wtorek, 28 maja 2013

34. Gniazda wikłaczy

 [Sigma]
Lew powoli wspiął się na skały, za nim reszta stada. Otoczyły go, wpatrując się w Kigeniego.
- Odnalazła się nasza zguba - syknął wódz. - Brać go.
Kilka silniejszych, lepiej zbudowanych lwic rzuciło się w kierunku Kigeniego. Lew pisnął i zbiegł ze skał, potykając się o własne łapy. Zbiegł jednym susem z Lwiej Skały, i upadł na trawę.
Nagle z jaskini wymknęło się stado Lwioziemców. Zbiegli niezauważeni zarośniętą częścią rumowiska, stając w trawie pod Skałą. Grupa z Ciemnych Wzgórz otoczyła Kigeniego, który chyba stracił przytomność ze strachu.
Stanęłam obok stada; Kigeni leżał w wilgotnej trawie, nie ruszając się. Lwioziemcy stanęli obok lwów ze Wzgórz.
- Żyje? - burknął dowódca, o imieniu Vamsho. Jakaś lwica, stojąca obok niego, dotknęła brzucha Kigeniego.
- No jasne, że tak! - krzyknęła; miała wyjątkowo ochrypły, niski i nieprzyjemny głos. Vamsho zaczął się śmiać i spojrzał na moje stado.
- Czemu tu sterczycie? To przecież wasz wróg, Mahal! Będziecie go bronić? - zadrwił, a grupa Lwiej Skały i ja spojrzeli na niego, następnie na Kigeniego. 
- Nie macie już dość tych dzieciaków na Wzgórzach? Potrzebny wam kolejny? - zawołałam. Vamsho zerknął na mnie i wycedził:
- Czy wy nie kontynuujecie swych tradycji? To nasz zwyczaj, trwający od wielu wieków - po czym spojrzał na Kigeniego. Nie ruszał się. 
- To ma być tradycja?! - teraz już wrzeszczałam. - Tradycja porywania dzieci, ukrywania ich gdzieś, nikt nie wie, co się z nimi dzieje! Wspaniałe zwyczaje! No właśnie, zrewanżujmy się! Czemu nie możemy porywać ich dzieci, nie możemy robić tego razem z Mahalami? No właśnie! Czemu nie! - zwróciłam się do mojego stada. Lwy spojrzały na mnie jak na wariatkę. Żaden z nich się nie ruszył, wpatrywali się we mnie i w Kigeniego, który leżał już na grzbiecie jednej z lwic. 
- Nie weźmiecie go! - zaryczał nagle Saturn. Przerażona lwica upuściła przybysza na ziemię, piszcząc. 
- Tak? - Vamsho zawarczał, podchodząc do króla. Wysunięte pazury zalśniły złowieszczo w świetle księżyca. 
Dwaj dowódcy rzucili się na siebie, reszta stad nie brała udziału w walce, przypatrując się Saturnowi i Vamsho. Lwy szarpały się, rzucały sobą o ziemię, gryzły i drapały bez śladu litości. W końcu Vamsho został powalony przez króla Lwiej Ziemi.
- Oddajemy go wam! Bierzcie go, róbcie z nim, co chcecie! - wrzasnął przerażony, po czym pomknął ze stadem w kierunku Ciemnych Wzgórz.
Chwyciłam Kigeniego za skórę na karku, i wepchnęłam na swój grzbiet, by zanieść go na Lwią Skałę.


[Mwindaji]
I jak? Znalazłeś go? - spytałam z nadzieją.
- Tak, już idzie.
Khuruna i Kaskazini weszli powoli do ciemnej groty. Khuruna był wyraźnie poraniony i trząsł się. 
- Co ci się stało? - spytałam.
- Fluidy - mruknął. - To fluidy, i złe duchy!
Zerknął na wszystkich, mrużąc fioletowe oczy. W końcu wlepił wzrok we mnie i powiedział:
- Wpadłem w zasadzkę Nandiów.
Zamarłam. Nyekundu wstrzymał oddech, po czym wychrypiał:
- Jak... jak niby?
Khuruna położył się na ziemi i zadyszał lekko.
- Szedłem wzdłuż granic Równiny Zebr, gdyż wyznaczono mnie do patrolowania południowego obniżenia terenu, który jest słabym punktem. Tam urządzili łowy Nandiowie. Natknąłem się na nich, a oni, rozpoznając we mnie mieszkańca Równiny, pojmali mnie... szczęście, że mam jeszcze zębiska, bo inaczej bym tam został.
