[Gelithir]
Przeraźliwy
ból, który czułem przed paroma minutami, już minął. Pozostało tylko cudowne wrażenie błogiego
rozleniwienia. Tuląc się do Alanthira, czułem wyraźne ciepło jego
ciała. Okrył mnie do ramion kołdrą, nie pozwalając, aby dotarł do mnie
choćby najlżejszy podmuch chłodniejszego powietrza. Delikatnie muskałem
opuszkami palców jego ramiona, czując, że ogarnia mnie senność. Powieki
stawały się coraz cięższe, ciało pragnęło snu i odpoczynku.
- Idziesz spać? - szepnął, lekko głaszcząc moje włosy. Spojrzałem na niego półprzymkniętymi oczami i mruknąłem:
- Taak... spróbuję...
Ułożyłem się nieco wygodniej, przy boku Alanthira, obejmując go w pasie i lekko głaszcząc jego nagie biodra.
-
Łaskoczesz, kochanie... - zachichotał cicho, drapiąc mnie za uchem.
Wtuliłem się w jego klatkę piersiową, idealnie wyczuwając bicie jego
serca. W końcu się poddałem. Momentalnie zamknąłem oczy, otuliłem się
kołdrą i zapadłem w głęboki sen.
[Sigma]
Kigeni
był dość dziwnym lwem. Wiecznie przesiadywał w ciemnej grocie, kuląc
się pod ścianą. Najwyraźniej ciągle bał się stada Ciemnych Wzgórz.
Po
półtorej tygodnia od przybycia na Lwią Skałę, wyszedł z groty, wciąż
jednak przemykał pod ścianami, ale około południa zaczął się oswajać z
otoczeniem.
- Boisz się? - spytałam nagle, gdy siedząc za krzewem, mrużył chorobliwie oczy. Natychmiast otworzył ślepia i mruknął:
- Nie, tylko... ee... no... nie.
Zerknęłam na niego. Nagle wypalił:
- Byłaś ostatnio nad jeziorem?
Coś mi zaświtało w głowie i przed oczami zobaczyłam obraz szarych wilków.
- Tak, byłam - odpowiedziałam. - Czy wiesz... co to za wilki, które chodzą nad brzegami?
Kigeni otworzył lekko paszczę ze zdziwienia, po czym szepnął:
-
Też je widziałaś? To są... to są duchy jeziora, jego strażnicy, ponoć
dusze tych, którzy się tam potopili. Widziałem je przed dwoma
miesiącami, dostałbym zawału, gdyby nie moja kuzynka.
- Zobaczyłam
je w trzcinach. Urządzały coś w rodzaju zgromadzenia... nie miałam
pojęcia, co to jest... słyszałam też o utopcach... - lecz nie
dokończyłam, gdyż Kigeni powiedział:
- Utopce to stworzenia z jezior - istoty cielesne, o ile wilki są duchami. Jak chcesz, możemy iść je zobaczyć.
Zamarłam. Ogarnęła mnie wielka chęć zobaczenia utopców, ale równocześnie ogarnęła mnie niepewność i strach.
-
Chcesz? - spytał, spoglądając na mnie zuchwale. Musiałam uśmiechnąć się
równie szelmowsko. Spojrzałam niepewnie na Saturna, który kręcił się po
Lwiej Skale, i mruknęłam do ucha Kigeniemu:
- Idę.
- Dokładnie o północy?
- Tak.
- Zgoda?
- Zgoda - odpowiedziałam i poklepałam go po łopatce.
Noc była niemalże bezchmurna, co było dla nas dobrym znakiem. Pół godziny przed północą Matumaini piszczał:
- Mogę iść z wami? Mogę iść z wami?
Kigeni spojrzał na niego i mruknął:
- Matka ci pozwoli?
Matumaini pobiegł do Sheili, machając ogonem. Po chwili wrócił, zdyszany, i rzekł:
- Pozwoliła. Wam też dano zgody?
