[Mwindaji]
Stanęłam jak wryta. Kifo stał na drżących nogach, a Imseth, poraniony stał przed nim. Ciemny lew wrzasnął:
- No dalej! Wycofać się! Nie przejdziemy!
Nandiowie otoczyli przywódcę kręgiem, podnosząc go i odchodząc na południe. Cała grupa Równiny zaczęła wrzeszczeć:
- Tchórz! Tchórz! Niech zdechnie po drodze! - kilka lwic zaczęło śpiewać pieśni poniżające Stado Czaszki. Imseth mruknął:
- Kifo? Tak szybko się wycofał? To nie jest w jego stylu...
Stado Nandiów zniknęło w chaszczach na południu, a nasze lwy zawróciły w kierunku grot.
- Może staruszek już nie ma siły - mruknął do mnie Nyekundu.
- Z pewnością - wepchnął się mocno poszarpany Khuruna. - Chociaż też nie jest taki stary... ja w tym wietrzę podstęp...
- Ty wszędzie znajdujesz podstępy - warknął Nyekundu. - Nawet wtedy, gdy pochłoniesz całą antylopę i potem się zastanawiasz, co się z nią stało...
- Już nie przesadzaj - odparował Khuruna.
Reszta drogi do jaskiń minęła im na zupełnie bezsensownych kłótniach, podczas gdy ja bezskutecznie próbowałam odgadnąć sens szybkiej ucieczki Kifo i Nandiów. W końcu przestałam się tym przejmować. Nie zważając na zmęczenie, udałam się nie w stronę siedziby lwów, lecz na północ - do wodospadu, którego wody ponoć miały właściwości lecznicze, przynajmniej tak słyszałam od Khuruny. Droga pokryta była częściowo wypaloną trawą, a w części zaroślami. Sama rzeka płynęła w stromym, niemalże niedostępnym, wąskim jarze.
Brnęłam przez zarośla na obolałych łapach; szłam tak kilka męczących godzin. Kolejne kolce krzewów boleśnie rozdzierały moją skórę, plamiąc ziemię i liście szkarłatną krwią. Ból paraliżował mnie i zniechęcał do dalszych ruchów, ale nie poddawałam się. Po długim czasie odnalazłam bieg strumienia, płynącego przez busz. Szłam jego brzegiem, a rzeka zaczęła się zwężać i obniżać. Wąwóz stawał się węższy, bardziej skalisty, a ściany wyższe; brzegi zarośnięte były coraz większymi i omszałymi drzewami, wśród nich czerniały potężne skały, obrośnięte pnączami. Potok szumiał niesamowicie głośno, i opadał stromo w dół. Brnąc przez rozlewającą się po kamieniach wodę i żwir, szum stawał się coraz głośniejszy, w wąwozie zaczęła zalegać mgła. Zbliżałam się do wodospadu...
W końcu tam doszłam. Ze stromego, wysokiego progu skalnego woda zwalała się hektolitrami z potężnym, ogłuszającym szumem, rozbryzgując się o skały. Odnalazłam dość wygodne zejście z progu. Mgła pod wodospadem była przeraźliwie gęsta. Jednak gdy stanęłam nad samą wodą i spojrzałam na drugi brzeg, wrzasnęłam ile sił w płucach.
Reszta drogi do jaskiń minęła im na zupełnie bezsensownych kłótniach, podczas gdy ja bezskutecznie próbowałam odgadnąć sens szybkiej ucieczki Kifo i Nandiów. W końcu przestałam się tym przejmować. Nie zważając na zmęczenie, udałam się nie w stronę siedziby lwów, lecz na północ - do wodospadu, którego wody ponoć miały właściwości lecznicze, przynajmniej tak słyszałam od Khuruny. Droga pokryta była częściowo wypaloną trawą, a w części zaroślami. Sama rzeka płynęła w stromym, niemalże niedostępnym, wąskim jarze.
Brnęłam przez zarośla na obolałych łapach; szłam tak kilka męczących godzin. Kolejne kolce krzewów boleśnie rozdzierały moją skórę, plamiąc ziemię i liście szkarłatną krwią. Ból paraliżował mnie i zniechęcał do dalszych ruchów, ale nie poddawałam się. Po długim czasie odnalazłam bieg strumienia, płynącego przez busz. Szłam jego brzegiem, a rzeka zaczęła się zwężać i obniżać. Wąwóz stawał się węższy, bardziej skalisty, a ściany wyższe; brzegi zarośnięte były coraz większymi i omszałymi drzewami, wśród nich czerniały potężne skały, obrośnięte pnączami. Potok szumiał niesamowicie głośno, i opadał stromo w dół. Brnąc przez rozlewającą się po kamieniach wodę i żwir, szum stawał się coraz głośniejszy, w wąwozie zaczęła zalegać mgła. Zbliżałam się do wodospadu...