Wskazał kilka dość głębokich zadrapań na swoich łapach. Kaskazini odetchnął i rzekł:
- Bałem się o ciebie, i muszę z tobą porozmawiać na pewien temat.
Powiedziawszy to, odprowadził Khurunę na stronę. Nie mogłam nic słyszeć, gdyż zgrabnie skryli się w sąsiedniej, częściowo zasypanej jaskini.
- O czym chciał z nim porozmawiać? - spytałam. Nyekundu mruknął:
- Nie mam pojęcia. Może o tym, że zjawili się tu Nandiowie?
Złożył głowę między łapami. Po chwili mruknął:
- Nieważne, o czym gadają. Ważne, że Khuruna żyje.
- Tylko co na naszych ziemiach znowu robią ci przeklęci Nandiowie? - stęknęłam. Nyekundu nachylił się nade mną i szepnął:
- Ponoć znów chcą posiąść tą ziemię. Nie pozostało nam nic innego, jak się stąd wynosić lub oddać im część Równiny.
Zamarłam. Spojrzałam na Nyekundu i złożyłam głowę między łapami.


[Hofu]
Wiedza i doświadczenie to podstawa - tak mi zawsze mówiono. Sprawdzało się to w polowaniach, dzięki temu byłam świetną łowczynią. Ale poza tym... chyba nigdzie nie było to przydatne. Nawet Kushini tak uważał. Zresztą pod wieloma względami byliśmy do siebie podobni. 
Nie tylko z powodu chudej, smukłej postury i niemalże tego samego koloru futra, ale też z charakteru. Obaj byliśmy uparci jak stare kozły, co raz postanowiliśmy, tego już nie zmienialiśmy. Poza tym nie można nas było nazwać skromnisiami. Prawda, nie byliśmy przechwaleni i pyszni do granic, ale lubiliśmy pochwalić się swoim wyczynem. Byłam sarkastyczna tak jak Sayansi. Kushini nie przepadał za takim typem żartów, aczkolwiek po jakimś czasie przyswoił sobie nasze sarkazmy i zaczął się nieźle "uczyć".  
Pewnego skwarnego przedpołudnia, pod koniec pory deszczowej, na Czerwonej Równinie coś się zmieniło. Tak, na pewno coś się zmieniło, trudno powiedzieć jednak, co.
Siedziałam przed wejściem do kopca, wdychając silny zapach trawy, niesiony przez dość silny wiatr. Wtedy, siedząc i rozmyślając, pojęłam, co spowodowało tą zmianę.
Ostatnio w grocie rozbrzmiewały dziwne, nieznane mi odgłosy, ale nie były to Magharibi i Kahawia. Były to jakby piski, trele i łopot drobnych skrzydełek. Cała prawda wydała się właśnie tego dnia.
W naszym kopcu z zupełnie nieznanych powodów wyrosło dość spore drzewo, piękna sykomora. Ocieniało ono dno kopca, a między korzeniami znalazłam całkiem miłą kryjówkę. Wśród gałęzi od pewnego czasu słychać było ciche śpiewy ptaków, jednak nie udało mi się ich zaobserwować. Dziś, rankiem, po przebudzeniu, pod pniem ujrzałam żółty kwiat. Gdy się zbliżyłam, zobaczyłam, że to ptak, którego nigdy nie widziałam. Nad moją głową śpiewał ptak, bardzo podobny. Miał jaskrawożółte upierzenie, oliwkowy ogon, czarną główkę i gruby, długi, ciemnoszary dziób. Jego skrzydła były całe w czarnych pręgach i cętkach.
- Wikłacze - usłyszałam czyjś głos. Odwróciłam się i zobaczyłam Korongo.
- Budują piękne gniazda - powiedziała, wskakując na pień i wspinając się na najniższą gałąź. Z gęstwiny listowia wyfrunęło mnóstwo żółtawych wikłaczy, które zaczęły wznosić przeraźliwe okrzyki. Usiadłam na konarze przy Korongo. Chwyciła zwieszający się z mniejszej gałązki koszyczek z trawy i miękkich trzcin.