- Tak - odpowiedzieliśmy chórem, zgodnie z prawdą. Puściłam do Kigeniego oczko i pędem, niezauważeni, wymknęliśmy się z jaskini.
Lwia
Ziemia okryta była gęstą, białą mgłą; okryci jej białymi woalami,
mknęliśmy przez wilgotne trawy na zachód, w kierunku Leśnej Ziemi. Z gęstwin dobiegały ciche piski nocnych myszy, co jakiś czas we mgle przemykała antylopa lub płomykówka. Po jakimś kwadransie grunt zaczął być grząski i nasączony wodą, chwilę później znaleźliśmy się nad zarośniętym jeziorkiem.
- Chyba tu tego nigdy nie było - mruknęłam.
- Było, było - odparł Matumaini. - Niedawno o mało się tu nie utopiłem, ale tu jest kawałek suchego gruntu, można przejść...
Skierował nas niepewnym brzegiem bajora na omszały głaz, wrzynający się w taflę wody. Po nim bezpiecznie przeszliśmy na drugi, jeszcze bardziej zamglony brzeg.
- Chyba tam nigdy nie dojdziemy - mruknął Kigeni. - Na drodze do lasu nigdy nie było tego bajora, ale...
Nie skończył, bo z wody wyłonił się ciemny, zwinny kształt. W trawie zaszeleściło, a w pobliskich zaroślach błysnęło jasne futro.
Najwyraźniej byliśmy otoczeni przez bliżej niezidentyfikowane istoty; po chwili dopiero usłyszałam pod moimi łapami trzask, a w trawie zalśnił wypolerowany kieł, zawieszony na rzemyku. Coś mi się przypomniało. To był Dhatanes i Allis...
We mgle zarysowywała się okrągła głowa, smukłe, długie łapy i szczupły korpus geparda. To był Dhatanes; za nim wyskoczył zdyszany i mokry Allis.
- Sigma? - pisnął Dhatanes, wpatrując się we mnie. Allis otrzepywał się z wody.
- Tak, to ja, Dhatanesie - odpowiedziałam. Towarzysz geparda skłonił się lekko, i podskoczył, gdyż nagle z daleka, z mgły, słychać było znany mi śmiech.
Zadrżałam, słysząc te odgłosy. Były teraz bliższe i wyraźniejsze.
- Hieny - jęknął Kigeni.
W bieli zaczęły poruszać się kształty przypominające szakale, ale silniejsze i większe. Na skale obok bajora stanęła największa, niemalże czarna hiena, z jaśniejszą grzywką. Mgła zaczęła się rozrzedzać, a w trawach ukazał się z tuzin hien.
- Lilith? To... to ty?... Ale... Lili... - piszczał Kigeni. Hiena nazwana Lilith zeszła z głazu i stanęła przed lwem, obnażając potężne, ostre, lśniące kły. Jej wąskie, upiorne, zielone oczy błyszczały w mdłym świetle księżyca.
- Tak, to ja - wysyczała. Miała niski, ochrypły głos; nastroszyła czarne futro na grzbiecie, mierząc się morderczym spojrzeniem z Kigenim.
- Ty naiwniaku - szepnęła, a jej głos ociekał jadem. - Myślałeś, że dam się tym Mahalom? Jesteś taki głupi... głupszy niż myślałam... - podeszły do niej inne, jaśniejsze hieny, ale tak samo przeraźliwe jak Lilith. Jedna z nich mruknęła:
- Kigeni... z kim ty się spoufaliłeś... - zerknęła z pogardą na nas. - Polubiłeś tych... zresztą... kim oni są?
- Przyjaciele z Lwiej Skały... - jęknął Kigeni. - Puścicie nas wolno?
- Z Lwiej Skały? Te chude, oślizgłe szumowiny, zwane gepardami?! Ciekawe, kto je tam wpuścił! - ryknęła kolejna, ślepa na jedno oko.
