam szorstkim głosem i, z największym wysiłkiem brnąc przez grzmiącą, pędzącą wodę, zanurzyłam głowę w wodospadzie. 
Przeszył mnie sztylet zimna, powodujący nastroszenie futra na całym ciele. Wrzasnęłam i wtarabaniłam się cała w wodne, lodowate piekło. Wpiłam pazury w występy skalne, by w furii nie wyskoczyć spod strumienia. Cudem otworzyłam oczy i spojrzałam ukradkiem na siebie.
Ujrzeć mogłam niewiele, ale zrozumiałam, że częściowo już zakażone rany zniknęły. Puściłam skałę i z rykiem wypadłam poza strumień i padłam, trzęsąc się, na żwirowy brzeg.
Tak. Te wszystkie "pierdoły" były prawdą. Ten wodospad leczył. Na moim ciele zostało tylko kilka krwawych plam, wszystkie szramy zniknęły...
- Nic ci nie jest? - zapytała roztrzęsiona Gudrun, podbiegając do mnie. Inis stanęła obok niej, pomagając mi wstać.
- Spokojnie, poradzę sobie... - stęknęłam, wstając na drżące nogi.
- Lepiej cię odprowadzimy - szepnęła Gudrun - bo jeszcze nam wykorkujesz tu z zimna...


[Dhoruba]
Byli dziwni? To mało powiedziane. Tak, rozumiem, że teraz obrzucicie mnie obelgami i wyzwiskami typu: głupiec, frajer, homofob. Ale nic nie mogę na to poradzić, jaka jestem.
To było dla mnie coś nowego, nieznanego. Rozumiem, że darzyli się miłością, a ich zamykanie się na klucz w pokoju miało jedno wyjaśnienie. W sumie... co ja się mieszam w ich romans...
Siedziałam na werandzie, tępym wzrokiem wpatrując się w las i otulając się długą, czarną sukienką przed zimnym, ostrym, górskim wiatrem. Mimo tego, że był środek lata, ciągle dął ten przeklęty wiatr. Do zimnych wichur dochodziły ponure myśli, złe samopoczucie i dręczące mnie bóle całego ciała, nasilające się, by potem zniknąć na kilka chwil. Nie wytrzymywałam, visinil dawał niewiele.
Wiatr szarpał gałęziami karłowatych drzew w ogrodzie, las szumiał złowieszczo, a z krzewów dochodziły przeraźliwe wrzaski samarawin. Prawie nie wytrzymywałam tego przeraźliwego odgłosu. A wszelkie przepędzania spełzły na niczym, ptaki stawały się coraz bardziej złośliwe.
- Zrobicie coś z tymi ptaszyskami? - powiedziałam następnego poranka, już porządnie wkurzona. Sathingir wyszedł niespiesznie na werandę i poszedł w kierunku ogrodu. Po chwili zniknął w krzewach.
W powietrzu zalśniły żółte ogony samarawin, które odleciały z przeraźliwym wrzaskiem w ciemność lasu. Usłyszałam głośny szelest, gdy Sathingir wyszedł z gąszczy, z masą listków w futrze. Mruknął:
- Na jakiś czas mamy spokój... nie na długo.
Jednego pypcia miałam już zbytego. Ale pozostawało wiele innych. Ciągle niepokoiłam się przybyciem Gondalothira, jednego z Netherenów. Znałam go i dziwię się, że takiego idiotę wysłano tutaj, na tak ważną misję. Równocześnie mogą z nim przybyć inni... a szczególnie niebezpieczny był brat przywódcy - Samoth. Jego wierzchowiec nie był czarny, jak inne, lecz myszaty, o smolistej grzywie i nogach oraz popielatym futrze. Tego konia i jego jeźdźca trzeba było się wystrzegać najbardziej.
Niespiesznie, powoli wspięłam się po schodach na samą górę. Nie spotkałam tam nikogo, tylko jakiś pająk leniwie wlókł się po ścianie. Duży ten pająk. Ogromny. Nienawidzę ich.
Przysiadłam na najwyższym stopniu, kryjąc twarz za kruczymi włosami. Nie wiedziałam, ile tu siedzę; może minutę, może kilka, może godzinę, kilka dni, rok.
Z ogrodu zaczęły dochodzić mnie dziwne odgłosy. Zwiastowały one tylko jedno. Rżenie koni, stukot kopyt.
Wtedy zrozumiałam, że Nethereni tu przybyli.
Otworzyłam oczy, zerwałam się na równe nogi i z szaleńczą prędkością zbiegłam po schodach na dół.