- To właśnie gniazdo wikłaczy - wskazała na mały otwór w dole gniazdka. W środku znajdowało się kilka małych, jeszcze nieopierzonych piskląt, które piszczały ze strachu.
- Już was puszczam - zaśmiała się lwica i puściła koszyczek, który zakołysał się lekko na gałęzi. Wikłacze wróciły, machając skrzydłami, by odgonić Korongo. Bez słowa zeszłam z pnia i opuściłam kopiec.
Przysiadłam obok równie wielkiej sykomory, wsłuchując się w szum liści. Nagle usłyszałam czyjś śmiech. Na wyższych konarach siedzieli: Sayansi, Lynx i Kushini.
- Cześć, Hofu! Nie idziesz do nas? - krzyknął z góry lew o rudej grzywce. Nie mogłam nie skorzystać z tej propozycji. Uśmiechając się lekko, wspięłam się na gałęzie sykomory i ułożyłam się jak najbliżej Kushiniego.
- Utworzyliście jakąś sektę? - zażartowałam. Sayansi spojrzała na mnie, i mruknęła:
- Jeszcze nie... ale mamy tu siedzibę naszego klubu łowieckiego. - nie wiedząc, o co chodzi z klubem łowieckim, spytałam:
- Co tu robicie w tym... klubie?
Lynx wypalił:
- Wiesz... klub łowiecki to tylko kryptonim. Tak naprawdę po prostu tu siedzimy całymi godzinami, śmiejąc się z byle czego...
Sayansi zaczęła chichotać. 
- Świetnie to ująłeś, jesteś taki szczery! - powiedziała. Jej szczupłą twarz rozjaśniał uśmiech.
- No, dziękuję - odpowiedział dumnie Lynx, zamykając oczy z godnością. Kushini roześmiał się i lekko przytulił się do mnie.
- Czemu taka smutna jesteś, Hofu? - spytał, odgarniając grzywkę z mojego czoła. Lynx krzyknął:
- Zakochany, zakochana, zakochany, zakochana! Hahahaha! - jego piskliwy śmiech wystraszył kilka ptaków siedzących w pobliżu.
Kushini spojrzał na niego z nieukrywaną irytacją. 
- Też się obściskujesz z Sayansi! - zawołał. Czerwonooki mruknął:
- I co ci do tego? Po prostu jesteście słodką parką! - po czym znowu się roześmiał, na co kolejne ptaki uciekły.
- Nie piszcz tak, bo cała Równina opustoszeje - powiedziałam, a Kushini zachichotał i zwrócił się do Lynxa:
- No właśnie, zachowuj się! Byle jak, ale się zachowuj!
- Phi! Mistrz Dobrych Manier się znalazł! - krzyknął.
- Chyba nie chcesz, żeby nam odpadły uszy!
Lynx zamilkł i spojrzał na rudego.
- Oczywiście. - po czym zaczął opowiadać kolejne dowcipy; niestety, nie spamiętałam ich wszystkich, ale pamiętam, że śmiałam się niesamowicie, tak, że przez cały dzień nic nie zepsuło mi nastroju, nawet ogromna ulewa wieczorem. 


[Gelithir]
Nyeupe wiecznie siedział na balkonie, wpatrując się w las, rozmyślając i co jakiś czas zwołując narady. W naszą misję zaangażowały się też Vasakhu i Dhoruba, która były wyjątkowo doświadczonymi czarownicami i ich udział w zadaniu mógł okazać się potrzebny. Byłem na każdej naradzie, nie opuściłem żadnej rozmowy. Szkoliliśmy się pod czujnym okiem lwic. Ćwiczyliśmy po kilka godzin, w pocie czoła, a gdy męczarnie się kończyły, wychodziliśmy do swoich pokoi z ulgą. Zawsze znalazłem wytchnienie w ramionach Alanthira. Uwielbiałem cicho wchodzić do jego pokoju, gdy ten siedział bezczynnie lub zamyślony czytał kolejne grube książki, oprawione w skórę, z wytłoczonymi, złotymi i srebrnymi tytułami. Nie rozumiałem, po co to robi, ale to nie było najważniejsze. 