- Są z innych części Lwiej Ziemi... puszczajcie nas! - Kigeni teraz wrzasnął przenikliwie, a jego głos spowodował grobową ciszę. Lilith zachichotała, a jej śmiech przypominał wysoki rechot żaby.
- Dobrze, jak chcesz - powiedziała, uśmiechając się sztucznie i jadowicie - ale potem jeszcze pogadamy, kochanie... - po czym razem z resztą hien odeszła.
- Naprawdę? - spytał niepewnym głosem.
- Będę - odpowiedziałam z naciskiem.
- Ja też. - odpowiedział, głos mu lekko drżał.
- Ty płaczesz? - spytałam z niedowierzaniem. Taki twardziel się rozkleja przy dziewczynach?
- Nie - warknął i spojrzał na mnie swymi czerwonymi ślepiami. Nie, nie rozkleił się. Znam go zbyt dobrze.
- Kto jeszcze idzie?
- Wszyscy z wyjątkiem dzieci i najstarszych. Są pod opieką Nafasi.
Westchnęłam. Nagle z oddali usłyszałam stłumiona porykiwania.
- To oni... chyba złożyli nam wcześniejszą wizytę - szepnął Nyekundu i wyszedł z groty.
Zerknęłam za nim. To jednak nie byli Nandiowie.
[Allis]
- Troszkę jak małpy, ale bez ogona. Są małe, mają zieloną, pomarszczoną skórę i zielone oczy. Straszne dranie z nich. Czasem topią kocięta, z czystej złośliwości.
Wzdrygnąłem się. Czy utopiec może mnie uznać za kociaka?
Woda była praktycznie nieruchoma i spokojna. Dopiero po jakimś czasie na wysepce na środku jeziora poruszył się jakiś kształt.
- To chyba one! - pisnął.
Kilka małpich sylwetek weszło do wody. Zaczęły się zbliżać. Teraz dokładnie widziałem ich kędzierzawe czupryny. Po chwili zwróciły się w bok i dopłynęły do północnego brzegu. Wtedy zamarłem.
W trawach na brzegu stała samotna Lilith, patrząc się w gwiazdy. Nie widziała utopców, które pełzły w jej stronę.
- Kigeni... zobacz... - wskazałem na północną krawędź jeziora. Lew zwrócił swe oczy na hienę.
- To Lilith! - pisnął tym samym, dziwnym głosem. - One... ją mogę utopić!
Bez wahania, brnął przez grząskie, mokre trawy w kierunku Lil. Co on wyprawia, pomyślałem. Sigma i Dhatanes wymienili zaniepokojone spojrzenia i obserwowali Kigeniego.
Niczego nie podejrzewająca Lilith została uderzona w głowę przez utopca, który zaskoczył ją od tyłu. Kolejne powaliły ją na ziemię i zaczęły targać w kierunku wody.
- Zostawcie ją!! - ryknął. Utopce wrzasnęły przeraźliwie i szybciej zatapiały hienę, która była już pod powierzchnią i najwyraźniej brakowało jej tchu. Kigeni chwycił ją zębami za kark, równocześnie siłując się łapami z kilkoma oprawcami, którzy nie oszczędzili mu sporych zadrapań. W końcu Lilith, kaszląc i parskając, leżała na brzegu. Spojrzała swymi zielonymi oczami na wybawcę.
- Dziękuję, Kigeni... - szepnęła, po czym zakaszlała. Wstała, otrzepując się z wody i lekko przytuliła się do lwa.
Podtrzymując ją, Kigeni ruszył na zachodni brzeg. Tam stanął przy nas, i posadził Lilith na ziemi. Spojrzała na nas swymi zielonymi ślepiami i zaszlochała.
- Kigeni... - łkała. - Gdyby nie ty... ja... bym... już nie... nie żyła...
Lew tylko ją przytulił do siebie. Zerknęła na mnie, potem na Dhatanesa i Sigmę.