W końcu tam doszłam. Ze stromego, wysokiego progu skalnego woda zwalała się hektolitrami z potężnym, ogłuszającym szumem, rozbryzgując się o skały. Odnalazłam dość wygodne zejście z progu. Mgła pod wodospadem była przeraźliwie gęsta. Jednak gdy stanęłam nad samą wodą i spojrzałam na drugi brzeg, wrzasnęłam ile sił w płucach.
[Lilith]
Muszę
przyznać jedno. Gdy pierwszy raz ujrzałam Sigmę, myślałam, że stoi
przede mną wampirzyca lub wiedźma. Dopiero potem odkryłam jej przyjazny,
ale też zadziorny charakter. Już tamtej pamiętnej nocy, gdy o mało nie
zostałam zamordowana przez utopce, zobaczyłam, że za osłoną
przerażającego wyglądu lwicy kryje się anioł, który czasem pokazuje
różki. W czasie powrotu na Lwią Skałę osłaniała mnie i ogrzewała swoim
ciałem, które mimo tego, że było tak chorobliwie chude, okazało się
ciepłe, a srebrne futro cudownie miękkie. Gdy dotarliśmy do Skały, bez
słowa, ale z dziwnym, nieznanym mi przyjaznym błyskiem w lśniąco
czarnych oczach, uśmiechnęła się lekko do mnie i wdrapała bezszelestnie
na głazy, za nią podążył Kigeni, a dwa gepardy odeszły w swoją stronę.
Nie
chciałam wracać do stada hien, dlatego, że osiągnęłam dorosłość i
mogłam się błąkać samotnie, również mimowolnie opuścić stado. Dziwne
prawa hienowatych, niestety. Wyboru za bardzo nie miałam, więc
odnalazłam jakiś głaz w pobliżu siedziby Lwioziemców i ułożyłam się w
gęstej, wysokiej trawie.
Około
szóstej rano na nosie, uszach i łapach czułam dziwny, nienaturalny
chłód. Uchyliłam powieki i zawarczałam cicho, by odpędzić intruza. Może
by mi się udało, gdyby nie to, że agresorami okazały się... wielkie,
oślizgłe ślimaki. BEZSKORUPOWE.
Wrzasnęłam wniebogłosy, gdy ujrzałam, że pokryci śluzem tyrani obłażą całą moją sierść. Zaczęłam je zrywać pazurami, rzucając je w trawę. O mało nie ryczałam z bezgranicznego obrzydzenia. Kiedy wszyscy oślizgli tyrani znaleźli się już w trawie, wskoczyłam na sam szczyt głazu i oddech zatrzymał mi się w połowie drogi.
Nad wzgórzami na wschodzie unosiła się ogniście pomarańczowa poświata, wyżej przechodząca w czerwień, potem w róż, by na końcu zmienić się w fiolet. Jeszcze wyżej roztaczał się szarawy błękit, po którym błądziły srebrne chmury, oświetlone od dołu złotym blaskiem. Lwia Skała lśniła miedzianą barwą, a wśród traw zaczęły odzywać się piski i porykiwania. Nigdy nie byłam na Lwiej Ziemi o świcie...
Niepewnie zeszłam z głazu i stanęłam na fragmencie ziemi wypalonej przez słońce. Nie wiedziałam, gdzie iść i zdałam sobie sprawę z mojej beznadziejnej sytuacji. Mogłam wrócić do stada, ale bałam się obelg i wyzwisk. Mogę gdzieś się zadomowić, ale czy ktoś przyjmie dobrowolnie na swoją ziemię hienę?
- Pomóc ci? - usłyszałam czyjś głos.
Odwróciłam się gwałtownie i kolejny raz stanęłam jak wryta.
Przede mną stał wielki, silnie umięśniony, beżowozłoty samiec hieny. Jego oczy złowrogo błyszczały żółtym blaskiem, a blond grzywka opadała na prawe. Uśmiechał się powabnie.
Nieznacznie uniosłam uszy i odpowiedziałam cicho:
- Szukam miejsca do zamieszkania, na Lwiej Ziemi raczej mnie nie przyjmą, a w moim stadzie... no, też mnie nie chcą. A tak w ogóle, nazywam się Lilith, a ty?
Niezły jest, pomyślałam. Przybysz odrzekł:
- Mam na imię Wimbo.
Spojrzałam na niego i obdarzyłam go zadziornym, odważnym uśmieszkiem. Wimbo mruknął:
- Chodź na północ Lwiej Ziemi, pokażę ci świetne miejsce.
Ruszyłam za nim. Ominął Lwią Skałę, spoglądając na nią kątem oka z pogardą. Brnęliśmy przez wilgotne trawy, starałam się omijać ślimaki. W końcu gąszcze zaczęły być niższe i mniej wilgotne. Około południa znaleźliśmy się nad szerokim, stromym, głębokim wąwozem.
Trawy wokół były niższe i bardziej suche, niż w sercu Lwiej Krainy. Gdzieś za nami, na horyzoncie zarysowywała się Skała, skąpana w blasku słońca. Spojrzałam w dół wąwozu i zamarłam.