Siadałem obok niego na skraju materaca lub na podłodze, wówczas wkładał między stronice książek zakładki i kładł je w byle jakich miejscach. Bez słowa, ale z uśmiechem obejmował mnie, wplątując palce w moje miękkie, długie, ciemnobrązowe włosy i przytulał z czułością. Uwielbiałem te dość długie chwile, gdy mogłem pozbyć się trosk, stresu, wtulając się w Alanthira. Często jego ciepłe dłonie wsuwały się pod moją koszulę, lekko łaskocząc wrażliwą skórę. Siedzieliśmy tak wyjątkowo długo, czasem nawet zasypiając w swoich objęciach.  
Chłodny, wietrzny wieczór, dwa miesiące po przybyciu naszej grupy do Amostanii, postanowiłem spędzić tylko i wyłącznie z nim, nie zwracając uwagi na to, co na to powiedzą Nyeupe i Tina, którzy nierzadko byli przy naszych przytulankach. Przyglądali się nam, udając, że patrzą na coś innego. Nyeupe uznawał za dziwne i niemoralne to, że mam inną orientację. Wszyscy patrzyli na nas jak na totalnych wariatów, którzy uciekli z zakładu psychiatrycznego. Po jakimś czasie zaczęliśmy ukrywać nasz związek. To było niezbędne, bo nie mogłem znieść oskarżycielskich spojrzeń domowników.  
Była może ósma wieczorem, gdy przedzierałem się przez gąszcze ogrodu, zmierzając w kierunku pałacyku. Ptaki ucichły, co wykorzystały roje świerszczy. Z głębi lasu dochodziły mnie wrzaski samarawin. Wąską, brukowaną, lecz niemalże całkiem zarośniętą ścieżką dotarłem do pięknych, dębowych drzwi frontowych, które zdobione były bogatymi ornamentami i ciężką, rzeźbioną, mosiężną klamką. Wrota nie były jeszcze zamknięte, więc szybko, niezauważony, wbiegłem do holu, otulając się grubym swetrem, by pozbyć się dreszczy, które spowodował zimny wiatr, teraz szarpiący bezlitośnie gałęziami.
- Jakoś wcześnie się zjawiłeś. - usłyszałem czyjś cichy głos. Odwróciłem się i ujrzałem Alanthira, który stanął przy ścianie, obejmując mnie w pasie. Przysunąłem się do niego, czekając, jakie niespodzianki zafunduje mi tej nocy. Kot przytulił mnie mocno, a jego ręka wślizgiwała się pod moje okrycia, dotykając ciepłych pleców.
Bez najmniejszego pośpiechu rozpinał zamek błyskawiczny mego swetra, by następnie zrzucić go na podłogę. Spojrzał mi w oczy, po czym przybliżył się jeszcze bardziej. Niespodziewanie otulił ramionami moje biodra, a nasze usta złączyły się w namiętnym pocałunku.
Złapałem się kurczowo koszulki Alanthira, zrywając ją z jego ramion. Kiedy ciemna tkanina wylądowała na podłodze, gwałtownie zerwał ze mnie koszulę, a guziki z trzaskiem uderzyły w ściany. Delikatnie odłączyliśmy się od siebie, a czarnowłosy lekko podrapał mnie za uchem, równocześnie drugą dłonią obejmując dół pleców. Jego palce wędrowały coraz niżej, aż nieznacznie dotknęły moich pośladków. Po chwili złapał mnie za rękę i poprowadził na górę.
Gdy znaleźliśmy się na trzecim piętrze, spokojnie, powoli otworzył drzwi do swej sypialni. Wszedłem za nim, a Alanthir zamknął drzwi.
Pełen niepewności, puściłem jego rękę i przysiadłem na łóżku, zdejmując z włosów gumkę i rozczesując je palcami. Kot usiadł przy mnie i uśmiechnął się lekko. Położyłem się na miękkiej, ciepłej, ciemnoczerwonej pościeli; Alanthir ułożył się tuż obok. 
Ułożyłem głowę na poduszkach, a czarnowłosy przytulił się do mojej klatki piersiowej. Po chwili jego ciepłe wargi łaskotały moją szyję, ręce błądziły po torsie i biodrach.
- Koteczku... - szepnąłem, głaszcząc go po plecach. Nagle, bez żadnego "ostrzeżenia", rozpiął rozporek moich spodni, i zaczął je delikatnie zsuwać. Po chwili moje starte na kolanach dżinsy leżały już na podłodze. Nie pozostałem Alanthirowi dłużny. Bezceremonialnie, szybko, zsunąłem jego rybaczki, które spotkał taki sam los, jak moje spodnie.