- Przepraszam was... - szepnęła i wyswobodziła się z objęć Kigeniego. Podeszła na lekko drżących nogach i usiadła.
- Przepraszam... nazywam się Lilith - powiedziała już głośniej. - A wy?...
- Ja nazywam się Sigma - mruknęła czarnooka dość nieufnie.
- My... ja się nazywam Dhatanes, to mój kolega... kolega Allis - powiedział szybko gepard, nieznacznie klepiąc mnie po łopatce. Lila zerknęła na mnie z dziwnym sarkazmem w oczach, po czym zapytała:
- Idziemy już, czy nie? Nie chcę tu marznąć całą noc.
- Chyba tu tego nigdy nie było - mruknęłam.
- Było, było - odparł Matumaini. - Niedawno o mało się tu nie utopiłem, ale tu jest kawałek suchego gruntu, można przejść...
Skierował nas niepewnym brzegiem bajora na omszały głaz, wrzynający się w taflę wody. Po nim bezpiecznie przeszliśmy na drugi, jeszcze bardziej zamglony brzeg.
- Chyba tam nigdy nie dojdziemy - mruknął Kigeni. - Na drodze do lasu nigdy nie było tego bajora, ale...
Nie skończył, bo z wody wyłonił się ciemny, zwinny kształt. W trawie zaszeleściło, a w pobliskich zaroślach błysnęło jasne futro.
Najwyraźniej byliśmy otoczeni przez bliżej niezidentyfikowane istoty; po chwili dopiero usłyszałam pod moimi łapami trzask, a w trawie zalśnił wypolerowany kieł, zawieszony na rzemyku. Coś mi się przypomniało. To był Dhatanes i Allis...
We mgle zarysowywała się okrągła głowa, smukłe, długie łapy i szczupły korpus geparda. To był Dhatanes; za nim wyskoczył zdyszany i mokry Allis.
- Sigma? - pisnął Dhatanes, wpatrując się we mnie. Allis otrzepywał się z wody.
- Tak, to ja, Dhatanesie - odpowiedziałam. Towarzysz geparda skłonił się lekko, i podskoczył, gdyż nagle z daleka, z mgły, słychać było znany mi śmiech.
Zadrżałam, słysząc te odgłosy. Były teraz bliższe i wyraźniejsze.
- Hieny - jęknął Kigeni.
W bieli zaczęły poruszać się kształty przypominające szakale, ale silniejsze i większe. Na skale obok bajora stanęła największa, niemalże czarna hiena, z jaśniejszą grzywką. Mgła zaczęła się rozrzedzać, a w trawach ukazał się z tuzin hien.
- Lilith? To... to ty?... Ale... Lili... - piszczał Kigeni. Hiena nazwana Lilith zeszła z głazu i stanęła przed lwem, obnażając potężne, ostre, lśniące kły. Jej wąskie, upiorne, zielone oczy błyszczały w mdłym świetle księżyca.
- Tak, to ja - wysyczała. Miała niski, ochrypły głos; nastroszyła czarne futro na grzbiecie, mierząc się morderczym spojrzeniem z Kigenim.
- Ty naiwniaku - szepnęła, a jej głos ociekał jadem. - Myślałeś, że dam się tym Mahalom? Jesteś taki głupi... głupszy niż myślałam... - podeszły do niej inne, jaśniejsze hieny, ale tak samo przeraźliwe jak Lilith. Jedna z nich mruknęła:
- Kigeni... z kim ty się spoufaliłeś... - zerknęła z pogardą na nas. - Polubiłeś tych... zresztą... kim oni są?
- Przyjaciele z Lwiej Skały... - jęknął Kigeni. - Puścicie nas wolno?
- Z Lwiej Skały? Te chude, oślizgłe szumowiny, zwane gepardami?! Ciekawe, kto je tam wpuścił! - ryknęła kolejna, ślepa na jedno oko.