Na piaszczystym dnie, wśród ostańców piaskowcowych, siedziało chyba z dwie setki hien. Wszystkie piaskowobeżowe. Wimbo zawołał w ich stronę:
- Mansura, wpuścisz nas?
Z ostańca skalnego podniosła się chuda, czarno cętkowana hiena. Jej biała, potargana grzywka rozpaczliwie domagała się przygładzenia. Mansura wspięła się (a może to był samiec?) wąską, stromą ścieżką na górę. Stanęła przed Wimbo i zamruczała cicho.
- Cześć, bracie - syknęła dziwnym, jakby grożącym głosem. To była samica. - Już was wpuszczam... tylko zawiadomię Andromedę.
Mansura niczym Iris, posłanka bogów, wbiegła do wąwozu i po chwili była na dnie. Wśród innych hien znalazła jedną z większych, o ciemnoczerwonym futrze. To najwyraźniej była owa Andromeda.
Wstała niespiesznie i ospale, przepychając się przez inne hieny w kierunku urwiska. Mansura wrzasnęła:
- Wchodźcie!
Wimbo odnalazł ten sam skalisty żleb, po którym przeszedł bez trudu, a ja bez przerwy wpadałam w dołek lub gubiłam ścieżkę. Jakimś cudem, podążając za towarzyszem, znalazłam się na dnie wąwozu.
Całe dwie setki hien wstały z piaszczystej ziemi, a przez stado przeszedł niezrozumiały dla mnie pomruk. Andromeda, najwyraźniej przywódczyni, spytała się Wimbo:
- Lilith? Dobrze ją rozpoznałam?
Kiwnęłam głową twierdząco. Hiena spojrzała na mnie.
- Lila... dawno cię nie widziałam - szepnęła zachwycona. Jej oliwkowe oczy rozszerzyły się z zachwytu. Nie znałam jej.
- Kim ty jesteś? - spytałam z automatyczną podejrzliwością.
Andromeda spojrzała na mnie i szepnęła:
- Lila! To ja... twoja... twoja... jestem twoją ciotką! Nie poznajesz mnie?
- Nie - odpowiedziałam, kompletnie zdezorientowana.
Ale zaczekaj... Andromeda? Skąd mi się to kojarzyło? Gdy byłam mała, moja matka coś o niej wspominała... ale może mi się tylko wydaje?
Wimbo spojrzał na mnie ukradkiem, ale przywódczyni go uprzedziła i krzyknęła:
- Lilith! Lila! Jestem siostrą twojej matki! Pokazywała cię! Nie pamiętasz mnie?
Teraz tak. Już ją sobie przypomniałam.
- Tak. - przytuliłam się lekko do hieny o tym niesamowitym, ciemnoczerwonym ubarwieniu i czarnej grzywce. Andromeda rzekła:
- Wimbo, Lila... chodźcie. Mamy coś na przegryzkę.
Ruszyłam za moim współtowarzyszem, z poczuciem bezpieczeństwa, ale i z niepewnością, czy taka upiorzyca jak ja zostanie tu zaakceptowana.
Nad wzgórzami na wschodzie unosiła się ogniście pomarańczowa poświata, wyżej przechodząca w czerwień, potem w róż, by na końcu zmienić się w fiolet. Jeszcze wyżej roztaczał się szarawy błękit, po którym błądziły srebrne chmury, oświetlone od dołu złotym blaskiem. Lwia Skała lśniła miedzianą barwą, a wśród traw zaczęły odzywać się piski i porykiwania. Nigdy nie byłam na Lwiej Ziemi o świcie...
Niepewnie zeszłam z głazu i stanęłam na fragmencie ziemi wypalonej przez słońce. Nie wiedziałam, gdzie iść i zdałam sobie sprawę z mojej beznadziejnej sytuacji. Mogłam wrócić do stada, ale bałam się obelg i wyzwisk. Mogę gdzieś się zadomowić, ale czy ktoś przyjmie dobrowolnie na swoją ziemię hienę?
- Pomóc ci? - usłyszałam czyjś głos.
Odwróciłam się gwałtownie i kolejny raz stanęłam jak wryta.
Przede mną stał wielki, silnie umięśniony, beżowozłoty samiec hieny. Jego oczy złowrogo błyszczały żółtym blaskiem, a blond grzywka opadała na prawe. Uśmiechał się powabnie.
Nieznacznie uniosłam uszy i odpowiedziałam cicho:
- Szukam miejsca do zamieszkania, na Lwiej Ziemi raczej mnie nie przyjmą, a w moim stadzie... no, też mnie nie chcą. A tak w ogóle, nazywam się Lilith, a ty?
Niezły jest, pomyślałam. Przybysz odrzekł:
- Mam na imię Wimbo.
Spojrzałam na niego i obdarzyłam go zadziornym, odważnym uśmieszkiem. Wimbo mruknął:
- Chodź na północ Lwiej Ziemi, pokażę ci świetne miejsce.