Niesamowicie podniecony, ułożyłem go obok siebie. Położyłem się na nim, jednak wspierając się na łokciach. Sekundę później muskałem wargami jego tors, a moje palce zawędrowały gdzieś poniżej bioder, dotykając wyraźnego już wybrzuszenia na bokserkach Alanthira. Jęknął dość głośno, gdy poczuł mój dotyk w tym zakazanym miejscu.
Widziałem, że niezbyt dobrze czuje się pode mną, więc bez słowa ułożyłem się na moim wcześniejszym miejscu. Alanthir znowu znajdował się na górze. Odgarnął delikatnie kosmyki włosów z mojej twarzy, a nasze noski się dotknęły. Zachichotałem cicho, obejmując ramionami jego plecy. Po chwili zaczął łaskotać końcem języka moją szyję.
Z trudem hamując chichot, złapałem skrawek kołdry i delikatnie okryłem nią Alanthira.
- Będzie ci zimno - mruknąłem, tuląc go do siebie. Zmrużył oczy i szepnął:
- Jesteś gotowy?
Nie wiedząc, o co mu właściwie chodzi, zamilkłem. Na co mam być gotowy?!
Nie czekając na odpowiedź, pochylił się nade mną, ucałował z czułością moje czoło i zaczął pomału zdejmować bokserki z moich bioder. Jednak prawdziwa "jazda" zaczęła się wtedy, gdy odrzucił spodenki gdzieś w kąt i wsunął rękę między moje uda.


Hejo wszystkim ^^
Cóż... wiem, rozdział dość długi, bo nagle mam falę weny. Oprócz tego nie mam żadnych nowości, tylko chciałam powiedzieć, że niedługo odbędzie się konkurs - postaram się go zorganizować mniej więcej 11 czerwca.
Mam nadzieję, że notka Wam się podobała :3
Pozdrawiam i zapraszam do wysłuchania tego niesamowitej piosenki: LINK.  
Edit: jak widzicie, usunęłam, a raczej przywróciłam do wersji roboczej zakładkę "Piosenki" ze względów praktycznych.   

poniedziałek, 20 maja 2013

33. Mściciele

[Tai]
Starałam się być niezauważona, szybując nad stadem. Wódz grupy niósł nieprzytomną lwicę na grzbiecie. Inne lwy szły za nim, porykując głośno. Lwica nie dawała oznak życia...
Nagle stado zatrzymało się przy kępie wielkich akacji. Położyli lwicę w cieniu zarośli i stanęli nad nią. Któraś z lwic zaczęła się śmiać na jej widok.
- Przecież to ta obłąkana Habari z sawanny! Jeśli od niej tego oczekujecie... to lepiej wybierzcie kogoś z nas!
Przywódca stada spojrzał na omdlałą Habari i rzekł powoli:
- Nie. Może się jeszcze na coś przydać. Może niezły z niej łowca, kto wie. Zresztą... Kala, skąd ty ją znasz?
Lwica zwana Kalą zerknęła na przywódcę i bąknęła:
- Byłyśmy kiedyś przyjaciółkami. 
Lew wlepił wzrok najpierw w Kalę, potem w Habari. Zwrócił się do dwóch młodych samców:
- Spróbujcie ją ocucić. Może się obudzi. 
Dwaj młodzieńcy zaczęli potrząsać nieprzytomną lwicą. Kiedy ich działania przyniosły pożądany efekt, Habari wydyszała:
- Kala? Co ty tu robisz?
Dawna koleżanka mieszkanki sawann podskoczyła i pisnęła. Zaczęła mówić gorączkowo:
- Habari, to nie tak! Ja ciebie nie porwałam, próbowałam cię ratować!
Habari niezdarnie wstała i spojrzała na stado.
- Co ja tutaj robię? - spytała. 
Jej wielkie, żółtawe oczy wodziły przeciągłym, ciężkim wzrokiem po lwach. Niewielu mogło znieść to spojrzenie, więc odwracali głowy w bok. 
- Jestem niby porwana? Przez WAS? - jej głos już drżał ze złości.
- Tak - odpowiedział przywódca stada. Habari wstała i zapytała:
- Co mam dla was robić? Rodzić wam bachory? Polować? Rabować? Służyć jako dziewczę na posyłki?
Lwy zaczęły się śmiać, ośmielone śmiałością lwicy.