- Są z innych części Lwiej Ziemi... puszczajcie nas! - Kigeni teraz wrzasnął przenikliwie, a jego głos spowodował grobową ciszę. Lilith zachichotała, a jej śmiech przypominał wysoki rechot żaby.
- Dobrze, jak chcesz - powiedziała, uśmiechając się sztucznie i jadowicie - ale potem jeszcze pogadamy, kochanie... - po czym razem z resztą hien odeszła.
[Mwindaji]
Dopiero
teraz dotarło do mnie, co mówi Nyekundu. Poczułam przeraźliwe
odrętwienie na całym ciele, a umysł wypełnił się na chwilę tępą,
niejasną pustką. Po chwili odzyskałam mowę.
- Co takiego?! - pisnęłam nienaturalnie wysokim głosem. Wstałam na zesztywniałe łapy, gapiąc się oniemiała w lwa.
-
Też mnie to powaliło - mruknął - ale są coraz bliżej. Zrobili postój w
Bramie. Będą tu około południa, a do łożyska rzeki dojdą wcześniej, bo
wybrali drogę przez największe zarośla.
Z trudem powlokłam się nieco bliżej Nyekundu. Lew zerknął na mnie.
- Mwindi... będziesz walczyć?
Zamarłam po raz kolejny, tym razem z innego powodu. Warknęłam:
- Myślisz, że dam tym Nandiom NASZĄ ziemię? Mylisz się. Oczywiście, że będę...
Nawet
gdyby to miała być ostatnia decyzja w moim życiu, lub najgłupszy
pomysł, zgodziłam się na walkę. Miałam świadomość, że ryzyko śmierci
stoi na przedzie... ale już się tego nie bałam. Wiele razy otarłam się o
śmierć - podczas mojej ucieczki ze Wzgórz, podczas pobytu w Górach
Sokolich, w czasie bitwy o Równinę Zebr. Chcę walczyć... nie poddam się
tak łatwo.- Naprawdę? - spytał niepewnym głosem.
- Będę - odpowiedziałam z naciskiem.
- Ja też. - odpowiedział, głos mu lekko drżał.
- Ty płaczesz? - spytałam z niedowierzaniem. Taki twardziel się rozkleja przy dziewczynach?
- Nie - warknął i spojrzał na mnie swymi czerwonymi ślepiami. Nie, nie rozkleił się. Znam go zbyt dobrze.
- Kto jeszcze idzie?
- Wszyscy z wyjątkiem dzieci i najstarszych. Są pod opieką Nafasi.
Westchnęłam. Nagle z oddali usłyszałam stłumiona porykiwania.
- To oni... chyba złożyli nam wcześniejszą wizytę - szepnął Nyekundu i wyszedł z groty.
Zerknęłam za nim. To jednak nie byli Nandiowie.
[Allis]
I co teraz, Sigma?
Staliśmy
w na skraju lasu, nad brzegiem jeziora. Przed oczami roztaczała się
czarna woda, odbijał się w niej sierp księżyca. Z traw dobiegały rechoty
żab.
- Musimy tu przeczekać... Kigeni... jak wyglądają utopce? - spytała szeptem czarnooka. Kigeni odpowiedział równie cicho:- Troszkę jak małpy, ale bez ogona. Są małe, mają zieloną, pomarszczoną skórę i zielone oczy. Straszne dranie z nich. Czasem topią kocięta, z czystej złośliwości.
Wzdrygnąłem się. Czy utopiec może mnie uznać za kociaka?
Woda była praktycznie nieruchoma i spokojna. Dopiero po jakimś czasie na wysepce na środku jeziora poruszył się jakiś kształt.
- To chyba one! - pisnął.
Kilka małpich sylwetek weszło do wody. Zaczęły się zbliżać. Teraz dokładnie widziałem ich kędzierzawe czupryny. Po chwili zwróciły się w bok i dopłynęły do północnego brzegu. Wtedy zamarłem.
W trawach na brzegu stała samotna Lilith, patrząc się w gwiazdy. Nie widziała utopców, które pełzły w jej stronę.