Ruszyłam za nim. Ominął Lwią Skałę, spoglądając na nią kątem oka z pogardą. Brnęliśmy przez wilgotne trawy, starałam się omijać ślimaki. W końcu gąszcze zaczęły być niższe i mniej wilgotne. Około południa znaleźliśmy się nad szerokim, stromym, głębokim wąwozem.
Trawy wokół były niższe i bardziej suche, niż w sercu Lwiej Krainy. Gdzieś za nami, na horyzoncie zarysowywała się Skała, skąpana w blasku słońca. Spojrzałam w dół wąwozu i zamarłam.
Na piaszczystym dnie, wśród ostańców piaskowcowych, siedziało chyba z dwie setki hien. Wszystkie piaskowobeżowe. Wimbo zawołał w ich stronę:
- Mansura, wpuścisz nas?
Z ostańca skalnego podniosła się chuda, czarno cętkowana hiena. Jej biała, potargana grzywka rozpaczliwie domagała się przygładzenia. Mansura wspięła się (a może to był samiec?) wąską, stromą ścieżką na górę. Stanęła przed Wimbo i zamruczała cicho.
- Cześć, bracie - syknęła dziwnym, jakby grożącym głosem. To była samica. - Już was wpuszczam... tylko zawiadomię Andromedę.
Mansura niczym Iris, posłanka bogów, wbiegła do wąwozu i po chwili była na dnie. Wśród innych hien znalazła jedną z większych, o ciemnoczerwonym futrze. To najwyraźniej była owa Andromeda.
Wstała niespiesznie i ospale, przepychając się przez inne hieny w kierunku urwiska. Mansura wrzasnęła:
- Wchodźcie!
Wimbo odnalazł ten sam skalisty żleb, po którym przeszedł bez trudu, a ja bez przerwy wpadałam w dołek lub gubiłam ścieżkę. Jakimś cudem, podążając za towarzyszem, znalazłam się na dnie wąwozu.
Całe dwie setki hien wstały z piaszczystej ziemi, a przez stado przeszedł niezrozumiały dla mnie pomruk. Andromeda, najwyraźniej przywódczyni, spytała się Wimbo:
- Lilith? Dobrze ją rozpoznałam?
Kiwnęłam głową twierdząco. Hiena spojrzała na mnie.
- Lila... dawno cię nie widziałam - szepnęła zachwycona. Jej oliwkowe oczy rozszerzyły się z zachwytu. Nie znałam jej.
- Kim ty jesteś? - spytałam z automatyczną podejrzliwością.
Andromeda spojrzała na mnie i szepnęła:
- Lila! To ja... twoja... twoja... jestem twoją ciotką! Nie poznajesz mnie?
- Nie - odpowiedziałam, kompletnie zdezorientowana.
Ale zaczekaj... Andromeda? Skąd mi się to kojarzyło? Gdy byłam mała, moja matka coś o niej wspominała... ale może mi się tylko wydaje?
Wimbo spojrzał na mnie ukradkiem, ale przywódczyni go uprzedziła i krzyknęła:
- Lilith! Lila! Jestem siostrą twojej matki! Pokazywała cię! Nie pamiętasz mnie?
Teraz tak. Już ją sobie przypomniałam.
- Tak. - przytuliłam się lekko do hieny o tym niesamowitym, ciemnoczerwonym ubarwieniu i czarnej grzywce. Andromeda rzekła:
- Wimbo, Lila... chodźcie. Mamy coś na przegryzkę.
Ruszyłam za moim współtowarzyszem, z poczuciem bezpieczeństwa, ale i z niepewnością, czy taka upiorzyca jak ja zostanie tu zaakceptowana.
[Mwindaji]
Teraz sobie uświadomiłam, że mój wrzask przerażenia zmienił się w warczenie. Na skale wśród wód wodospadu stały dwie postacie lwic. Idealnie białych, lecz szczegółów nie potrafiłam wypatrzeć. Jedna z nich stanęła w wodzie. Stała jak gdyby nigdy nic, nie mógł jej powstrzymać nawet pęd i siła wody.
Jej białe, lśniące łapy stanęły na brzegu. Stałam jak wryta, sparaliżowana jej widokiem. Jej niesamowitą,
nieziemską urodą.
Jej błękitne oczy lśniły niczym kryształy górskie wśród białych śniegów; podobna była też druga lwica, która stanęła obok pierwszej.
Obie były smukłej budowy ciała, wysokonożne, śnieżnobiałe. Wzrok miały lekko nieprzytomny, ale tak niesamowicie czarujący, że przestałam myśleć o zagrożeniu i podeszłam do nich, brnąc przez rozlewającą się po kamieniach, lodowatą wodę.
W rzednącej mgle rozległ się cudowny, piskliwy śmiech lwic, które naraz zniknęły za zakrętem coraz węższego jaru. Pędziłam za nimi, zapominając o ranach, które bolały coraz mniej.
Z najwyższym trudem przeciskałam się przez czarne, wilgotne przejścia, coraz bardziej marznąc. W końcu... znalazłam te dwie albinoski. Stały w najwęższym przejściu. Jedna, nieco większa, warknęła:
- Czego tu chcesz?