- No, co powiesz, Uhuru? - spytał jeden z samców, wyglądający na brata przywódcy. Uhuru popatrzył na Habari i zaczął się jąkać:
- Eee... no... nie... tylko... eh.... my... - po czym sam zaczął się śmiać z samego siebie. W końcu zdołał wyartykułować zrozumiałe zdanie:
- Chodzi nam o łowców! Zostałaś zabrana za zgodą swych rodziców, którzy nie mogli się tobą zająć. Niestety, lwy, które prowadziły cię do nas, obchodziły się z tobą dość brutalnie i straciłaś przytomność - Uhuru wskazał na rozciętą twarz Habari
Lwica puknęła się w czoło. Spytała:
- Wodzu, a mogę przynajmniej poznać twoje imię?
- Mam na imię Uhuru... a ty? - spytał lew z wymuszonym uśmiechem.
- Zwą mnie Habari - rzekła złocista poważnym, uroczystym wręcz głosem. Widać było, że ma jednak poczucie humoru, silny charakter i jest dość sarkastyczna. Zauważyłam, że na jej łopatce widnieje znamię w kształcie półksiężyca. Siedząc wśród gęstwiny liści, nie mogłam opanować cichego chichotu. Na szczęście nikt mnie nie zauważ. Poderwałam się do lotu na Lwią Skałę, cały czas myśląc o Habari.



[Nyekundu]                    
Trudno stwierdzić, w którą stronę może pomknąć. Nie można określić, w którym kierunku skieruje wzrok. Nie wiadomo, czy zerwie się do biegu, czy pozostanie w gęstwinach...
Ukryty za krzewami, obserwowałem zwierzynę. Nieduże stadko impali pasło się pod niską ścianą skalną, której krawędzie porośnięte były chaszczami. Tam mam swoją kryjówkę.
Trwałem nieruchomo, tylko oddychając i co jakiś czas mrugając powiekami. Impale zbliżały się ściany skalnej. 
Nie czekając, wysunąłem się lekko z krzewów. Odnalazłem łagodniejsze, również zarośnięte zbocze skarpy. Gdy znalazłem się na dole, wykonałem tylko kilka kroków w kierunku upatrzonej impali i wyskoczyłem z traw.
Ofiara pędziła przez trawy, ale pościg nie trwał długo. Gdy byłem dostatecznie blisko, wpiłem zęby w jej kark, dusząc ją natychmiast. Reszta stada uciekła. 
Nie czekając na nikogo, rzuciłem się na nieco twarde, ale sycące mięso impali. Po niedługim czasie ze zwierzęcia pozostały tylko kości. Podszedłem do pobliskiego jeziorka, by obmyć pysk z krwi. Po chwili usłyszałem szelest traw. Podniosłem wzrok i ujrzałem Mwindaji.
- Cześć - powiedziała, podchodząc do mnie. Usiadła nad brzegiem i spojrzała na kości impali.
- Udało ci się upolować impalę? - spytała, najwyraźniej zachwycona. 
- Tak, i to bez problemu - bąknąłem. - Czy to dziwne?
- Nie... tylko myślałam, że impala jest nie do schwytania. Preferuję coś cięższego - powiedziała, uśmiechając się lekko.      
- Dla mnie nie ma w tym nic dziwnego - odpowiedziałem. Wiedziałem, że ta rozmowa jest kompletnie bezsensowna, więc szybko zagadnąłem:
- Gdzie ty byłaś?
- Nad rzeką, a co? 
- Tak się pytam... wiesz może, gdzie jest Kaskazini? Ten od sokołów? - zapytałem niepewnie. Mwindaji spojrzała na mnie podejrzliwie i odparła:
- Nie... ale widziałam chyba Khurunę, nawet z nim rozmawiałam. A czemu się pytasz o naszego sokolnika? Zakochałeś się w nim? - zaśmiała się, na co nieznacznie nastroszyłem futro i zawołałem:
- Pytam się, bo pytam! A to, że o kogoś się pytam, to nie znaczy, że go kocham! - zaśmiałem się i mruknąłem:
- No ale przyznaj. Kaskazini nie jest taki zły. 
Zielonooka zachichotała.
- Bywali gorsi, masz rację! Poza tym ma talent. Nie znam kogoś, kto by tak zaklinał i rozmawiał z ptakami jak on.