- Kigeni... zobacz... - wskazałem na północną krawędź jeziora. Lew zwrócił swe oczy na hienę.
- To Lilith! - pisnął tym samym, dziwnym głosem. - One... ją mogę utopić!
Bez wahania, brnął przez grząskie, mokre trawy w kierunku Lil. Co on wyprawia, pomyślałem. Sigma i Dhatanes wymienili zaniepokojone spojrzenia i obserwowali Kigeniego.
Niczego nie podejrzewająca Lilith została uderzona w głowę przez utopca, który zaskoczył ją od tyłu. Kolejne powaliły ją na ziemię i zaczęły targać w kierunku wody.
- Zostawcie ją!! - ryknął. Utopce wrzasnęły przeraźliwie i szybciej zatapiały hienę, która była już pod powierzchnią i najwyraźniej brakowało jej tchu. Kigeni chwycił ją zębami za kark, równocześnie siłując się łapami z kilkoma oprawcami, którzy nie oszczędzili mu sporych zadrapań. W końcu Lilith, kaszląc i parskając, leżała na brzegu. Spojrzała swymi zielonymi oczami na wybawcę.
- Dziękuję, Kigeni... - szepnęła, po czym zakaszlała. Wstała, otrzepując się z wody i lekko przytuliła się do lwa.
Podtrzymując ją, Kigeni ruszył na zachodni brzeg. Tam stanął przy nas, i posadził Lilith na ziemi. Spojrzała na nas swymi zielonymi ślepiami i zaszlochała.
- Kigeni... - łkała. - Gdyby nie ty... ja... bym... już nie... nie żyła...
Lew tylko ją przytulił do siebie. Zerknęła na mnie, potem na Dhatanesa i Sigmę.
- Przepraszam was... - szepnęła i wyswobodziła się z objęć Kigeniego. Podeszła na lekko drżących nogach i usiadła.
- Przepraszam... nazywam się Lilith - powiedziała już głośniej. - A wy?...
- Ja nazywam się Sigma - mruknęła czarnooka dość nieufnie.
- My... ja się nazywam Dhatanes, to mój kolega... kolega Allis - powiedział szybko gepard, nieznacznie klepiąc mnie po łopatce. Lila zerknęła na mnie z dziwnym sarkazmem w oczach, po czym zapytała:
- Idziemy już, czy nie? Nie chcę tu marznąć całą noc.
[Nyekundu]
Stojąca obok mnie Mwindaji zamarła z otwartymi ustami. Przed nami stało stado... na dobrego Hewę. LAMPARTY.
Było
ich chyba z dwa tuziny; byli to chyba jedyni mieszkańcy Ziemi Słoni, z
wyjątkiem ptaków i rzecz jasna słoni. Stali u boku stada Równiny Zebr.
- Nadeszły posiłki - powiedział nagle nasz przywódca - ale parę jeszcze idzie... tak mi się zdaje.
W
trawach zalśniły złote futra panter, które natychmiast ustawiły
współplemieńców. Jedna z nich, o idealnie czarnym futrze, spojrzała na
południe i szepnęła z trwogą:
- Już idą.
Mwindaji
pisnęła, gdy ujrzała na horyzoncie sylwetki lwów i posłyszała ich
wrzaski. Zbliżali się, jednak nie
od strony rzeki, lecz obniżenia południowego. Na ich czele szedł bliznowaty, silny, muskularny Kifo.
- Tego się spodziewałam - usłyszałem nad sobą drżący szept Alfajiri. Lwica zeskoczyła ze skałki i stanęła obok jednej z panter.
Staliśmy w bezruchu, oczekując na Nandiów. Zbliżali się powoli i leniwie. Nienawidziłem gier na zwłokę. Najlepiej, żeby nadeszli szybko, odwalili bitwę i odeszli. Ale to nie jest takie łatwe. Najpierw muszą nas zniechęcić, potem zaatakować znienacka. Tak, znałem Nandiów zbyt dobrze...