Kiedy usłyszałam jej ochrypły, ale silny i stanowczy głos, wzdrygnęłam się ze strachu.
- Przyszłam uleczyć rany - szepnęłam głosem wystraszonej, porzuconej dziewczynki. Lecz po chwili nabrałam animuszu i wyprostowałam się - mimo tego, że w ciasnej, ciemnej szczelinie nie było to łatwe.
Druga lwica zerknęła na towarzyszkę i burknęła do niej:
- Inis... przecież nie musisz wszystkich traktować jak zdrajców... - zwróciła się do mnie. - Nazywam się Gudrun, a to moja siostra Inis... a ciebie... jak zwą?
- Mwindaji. Kim wy jesteście?
Odezwała się Inis:
- My... no... tak... my mieszkamy... no, tutaj. W tej mokrej, zimnej, ciemnej dziurze... tak jakby... pilnowacze?
Gudrun pacnęła się łapą w czoło.
- Można tak powiedzieć. A ty... skąd jesteś, Mwindaji?
- Z Równiny Zebr - odpowiedziałam, czując, że za chwilę zamarznę.
- My właściwie też - wypaliła Inis, uśmiechając się histerycznie. - Biłaś się z kimś, że taka pogruchotana jesteś?
- Tak, ale to długa historia. Mogę użyć tej wody? - spytałam, już poirytowana.
- Tylko w wodospadzie - powiedziała Inis. - Dotrzesz tam sama?
Spojrzałam za siebie. Mgła stała się jeszcze gęstsza, było ciemniej, poza tym nie przepchnę się już przez te skały...
- Nie. Nie dam rady, pomożecie?
- Tak - mruknęła Inis i stanęła przede mną. Nie mając wyjścia, ruszyłam za nią do wodospadu, na powrót ukrytego w gęstej, białej mgle.
Szłam za błyszczącą, białą lwicą, z trudem trzymając się na nogach, osłabiona przez potężny pęd wody. Za mną pewnie i dumnie kroczyła Gudrun, nie pozwalająca mi na upadek w lodowaty strumień.
Szum stawał się coraz większy, wręcz ogłuszający, a na moje futro zaczęły opadać kolejne krople wody - tym razem bardziej z góry. Byliśmy przy progu wodnym, gdzie przejście było szersze.
- No, wskakuj - burknęła Inis. - Chyba że ci pomóc...
- Nie trzeba - odparłam szorstkim głosem i, z największym wysiłkiem brnąc przez grzmiącą, pędzącą wodę, zanurzyłam głowę w wodospadzie.
Przeszył mnie sztylet zimna, powodujący nastroszenie futra na całym ciele. Wrzasnęłam i wtarabaniłam się cała w wodne, lodowate piekło. Wpiłam pazury w występy skalne, by w furii nie wyskoczyć spod strumienia. Cudem otworzyłam oczy i spojrzałam ukradkiem na siebie.
Ujrzeć mogłam niewiele, ale zrozumiałam, że częściowo już zakażone rany zniknęły. Puściłam skałę i z rykiem wypadłam poza strumień i padłam, trzęsąc się, na żwirowy brzeg.
Tak. Te wszystkie "pierdoły" były prawdą. Ten wodospad leczył. Na moim ciele zostało tylko kilka krwawych plam, wszystkie szramy zniknęły...
- Nic ci nie jest? - zapytała roztrzęsiona Gudrun, podbiegając do mnie. Inis stanęła obok niej, pomagając mi wstać.
- Spokojnie, poradzę sobie... - stęknęłam, wstając na drżące nogi.
- Lepiej cię odprowadzimy - szepnęła Gudrun - bo jeszcze nam wykorkujesz tu z zimna...
Jej błękitne oczy lśniły niczym kryształy górskie wśród białych śniegów; podobna była też druga lwica, która stanęła obok pierwszej.
Obie były smukłej budowy ciała, wysokonożne, śnieżnobiałe. Wzrok miały lekko nieprzytomny, ale tak niesamowicie czarujący, że przestałam myśleć o zagrożeniu i podeszłam do nich, brnąc przez rozlewającą się po kamieniach, lodowatą wodę.
W rzednącej mgle rozległ się cudowny, piskliwy śmiech lwic, które naraz zniknęły za zakrętem coraz węższego jaru. Pędziłam za nimi, zapominając o ranach, które bolały coraz mniej.
Z najwyższym trudem przeciskałam się przez czarne, wilgotne przejścia, coraz bardziej marznąc. W końcu... znalazłam te dwie albinoski. Stały w najwęższym przejściu. Jedna, nieco większa, warknęła:
- Czego tu chcesz?
Kiedy usłyszałam jej ochrypły, ale silny i stanowczy głos, wzdrygnęłam się ze strachu.
- Przyszłam uleczyć rany - szepnęłam głosem wystraszonej, porzuconej dziewczynki. Lecz po chwili nabrałam animuszu i wyprostowałam się - mimo tego, że w ciasnej, ciemnej szczelinie nie było to łatwe.