Pokiwałem głową z uznaniem. Ni stąd, ni zowąd przed nami trawy zaczęły się poruszać, po czym z nich wyłonił się sam Kaskazini. 
- Witajcie, towarzysze - powiedział, podchodząc do nas. Przysiadł obok, na jego ramię sfrunął sokół.
- Cześć. Podsłuchiwałeś? - spytałem, lekko strosząc grzywę, jak zwykle, gdy byłem poirytowany.
"Sokolnik" zrobił niewinną minkę i rzekł:
- Skąd. Dopiero co tu nadbiegłem, niczego nie słyszałem. Przysięgam!  
No nic, Kaskaziniemu nie można nie wierzyć, bo to lew szczery i wiarygodny do granic. Zerknął na Mwindaji.
- Co się patrzysz? - spytała, a karmelowy lew mruknął:
- A tak sobie. Nie widzieliście Khuruny? - pospiesznie zmienił temat. Wymieniłem z Mwindi spojrzenia.
- I tak, i nie. Widziałam go nad rzeką Damu, potem zupełnie jakby zniknął - odpowiedziała zielonooka. 
Kaskazini wbił wzrok w ziemię.  
- Muszę z nim porozmawiać... naprawdę nie wiecie, gdzie on jest? - w jego głosie czuć było nutkę rozpaczy. 
Pokręciliśmy głowami przecząco. Zaklinacz sokołów wysunął pazury i rzekł twardo:
- Sam idę go szukać.
To powiedziawszy, zniknął w gąszczach traw



[Sigma]        
Jeszcze dosłownie kilka kroków. Dosłownie i będę na Skale. 
Była głęboka noc, wymęczona wracałam z Lwiej Ziemi, a właściwie z obchodu. Gdy ułożyłam się przed grotą, obok Belladonny, usłyszałam odległe warczenie.
Mlinzi, siedząca pod Skałą, stanęła, wytężając wzrok i słuch. 
- Donna, słyszałaś to, co ja? - spytałam głosem lekko drżącym, choć jeszcze zrównoważonym i spokojnym.
Lwica szepnęła:
- Tak. Coś warczało. I to blisko.   
Podniosłam się i podeszłam do krawędzi skał. Wyszczerzyłam kły, lekko ściągnęłam brwi na lśniące, czarne oczy, by wyglądać odstraszająco. Kavi określił, że moje oczy "wyglądają jak ślepia żywej czaszki". Może i tak, gdyż otoczone czarnymi obwódkami i srebrnym futrem, przywodziły na myśl wampirzycę.
Ów intruz był samcem lwa. Chyba w moim wieku, dość ciemnej maści. Podchodził powoli, jakby się czegoś wystrzegał. Schowałam zęby i pazury, cofając się lekko. Lew w końcu wspiął się na Skałę. Spojrzał na mnie żółtymi, wąskimi oczami. Nie znałam go.
- Proszę, przyjmijcie mnie... - wydyszał. Był zachrypnięty, miał wyraźną zadyszkę. - Uciekam przed NIMI.
Nie dopytywałam się, kim są ci "oni". Po chwili w oddali usłyszałam głośny ryk stada lwów.
- To oni! Idą tutaj... - lew przycupnął do ziemi, dysząc ze strachu. Na horyzoncie, nad rzeką, ujrzałam ciemną plamę. To było stado. Dość duże. Zbliżało się, brnąc przez wilgotne brzegi rzeki. Nadchodzili od zachodu, jakby od Ciemnych Wzgórz.
- Kto to właściwie jest? Czemu cię szukają, i jak się w ogóle nazywasz?! - całkiem zniecierpliwiona, wręcz krzyknęłam. Żółtooki podniósł się i szepnął:
- Nazywam się Kigeni, pochodzę z Lwiej Ziemi, ze stada Mahalów... - zerknął na mnie z wyraźnym strachem - niedawno stoczyliśmy bitwę ze stadem Ciemnych Wzgórz. Teraz mnie szukają. Mają tą okropną tradycję, że porywają potomków stada, by się zemścić. Porwali już najmłodszych, teraz zostałem im tylko ja i moja młodsza siostra... - schował głowę między łapami. - Ona... ona się zgubiła po drodze. Zabrał ją wysłannik... 