W końcu, gdy znaleźli się około jednej staji staropolskiej* od nas, na przód wybiegł lew, najwyraźniej posłaniec. Podbiegł do naszego przywódcy z kamienną twarzą nie wyrażającą żadnych emocji. Wypowiedział grobowym, oficjalnym głosem:
- Przywódca Stada Czaszki Niedźwiedzia, Jego Wysokość Kifo, prosi cię na rozmowę.
Posłaniec lekko wyszczerzył zęby i poprowadził Imsetha - naszego przywódcę - razem ze stadem i lampartami w kierunku grupy Nandiów. Ruszyłem za nimi, wysuwając pazury na wszelki wypadek.
-
A więc jesteś tu... - warknął Kifo, podchodząc do Imsetha. W jego
czerwonych, podkrążonych i zapadłych oczach malowała się zimna, jadowita
nienawiść.
Niespodziewanie przywódca Nandiów ryknął przeraźliwie, i ugryzł z całej siły Imsetha i w łapę. Ten się nie poddał, wbijając zęby w grzywę Kifo i szarpiąc go pazurami.
Zaczęła się walka. Reszta stad ruszyła na siebie z dzikim rykiem, któremu towarzyszyło wysokie warczenie leopardów. Bez namysłu, instynktownie, wmieszałem się w wir walki, bez śladu litości i miłosierdzia gryząc, raniąc i szarpiąc Nandiów, pędząc przez pole bitwy, wspomagając swoich. Cała uwaga mieszkańców Równiny została skupiona na dziesiątkowaniu otoczenia Kifo. Lwice, chroniące króla, pod naciskiem czterdziestu kotów padały jak muchy. Trawa, która niedawno miała przyjemny kolor zieleni, teraz splamiona była czarną krwią. Ranne Nandinki ciągle walczyły z przerzedzonym stadem Równiny. Po niemalże kwadransie męczącej, krwawej bitwy zostałem powalony na ziemię przez potężną, beżową Nandinkę. Jej jedyną raną było otarcie na łapie.
Już uniosła łapę, by zadać mi cios w gardło, gdy coś równie potężnego zwaliło ją ze mnie. Uniosłem głowę i zobaczyłem samą Mwindaji, której silna, krępa budowa pozwalała na powalenie takiej siłaczki.
Lwice szarpały się ze sobą, gryzły do żywego mięsa, gdy nagle z ziemi podniósł się utykający Kifo i ryknął:
- ZATRZYMAĆ WALKĘ!! Cisza!!!
*staja staropolska - dawna miara drogi, około 134 metrów.
Witam wszystkich bardzo serdecznie.
Od razu chciałam przeprosić za takie opóźnienie rozdziału. Nie wynika to z braku czasu, lecz przez ostatni tydzień miałam bardzo zły nastrój i na jeden dzień potrafiłam napisać cztery zdania. Dopiero wczoraj i dziś wzięłam się wreszcie za notkę i jakoś wyszła :) wiem, jest dość długa, lecz myślę, że Wam się podobała, bo sama nie mam o niej zdania...
Czekam na 4 komentarze ^^ i oczywiście mam link do piosenki: link.
Pozdro ;3
od strony rzeki, lecz obniżenia południowego. Na ich czele szedł bliznowaty, silny, muskularny Kifo.
- Tego się spodziewałam - usłyszałem nad sobą drżący szept Alfajiri. Lwica zeskoczyła ze skałki i stanęła obok jednej z panter.
Staliśmy w bezruchu, oczekując na Nandiów. Zbliżali się powoli i leniwie. Nienawidziłem gier na zwłokę. Najlepiej, żeby nadeszli szybko, odwalili bitwę i odeszli. Ale to nie jest takie łatwe. Najpierw muszą nas zniechęcić, potem zaatakować znienacka. Tak, znałem Nandiów zbyt dobrze...