Druga lwica zerknęła na towarzyszkę i burknęła do niej:
- Inis... przecież nie musisz wszystkich traktować jak zdrajców... - zwróciła się do mnie. - Nazywam się Gudrun, a to moja siostra Inis... a ciebie... jak zwą?
- Mwindaji. Kim wy jesteście?
Odezwała się Inis:
- My... no... tak... my mieszkamy... no, tutaj. W tej mokrej, zimnej, ciemnej dziurze... tak jakby... pilnowacze?
Gudrun pacnęła się łapą w czoło.
- Można tak powiedzieć. A ty... skąd jesteś, Mwindaji?
- Z Równiny Zebr - odpowiedziałam, czując, że za chwilę zamarznę.
- My właściwie też - wypaliła Inis, uśmiechając się histerycznie. - Biłaś się z kimś, że taka pogruchotana jesteś?
- Tak, ale to długa historia. Mogę użyć tej wody? - spytałam, już poirytowana.
- Tylko w wodospadzie - powiedziała Inis. - Dotrzesz tam sama?
Spojrzałam za siebie. Mgła stała się jeszcze gęstsza, było ciemniej, poza tym nie przepchnę się już przez te skały...
- Nie. Nie dam rady, pomożecie?
- Tak - mruknęła Inis i stanęła przede mną. Nie mając wyjścia, ruszyłam za nią do wodospadu, na powrót ukrytego w gęstej, białej mgle.
Szłam za błyszczącą, białą lwicą, z trudem trzymając się na nogach, osłabiona przez potężny pęd wody. Za mną pewnie i dumnie kroczyła Gudrun, nie pozwalająca mi na upadek w lodowaty strumień.
Szum stawał się coraz większy, wręcz ogłuszający, a na moje futro zaczęły opadać kolejne krople wody - tym razem bardziej z góry. Byliśmy przy progu wodnym, gdzie przejście było szersze.
- No, wskakuj - burknęła Inis. - Chyba że ci pomóc...
- Nie trzeba - odparłam szorstkim głosem i, z największym wysiłkiem brnąc przez grzmiącą, pędzącą wodę, zanurzyłam głowę w wodospadzie.
Przeszył mnie sztylet zimna, powodujący nastroszenie futra na całym ciele. Wrzasnęłam i wtarabaniłam się cała w wodne, lodowate piekło. Wpiłam pazury w występy skalne, by w furii nie wyskoczyć spod strumienia. Cudem otworzyłam oczy i spojrzałam ukradkiem na siebie.
Ujrzeć mogłam niewiele, ale zrozumiałam, że częściowo już zakażone rany zniknęły. Puściłam skałę i z rykiem wypadłam poza strumień i padłam, trzęsąc się, na żwirowy brzeg.
Tak. Te wszystkie "pierdoły" były prawdą. Ten wodospad leczył. Na moim ciele zostało tylko kilka krwawych plam, wszystkie szramy zniknęły...
- Nic ci nie jest? - zapytała roztrzęsiona Gudrun, podbiegając do mnie. Inis stanęła obok niej, pomagając mi wstać.
- Spokojnie, poradzę sobie... - stęknęłam, wstając na drżące nogi.
- Lepiej cię odprowadzimy - szepnęła Gudrun - bo jeszcze nam wykorkujesz tu z zimna...
[Dhoruba]
Byli dziwni? To mało powiedziane. Tak, rozumiem, że teraz obrzucicie mnie obelgami i wyzwiskami typu: głupiec, frajer, homofob. Ale nic nie mogę na to poradzić, jaka jestem.
To było dla mnie coś nowego, nieznanego. Rozumiem, że darzyli się miłością, a ich zamykanie się na klucz w pokoju miało jedno wyjaśnienie. W sumie... co ja się mieszam w ich romans...
Siedziałam na werandzie, tępym wzrokiem wpatrując się w las i otulając się długą, czarną sukienką przed zimnym, ostrym, górskim wiatrem. Mimo tego, że był środek lata, ciągle dął ten przeklęty wiatr. Do zimnych wichur dochodziły ponure myśli, złe samopoczucie i dręczące mnie bóle całego ciała, nasilające się, by potem zniknąć na kilka chwil. Nie wytrzymywałam, visinil dawał niewiele.
Wiatr szarpał gałęziami karłowatych drzew w ogrodzie, las szumiał złowieszczo, a z krzewów dochodziły przeraźliwe wrzaski samarawin. Prawie nie wytrzymywałam tego przeraźliwego odgłosu. A wszelkie przepędzania spełzły na niczym, ptaki stawały się coraz bardziej złośliwe.
- Zrobicie coś z tymi ptaszyskami? - powiedziałam następnego poranka, już porządnie wkurzona. Sathingir wyszedł niespiesznie na werandę i poszedł w kierunku ogrodu. Po chwili zniknął w krzewach.