Eloo.
Po raz kolejny chciałam przeprosić za takie opóźnienie rozdziału. Jest to spowodowane dwoma wycieczkami, kilkudniowym szlabanem na kompa i kilkudniowym brakiem weny. Jest też trochę do powiedzenia o konkursie...
Cóż, jest podobnie jak w przypadku poprzednich. Pod konkursem ukazało się parę komentarzy, ale żadnego maila z odpowiedziami nie otrzymałam. Dobrze. To moja wina... bo konkurs chyba trochę za trudny. Przepraszam za to, naprawdę. Następny konkurs będzie naprawdę, naprawdę łatwy, i zorganizuję go w połowie sierpnia. Ten na razie zostaje odwołany.
Moje zdanie na temat rozdziału? Uważam, że jest totalną wypociną i chłamem. No nic... ocena należy do Was, myślę, że komuś się spodobał... czekam na pięć komentarzy.
Ech, u nas w Gliwicach pada od popołudnia... Niby w szkole nic złego nie było, ale jestem jakaś taka rozbita. Cóż, na poprawienie nastroju na przemian słucham tych dwóch piosenek: link link. 
Pozdrawiam ^^

sobota, 8 czerwca 2013

35. Powrót Lilith

[Gelithir]
Przeraźliwy ból, który czułem przed paroma minutami, już minął. Pozostało tylko cudowne wrażenie błogiego rozleniwienia. Tuląc się do Alanthira, czułem wyraźne ciepło jego ciała. Okrył mnie do ramion kołdrą, nie pozwalając, aby dotarł do mnie choćby najlżejszy podmuch chłodniejszego powietrza. Delikatnie muskałem opuszkami palców jego ramiona, czując, że ogarnia mnie senność. Powieki stawały się coraz cięższe, ciało pragnęło snu i odpoczynku. 
- Idziesz spać? - szepnął, lekko głaszcząc moje włosy. Spojrzałem na niego półprzymkniętymi oczami i mruknąłem:
- Taak... spróbuję...
Ułożyłem się nieco wygodniej, przy boku Alanthira, obejmując go w pasie i lekko głaszcząc jego nagie biodra.
- Łaskoczesz, kochanie... - zachichotał cicho, drapiąc mnie za uchem. Wtuliłem się w jego klatkę piersiową, idealnie wyczuwając bicie jego serca. W końcu się poddałem. Momentalnie zamknąłem oczy, otuliłem się kołdrą i zapadłem w głęboki sen.


[Sigma]
Kigeni był dość dziwnym lwem. Wiecznie przesiadywał w ciemnej grocie, kuląc się pod ścianą. Najwyraźniej ciągle bał się stada Ciemnych Wzgórz.  
Po półtorej tygodnia od przybycia na Lwią Skałę, wyszedł z groty, wciąż jednak przemykał pod ścianami, ale około południa zaczął się oswajać z otoczeniem. 
- Boisz się? - spytałam nagle, gdy siedząc za krzewem, mrużył chorobliwie oczy. Natychmiast otworzył ślepia i mruknął:
- Nie, tylko...  ee... no... nie.
Zerknęłam na niego. Nagle wypalił:
- Byłaś ostatnio nad jeziorem?
Coś mi zaświtało w głowie i przed oczami zobaczyłam obraz szarych wilków. 
- Tak, byłam - odpowiedziałam. - Czy wiesz... co to za wilki, które chodzą nad brzegami?
Kigeni otworzył lekko paszczę ze zdziwienia, po czym szepnął:
- Też je widziałaś? To są... to są duchy jeziora, jego strażnicy, ponoć dusze tych, którzy się tam potopili. Widziałem je przed dwoma miesiącami, dostałbym zawału, gdyby nie moja kuzynka.
- Zobaczyłam je w trzcinach. Urządzały coś w rodzaju zgromadzenia... nie miałam pojęcia, co to jest... słyszałam też o utopcach... - lecz nie dokończyłam, gdyż Kigeni powiedział:
- Utopce to stworzenia z jezior - istoty cielesne, o ile wilki są duchami. Jak chcesz, możemy iść je zobaczyć.
Zamarłam. Ogarnęła mnie wielka chęć zobaczenia utopców, ale równocześnie ogarnęła mnie niepewność i strach.
- Chcesz? - spytał, spoglądając na mnie zuchwale. Musiałam uśmiechnąć się równie szelmowsko. Spojrzałam niepewnie na Saturna, który kręcił się po Lwiej Skale, i mruknęłam do ucha Kigeniemu:
- Idę.
- Dokładnie o północy?
- Tak.
- Zgoda?
- Zgoda - odpowiedziałam i poklepałam go po łopatce.