- Te lwy zabijają te młode? - spytałam drżącym głosem. Kigeni jęknął:
- Diabli wiedzą. Zabierają je, potem słuch o tych dzieciach ginie. Nie słychać żadnych krzyków, więc... sam już nie wiem... - nagle z jaskini wyszedł Saturn.
- Kigeni... - zaczęłam mamrotać, dygotałam ze strachu. - Oni... go szukają... - Saturn zerknął na Kigeniego. Nie zdążył nic powiedzieć, bo na skałach pojawił się dowódca stada Ciemnych Wzgórz. 


[Alanthir]
Łuna wschodu słońca wyłaniała z mroku korony drzew lasu. Gdzieś między gałęziami błysnęły okna dworu. Niespiesznie otworzyłem okno, by wpuścić nieco świeżego powietrza. Z przyjemnością wpatrywałem się w gęstą zieleń kniei, która rozbrzmiewała śpiewem ptaków. 
Gdzieś wśród gęstwinami ujrzałem żółty ogon samarawiny, udającej się na łowy. Oparłem łokcie o parapet, spoglądając gdzieś w trawę. Przed chwilą coś ciemnego poruszyło się w zaroślach. Po chwili ujrzałem, że to wąż.
Korytarz był zupełnie pusty i cichy. Z dołu dochodziły tylko jakieś odległe, jakby zduszone dźwięki. 
Odgłosy pochodziły z pokoju na pierwszym piętrze. Zajrzałem przez szparę między framugą a drzwiami i znieruchomiałem. Wokół łóżka tłoczyli się Nyeupe, Tina, Gelithir, moja najbliższa rodzina i czarna postać, której nie znałem. Wszyscy milczeli.
Cicho, powoli przestąpiłem przez próg i stanąłem obok Gelithira. Teraz zrozumiałem, o co chodzi.  
Na jasnej pościeli, okrytej z wierzchu zielonkawym kocem, leżała beżowa, czarnowłosa lwica. Na jej ramionach i twarzy widniały częściowo zagojone rany, kilka mniejszych całkiem się zabliźniło. Skóra jej była niemalże trupio blada. Lwica miała zamknięte oczy. 
Teraz zauważyłem, że mroczna postać to lwica o kruczej maści, ubrana w powłóczystą, ciemną suknię, o czarnych, długich do połowy pleców włosach. Płakała. Jej łzy skapywały powoli, kropla po kropli, na podłogę.
- Proszę... nie opuszczaj mnie... - jęknęła, łapiąc lwicę za rękę. Ranna nie poruszała się. Czarna lwica zawyła i rzuciła się na swoją towarzyszkę.
- Vasakhu... - szepnęła. - Vasakhu...
Zapadło ciężkie, dramatyczne milczenie. Nagle włosy Vasakhu lekko się poruszyły, a jej szyja zadrgała. Czarnowłosa pisnęła i dotknęła nosa przyjaciółki.
Pisnęła znowu i potrząsnęła Vasakhu. Powieki beżowej drgnęły, po czym częściowo ukazały złote tęczówki lwicy.
- Vassi! Vassi! Słyszysz mnie? - w jej głosie wyczuwałem wyraźną radość i ulgę. Vasakhu otworzyła już całkiem oczy, i wydyszała:
- Tak.
Głos Vassi był tak zachrypnięty, że przypominał ostatnie tchnienie. Lwica podniosła się lekko i usiadła. Spojrzała na wszystkich.
- Kto to jest? - spytałem Gelithira. Złotooki wzruszył ramionami i mruknął:
- Nie mam pojęcia.
Vasakhu ziewnęła głośno i spojrzała na kruczą lwicę. Wyszeptała:
- Dhorubo... dziękuję, że mnie tutaj sprowadziłaś. W Tanganice bym umarła... - po czym położyła się. Dhoruba zapłakała ze szczęścia i przytuliła Vasakhu do piersi.



Cześć. Rozdział troszkę wcześnie, ponieważ mam małą falę weny twórczej i dość szybko pisałam tę notkę. Ogólnie uważam, że jest dobra, ale odrobinkę krótka. Mam nadzieję, że Wam się jednak spodobała; czekam na trzy komcie ^^
Zapraszam do posłuchania tej świetnej piosenki: klik.
Pozdrawiam :D

PS. Uff, dzisiaj są moje 12 urodziny... cała moja klasa o nich zapomniała, przypomniało im się, gdy zobaczyli, jak wyszłam na środek klasy z cukierkami ;__;