W końcu, gdy znaleźli się około jednej staji staropolskiej* od nas, na przód wybiegł lew, najwyraźniej posłaniec. Podbiegł do naszego przywódcy z kamienną twarzą nie wyrażającą żadnych emocji. Wypowiedział grobowym, oficjalnym głosem:
- Przywódca Stada Czaszki Niedźwiedzia, Jego Wysokość Kifo, prosi cię na rozmowę.
Posłaniec lekko wyszczerzył zęby i poprowadził Imsetha - naszego przywódcę - razem ze stadem i lampartami w kierunku grupy Nandiów. Ruszyłem za nimi, wysuwając pazury na wszelki wypadek.
Niespodziewanie przywódca Nandiów ryknął przeraźliwie, i ugryzł z całej siły Imsetha i w łapę. Ten się nie poddał, wbijając zęby w grzywę Kifo i szarpiąc go pazurami.
Zaczęła się walka. Reszta stad ruszyła na siebie z dzikim rykiem, któremu towarzyszyło wysokie warczenie leopardów. Bez namysłu, instynktownie, wmieszałem się w wir walki, bez śladu litości i miłosierdzia gryząc, raniąc i szarpiąc Nandiów, pędząc przez pole bitwy, wspomagając swoich. Cała uwaga mieszkańców Równiny została skupiona na dziesiątkowaniu otoczenia Kifo. Lwice, chroniące króla, pod naciskiem czterdziestu kotów padały jak muchy. Trawa, która niedawno miała przyjemny kolor zieleni, teraz splamiona była czarną krwią. Ranne Nandinki ciągle walczyły z przerzedzonym stadem Równiny. Po niemalże kwadransie męczącej, krwawej bitwy zostałem powalony na ziemię przez potężną, beżową Nandinkę. Jej jedyną raną było otarcie na łapie.
Już uniosła łapę, by zadać mi cios w gardło, gdy coś równie potężnego zwaliło ją ze mnie. Uniosłem głowę i zobaczyłem samą Mwindaji, której silna, krępa budowa pozwalała na powalenie takiej siłaczki.
Lwice szarpały się ze sobą, gryzły do żywego mięsa, gdy nagle z ziemi podniósł się utykający Kifo i ryknął:
- ZATRZYMAĆ WALKĘ!! Cisza!!!
*staja staropolska - dawna miara drogi, około 134 metrów.
Witam wszystkich bardzo serdecznie.
Od razu chciałam przeprosić za takie opóźnienie rozdziału. Nie wynika to z braku czasu, lecz przez ostatni tydzień miałam bardzo zły nastrój i na jeden dzień potrafiłam napisać cztery zdania. Dopiero wczoraj i dziś wzięłam się wreszcie za notkę i jakoś wyszła :) wiem, jest dość długa, lecz myślę, że Wam się podobała, bo sama nie mam o niej zdania...
Czekam na 4 komentarze ^^ i oczywiście mam link do piosenki: link.
Pozdro ;3
Wspaniała notka! Bardzo ciekawa!
OdpowiedzUsuńLubię czytać długie rozdziały! ^^
Czekam na dalszy ciąg.Naprawdę, masz ogromny talent!
U mnie jutro kolejna notka, a dziś ogłoszenia.
Pozdrawiam!
suuuuuuuuuuuuuuuuuupcio notka
OdpowiedzUsuńRozdział był świetny. Szczególnie podobał mi się opis walki z Nandiami. Cieszę się także, że Kigeni uratował Lilith.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Extra notka<3
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńhttp://wqwolves.blogspot.com/p/w.html
OdpowiedzUsuńMam mało kmów zajrzyj plisssssssss,masz ekstra blog
lwy i wilki znajdziesz właśnie tuuu
Ciekawy rozdział i zapraszam na konkurs na:
OdpowiedzUsuńhttp://historia-pokolen4.blogspot.com
Hej, kiedy będzie kolejny rozdział? :)
OdpowiedzUsuń