Noc była niemalże bezchmurna, co było dla nas dobrym znakiem. Pół godziny przed północą Matumaini piszczał:
- Mogę iść z wami? Mogę iść z wami? 
Kigeni spojrzał na niego i mruknął:
- Matka ci pozwoli?
Matumaini pobiegł do Sheili, machając ogonem. Po chwili wrócił, zdyszany, i rzekł:
- Pozwoliła. Wam też dano zgody?
- Tak - odpowiedzieliśmy chórem, zgodnie z prawdą. Puściłam do Kigeniego oczko i pędem, niezauważeni, wymknęliśmy się z jaskini.
Lwia Ziemia okryta była gęstą, białą mgłą; okryci jej białymi woalami, mknęliśmy przez wilgotne trawy na zachód, w kierunku Leśnej Ziemi. Z gęstwin dobiegały ciche piski nocnych myszy, co jakiś czas we mgle przemykała antylopa lub płomykówka. Po jakimś kwadransie grunt zaczął być grząski i nasączony wodą, chwilę później znaleźliśmy się nad zarośniętym jeziorkiem. 
- Chyba tu tego nigdy nie było - mruknęłam.
- Było, było - odparł Matumaini. - Niedawno o mało się tu nie utopiłem, ale tu jest kawałek suchego gruntu, można przejść...
Skierował nas niepewnym brzegiem bajora na omszały głaz, wrzynający się w taflę wody. Po nim bezpiecznie przeszliśmy na drugi, jeszcze bardziej zamglony brzeg. 
- Chyba tam nigdy nie dojdziemy - mruknął Kigeni. - Na drodze do lasu nigdy nie było tego bajora, ale...
Nie skończył, bo z wody wyłonił się ciemny, zwinny kształt. W trawie zaszeleściło, a w pobliskich zaroślach błysnęło jasne futro. 
Najwyraźniej byliśmy otoczeni przez bliżej niezidentyfikowane istoty; po chwili dopiero usłyszałam pod moimi łapami trzask, a w trawie zalśnił wypolerowany kieł, zawieszony na rzemyku. Coś mi się przypomniało. To był Dhatanes i Allis...
We mgle zarysowywała się okrągła głowa, smukłe, długie łapy i szczupły korpus geparda. To był Dhatanes; za nim wyskoczył zdyszany i mokry Allis. 
- Sigma? - pisnął Dhatanes, wpatrując się we mnie. Allis otrzepywał się z wody. 
- Tak, to ja, Dhatanesie - odpowiedziałam. Towarzysz geparda skłonił się lekko, i podskoczył, gdyż nagle z daleka, z mgły, słychać było znany mi śmiech.
Zadrżałam, słysząc te odgłosy. Były teraz bliższe i wyraźniejsze. 
- Hieny - jęknął Kigeni. 
W bieli zaczęły poruszać się kształty przypominające szakale, ale silniejsze i większe. Na skale obok bajora stanęła największa, niemalże czarna hiena, z jaśniejszą grzywką. Mgła zaczęła się rozrzedzać, a w trawach ukazał się z tuzin hien.
- Lilith? To... to ty?... Ale... Lili... - piszczał Kigeni. Hiena nazwana Lilith zeszła z głazu i stanęła przed lwem, obnażając potężne, ostre, lśniące kły. Jej wąskie, upiorne, zielone oczy błyszczały w mdłym świetle księżyca. 
- Tak, to ja - wysyczała. Miała niski, ochrypły głos; nastroszyła czarne futro na grzbiecie, mierząc się morderczym spojrzeniem z Kigenim. 
- Ty naiwniaku - szepnęła, a jej głos ociekał jadem. - Myślałeś, że dam się tym Mahalom? Jesteś taki głupi... głupszy niż myślałam... - podeszły do niej inne, jaśniejsze hieny, ale tak samo przeraźliwe jak Lilith. Jedna z nich mruknęła:
- Kigeni... z kim ty się spoufaliłeś... - zerknęła z pogardą na nas. - Polubiłeś tych... zresztą... kim oni są?
- Przyjaciele z Lwiej Skały... - jęknął Kigeni. - Puścicie nas wolno?
- Z Lwiej Skały? Te chude, oślizgłe szumowiny, zwane gepardami?! Ciekawe, kto je tam wpuścił! - ryknęła kolejna, ślepa na jedno oko. 
- Są z innych części Lwiej Ziemi... puszczajcie nas! - Kigeni teraz wrzasnął przenikliwie, a jego głos spowodował grobową ciszę. Lilith zachichotała, a jej śmiech przypominał wysoki rechot żaby.
- Dobrze, jak chcesz - powiedziała, uśmiechając się sztucznie i jadowicie - ale potem jeszcze pogadamy, kochanie... - po czym razem z resztą hien odeszła.