W powietrzu zalśniły żółte ogony samarawin, które odleciały z przeraźliwym wrzaskiem w ciemność lasu. Usłyszałam głośny szelest, gdy Sathingir wyszedł z gąszczy, z masą listków w futrze. Mruknął:
- Na jakiś czas mamy spokój... nie na długo.
Jednego pypcia miałam już zbytego. Ale pozostawało wiele innych. Ciągle niepokoiłam się przybyciem Gondalothira, jednego z Netherenów. Znałam go i dziwię się, że takiego idiotę wysłano tutaj, na tak ważną misję. Równocześnie mogą z nim przybyć inni... a szczególnie niebezpieczny był brat przywódcy - Samoth. Jego wierzchowiec nie był czarny, jak inne, lecz myszaty, o smolistej grzywie i nogach oraz popielatym futrze. Tego konia i jego jeźdźca trzeba było się wystrzegać najbardziej.
Niespiesznie, powoli wspięłam się po schodach na samą górę. Nie spotkałam tam nikogo, tylko jakiś pająk leniwie wlókł się po ścianie. Duży ten pająk. Ogromny. Nienawidzę ich.
Przysiadłam na najwyższym stopniu, kryjąc twarz za kruczymi włosami. Nie wiedziałam, ile tu siedzę; może minutę, może kilka, może godzinę, kilka dni, rok.
Z ogrodu zaczęły dochodzić mnie dziwne odgłosy. Zwiastowały one tylko jedno. Rżenie koni, stukot kopyt.
Wtedy zrozumiałam, że Nethereni tu przybyli.
Otworzyłam oczy, zerwałam się na równe nogi i z szaleńczą prędkością zbiegłam po schodach na dół.
Eloo.
Po raz kolejny chciałam przeprosić za takie opóźnienie rozdziału. Jest to spowodowane dwoma wycieczkami, kilkudniowym szlabanem na kompa i kilkudniowym brakiem weny. Jest też trochę do powiedzenia o konkursie...
Cóż, jest podobnie jak w przypadku poprzednich. Pod konkursem ukazało się parę komentarzy, ale żadnego maila z odpowiedziami nie otrzymałam. Dobrze. To moja wina... bo konkurs chyba trochę za trudny. Przepraszam za to, naprawdę. Następny konkurs będzie naprawdę, naprawdę łatwy, i zorganizuję go w połowie sierpnia. Ten na razie zostaje odwołany.
Moje zdanie na temat rozdziału? Uważam, że jest totalną wypociną i chłamem. No nic... ocena należy do Was, myślę, że komuś się spodobał... czekam na pięć komentarzy.
Ech, u nas w Gliwicach pada od popołudnia... Niby w szkole nic złego nie było, ale jestem jakaś taka rozbita. Cóż, na poprawienie nastroju na przemian słucham tych dwóch piosenek: link i link.
Pozdrawiam ^^
To było dla mnie coś nowego, nieznanego. Rozumiem, że darzyli się miłością, a ich zamykanie się na klucz w pokoju miało jedno wyjaśnienie. W sumie... co ja się mieszam w ich romans...
Siedziałam na werandzie, tępym wzrokiem wpatrując się w las i otulając się długą, czarną sukienką przed zimnym, ostrym, górskim wiatrem. Mimo tego, że był środek lata, ciągle dął ten przeklęty wiatr. Do zimnych wichur dochodziły ponure myśli, złe samopoczucie i dręczące mnie bóle całego ciała, nasilające się, by potem zniknąć na kilka chwil. Nie wytrzymywałam, visinil dawał niewiele.
Wiatr szarpał gałęziami karłowatych drzew w ogrodzie, las szumiał złowieszczo, a z krzewów dochodziły przeraźliwe wrzaski samarawin. Prawie nie wytrzymywałam tego przeraźliwego odgłosu. A wszelkie przepędzania spełzły na niczym, ptaki stawały się coraz bardziej złośliwe.
- Zrobicie coś z tymi ptaszyskami? - powiedziałam następnego poranka, już porządnie wkurzona. Sathingir wyszedł niespiesznie na werandę i poszedł w kierunku ogrodu. Po chwili zniknął w krzewach.
W powietrzu zalśniły żółte ogony samarawin, które odleciały z przeraźliwym wrzaskiem w ciemność lasu. Usłyszałam głośny szelest, gdy Sathingir wyszedł z gąszczy, z masą listków w futrze. Mruknął:
- Na jakiś czas mamy spokój... nie na długo.
Jednego pypcia miałam już zbytego. Ale pozostawało wiele innych. Ciągle niepokoiłam się przybyciem Gondalothira, jednego z Netherenów. Znałam go i dziwię się, że takiego idiotę wysłano tutaj, na tak ważną misję. Równocześnie mogą z nim przybyć inni... a szczególnie niebezpieczny był brat przywódcy - Samoth. Jego wierzchowiec nie był czarny, jak inne, lecz myszaty, o smolistej grzywie i nogach oraz popielatym futrze. Tego konia i jego jeźdźca trzeba było się wystrzegać najbardziej.