[Mwindaji]
Dopiero teraz dotarło do mnie, co mówi Nyekundu. Poczułam przeraźliwe odrętwienie na całym ciele, a umysł wypełnił się na chwilę tępą, niejasną pustką. Po chwili odzyskałam mowę.
- Co takiego?! - pisnęłam nienaturalnie wysokim głosem. Wstałam na zesztywniałe łapy, gapiąc się oniemiała w lwa.
- Też mnie to powaliło - mruknął - ale są coraz bliżej. Zrobili postój w Bramie. Będą tu około południa, a do łożyska rzeki dojdą wcześniej, bo wybrali drogę przez największe zarośla. 
Z trudem powlokłam się nieco bliżej Nyekundu. Lew zerknął na mnie.
- Mwindi... będziesz walczyć?
Zamarłam po raz kolejny, tym razem z innego powodu. Warknęłam:
- Myślisz, że dam tym Nandiom NASZĄ ziemię? Mylisz się. Oczywiście, że będę...
Nawet gdyby to miała być ostatnia decyzja w moim życiu, lub najgłupszy pomysł, zgodziłam się na walkę. Miałam świadomość, że ryzyko śmierci stoi na przedzie... ale już się tego nie bałam. Wiele razy otarłam się o śmierć - podczas mojej ucieczki ze Wzgórz, podczas pobytu w Górach Sokolich, w czasie bitwy o Równinę Zebr. Chcę walczyć... nie poddam się tak łatwo.
- Naprawdę? - spytał niepewnym głosem. 
- Będę - odpowiedziałam z naciskiem.
- Ja też. - odpowiedział, głos mu lekko drżał.
- Ty płaczesz? - spytałam z niedowierzaniem. Taki twardziel się rozkleja przy dziewczynach?
- Nie - warknął i spojrzał na mnie swymi czerwonymi ślepiami. Nie, nie rozkleił się. Znam go zbyt dobrze. 
- Kto jeszcze idzie?
- Wszyscy z wyjątkiem dzieci i najstarszych. Są pod opieką Nafasi.
Westchnęłam. Nagle z oddali usłyszałam stłumiona porykiwania.
- To oni... chyba złożyli nam wcześniejszą wizytę - szepnął Nyekundu i wyszedł z groty.
Zerknęłam za nim. To jednak nie byli Nandiowie.