Niespiesznie, powoli wspięłam się po schodach na samą górę. Nie spotkałam tam nikogo, tylko jakiś pająk leniwie wlókł się po ścianie. Duży ten pająk. Ogromny. Nienawidzę ich.
Przysiadłam na najwyższym stopniu, kryjąc twarz za kruczymi włosami. Nie wiedziałam, ile tu siedzę; może minutę, może kilka, może godzinę, kilka dni, rok.
Z ogrodu zaczęły dochodzić mnie dziwne odgłosy. Zwiastowały one tylko jedno. Rżenie koni, stukot kopyt.
Wtedy zrozumiałam, że Nethereni tu przybyli.
Otworzyłam oczy, zerwałam się na równe nogi i z szaleńczą prędkością zbiegłam po schodach na dół.
Eloo.
Po raz kolejny chciałam przeprosić za takie opóźnienie rozdziału. Jest to spowodowane dwoma wycieczkami, kilkudniowym szlabanem na kompa i kilkudniowym brakiem weny. Jest też trochę do powiedzenia o konkursie...
Cóż, jest podobnie jak w przypadku poprzednich. Pod konkursem ukazało się parę komentarzy, ale żadnego maila z odpowiedziami nie otrzymałam. Dobrze. To moja wina... bo konkurs chyba trochę za trudny. Przepraszam za to, naprawdę. Następny konkurs będzie naprawdę, naprawdę łatwy, i zorganizuję go w połowie sierpnia. Ten na razie zostaje odwołany.
Moje zdanie na temat rozdziału? Uważam, że jest totalną wypociną i chłamem. No nic... ocena należy do Was, myślę, że komuś się spodobał... czekam na pięć komentarzy.
Ech, u nas w Gliwicach pada od popołudnia... Niby w szkole nic złego nie było, ale jestem jakaś taka rozbita. Cóż, na poprawienie nastroju na przemian słucham tych dwóch piosenek: link i link.
Pozdrawiam ^^
Super notka!
OdpowiedzUsuńWypociną i chłamem?!
Żartujesz!
oceniam 1000.0000.000/10
Bardzo fajny rozdział i tymi ,,wypocinami'' i ,,chłamem'' to są blogi, na których są bezsensowne notki:) A twój taki nie jest, więc co kłamiesz?! XD
OdpowiedzUsuńEmm....nasza szkoła została ZALANA!!!! Nie można było z niej wyjść, tylko przez okno i to w kaloszach:)
POzdrawiam i zapraszam na lwia-skala.blogspot.com
Damu
Jakie tam "wypociny i chłam"? Bez przesady :D Czytam od nowa wszystkie rozdziały, bo dłuuuugo mnie tu nie było i muszę ci powiedzieć, że piszesz bardzo ciekawie. Podobają mi się te wszystkie wątki fantastyczne, a także obecność ludzi. Świetnie budujesz atmosferę, taki "tajemniczy nastrój". Pozdrawiam i dzięki za komentarz u mnie :)
OdpowiedzUsuńWspaniały, superowy i świetny rozdział! :D
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podobał, ogromnie ciekawy ^^
Nie mogę się doczekać, dalszeg ciągu.
Dziękuję za komenatrz u mnie i za startowanie w konkursie. Przepraszam, jeszcze raz za to,że nie startowałam w twoim konkursie...
Mówiłam dlaczego. Ale w kolejnym konkursie,
będę startować :)
Pozdrawiam!
Wow, bardzo mi się spodobał Twój blog i ta notka wcale nie jest wypociną i chłamem, jest super! :D Zapraszam na moje blogi :3
OdpowiedzUsuńA wiesz, że mimo tego, że nie komentuję, to często czytam? o.O I z wielką radością muszę stwierdzić, że twój styl z notki na notkę jest coraz lepszy, jak nie perfekcyjny! Naprawdę! Czytając twoje opowiadanie mam wrażenie, że zatracam się w tym madżikowym świecie *__* I, boże, kocham to! XD Więc życzę ci powodzenia i weny!
OdpowiedzUsuńXoXo
Rozdział był boski! Przepraszam, że tak późno, ale miałam lekkie urwanie głowy:)
OdpowiedzUsuńKońcówka bardzo mnie zaciekawiła i sprawiła, że wprost nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału.
No i te dwie śnieżnobiałe lwice... dobrze, że pomogły Mwindaji dojść do magicznego wodospadu.
Pozdrawiam serdecznie i życzę miłych wakacji!
PS Nie waż się nazywać swoich rozdziałów chłamem. To co piszesz jest przepiękne, tyle razy to powtarzam:)
Wiem, że lubisz Iron Maiden... Idziesz na ich koncert 4 lipca? :) Tak się tylko pytam :)
UsuńSzczerze - chciałabym, ale nie idę. Nie mam biletów ani czasu, poza tym nienawidzę tłumów, więc wolę posłuchać samemu w domu :)
UsuńAle dzięki, że pytasz, bo dopiero teraz się zorientowałam, że ten koncert jest już jutro xD