[Allis]
I co teraz, Sigma? 
Staliśmy w na skraju lasu, nad brzegiem jeziora. Przed oczami roztaczała się czarna woda, odbijał się w niej sierp księżyca. Z traw dobiegały rechoty żab. 
- Musimy tu przeczekać... Kigeni... jak wyglądają utopce? - spytała szeptem czarnooka. Kigeni odpowiedział równie cicho:
- Troszkę jak małpy, ale bez ogona. Są małe, mają zieloną, pomarszczoną skórę i zielone oczy. Straszne dranie z nich. Czasem topią kocięta, z czystej złośliwości. 
Wzdrygnąłem się. Czy utopiec może mnie uznać za kociaka?
Woda była praktycznie nieruchoma i spokojna. Dopiero po jakimś czasie na wysepce na środku jeziora poruszył się jakiś kształt. 
- To chyba one! - pisnął.
Kilka małpich sylwetek weszło do wody. Zaczęły się zbliżać. Teraz dokładnie widziałem ich kędzierzawe czupryny. Po chwili zwróciły się w bok i dopłynęły do północnego brzegu. Wtedy zamarłem.
W trawach na brzegu stała samotna Lilith, patrząc się w gwiazdy. Nie widziała utopców, które pełzły w jej stronę. 
- Kigeni... zobacz... - wskazałem na północną krawędź jeziora. Lew zwrócił swe oczy na hienę.
- To Lilith! - pisnął tym samym, dziwnym głosem. - One... ją mogę utopić!
Bez wahania, brnął przez grząskie, mokre trawy w kierunku Lil. Co on wyprawia, pomyślałem. Sigma i Dhatanes wymienili zaniepokojone spojrzenia i obserwowali Kigeniego. 
Niczego nie podejrzewająca Lilith została uderzona w głowę przez utopca, który zaskoczył ją od tyłu. Kolejne powaliły ją na ziemię i zaczęły targać w kierunku wody.
- Zostawcie ją!! - ryknął. Utopce wrzasnęły przeraźliwie i szybciej zatapiały hienę, która była już pod powierzchnią i najwyraźniej brakowało jej tchu. Kigeni chwycił ją zębami za kark, równocześnie siłując się łapami z kilkoma oprawcami, którzy nie oszczędzili mu sporych zadrapań. W końcu Lilith, kaszląc i parskając, leżała na brzegu. Spojrzała swymi zielonymi oczami na wybawcę.
- Dziękuję, Kigeni... - szepnęła, po czym zakaszlała. Wstała, otrzepując się z wody i lekko przytuliła się do lwa. 
Podtrzymując ją, Kigeni ruszył na zachodni brzeg. Tam stanął przy nas, i posadził Lilith na ziemi. Spojrzała na nas swymi zielonymi ślepiami i zaszlochała.
- Kigeni... - łkała. - Gdyby nie ty... ja... bym... już nie... nie żyła...
Lew tylko ją przytulił do siebie. Zerknęła na mnie, potem na Dhatanesa i Sigmę. 
- Przepraszam was... - szepnęła i wyswobodziła się z objęć Kigeniego. Podeszła na lekko drżących nogach i usiadła.
- Przepraszam... nazywam się Lilith - powiedziała już głośniej. - A wy?...
- Ja nazywam się Sigma - mruknęła czarnooka dość nieufnie.
- My... ja się nazywam Dhatanes, to mój kolega... kolega Allis - powiedział szybko gepard, nieznacznie klepiąc mnie po łopatce. Lila zerknęła na mnie z dziwnym sarkazmem w oczach, po czym zapytała:
- Idziemy już, czy nie? Nie chcę tu marznąć całą noc. 



[Nyekundu]

Stojąca obok mnie Mwindaji zamarła z otwartymi ustami. Przed nami stało stado... na dobrego Hewę. LAMPARTY.
Było ich chyba z dwa tuziny; byli to chyba jedyni mieszkańcy Ziemi Słoni, z wyjątkiem ptaków i rzecz jasna słoni. Stali u boku stada Równiny Zebr.
- Nadeszły posiłki - powiedział nagle nasz przywódca - ale parę jeszcze idzie... tak mi się zdaje. 
W trawach zalśniły złote futra panter, które natychmiast ustawiły współplemieńców. Jedna z nich, o idealnie czarnym futrze, spojrzała na południe i szepnęła z trwogą:
- Już idą. 
Mwindaji pisnęła, gdy ujrzała na horyzoncie sylwetki lwów i posłyszała ich wrzaski. Zbliżali się, jednak nie
od strony rzeki, lecz obniżenia południowego. Na ich czele szedł bliznowaty, silny, muskularny Kifo.

- Tego się spodziewałam - usłyszałem nad sobą drżący szept Alfajiri. Lwica zeskoczyła ze skałki i stanęła obok jednej z panter.
Staliśmy w bezruchu, oczekując na Nandiów. Zbliżali się powoli i leniwie. Nienawidziłem gier na zwłokę. Najlepiej, żeby nadeszli szybko, odwalili bitwę i odeszli. Ale to nie jest takie łatwe. Najpierw muszą nas zniechęcić, potem zaatakować znienacka. Tak, znałem Nandiów zbyt dobrze...
W końcu, gdy znaleźli się około jednej staji staropolskiej* od nas, na przód wybiegł lew, najwyraźniej posłaniec. Podbiegł do naszego przywódcy z kamienną twarzą nie wyrażającą żadnych emocji. Wypowiedział grobowym, oficjalnym głosem:
- Przywódca Stada Czaszki Niedźwiedzia, Jego Wysokość Kifo, prosi cię na rozmowę.
Posłaniec lekko wyszczerzył zęby i poprowadził Imsetha - naszego przywódcę - razem ze stadem i lampartami w kierunku grupy Nandiów. Ruszyłem za nimi, wysuwając pazury na wszelki wypadek.
- A więc jesteś tu... - warknął Kifo, podchodząc do Imsetha. W jego czerwonych, podkrążonych i zapadłych oczach malowała się zimna, jadowita nienawiść.
Niespodziewanie przywódca Nandiów ryknął przeraźliwie, i ugryzł z całej siły Imsetha i w łapę. Ten się nie poddał, wbijając zęby w grzywę Kifo i szarpiąc go pazurami. 
Zaczęła się walka. Reszta stad ruszyła na siebie z dzikim rykiem, któremu towarzyszyło wysokie warczenie leopardów. Bez namysłu, instynktownie, wmieszałem się w wir walki, bez śladu litości i miłosierdzia gryząc, raniąc i szarpiąc Nandiów, pędząc przez pole bitwy, wspomagając swoich. Cała uwaga mieszkańców Równiny została skupiona na dziesiątkowaniu otoczenia Kifo. Lwice, chroniące króla, pod naciskiem czterdziestu kotów padały jak muchy. Trawa, która niedawno miała przyjemny kolor zieleni, teraz splamiona była czarną krwią. Ranne Nandinki ciągle walczyły z przerzedzonym stadem Równiny. Po niemalże kwadransie męczącej, krwawej bitwy zostałem powalony na ziemię przez potężną, beżową Nandinkę. Jej jedyną raną było otarcie na łapie. 
Już uniosła łapę, by zadać mi cios w gardło, gdy coś równie potężnego zwaliło ją ze mnie. Uniosłem głowę i zobaczyłem samą Mwindaji, której silna, krępa budowa pozwalała na powalenie takiej siłaczki.
Lwice szarpały się ze sobą, gryzły do żywego mięsa, gdy nagle z ziemi podniósł się utykający Kifo i ryknął:
- ZATRZYMAĆ WALKĘ!! Cisza!!!


*staja staropolska - dawna miara drogi, około 134 metrów.
Witam wszystkich bardzo serdecznie.
Od razu chciałam przeprosić za takie opóźnienie rozdziału. Nie wynika to z braku czasu, lecz przez ostatni tydzień miałam bardzo zły nastrój i na jeden dzień potrafiłam napisać cztery zdania. Dopiero wczoraj i dziś wzięłam się wreszcie za notkę i jakoś wyszła :) wiem, jest dość długa, lecz myślę, że Wam się podobała, bo sama nie mam o niej zdania...  
Czekam na 4 komentarze ^^ i oczywiście mam link do piosenki: link. 
Pozdro ;3