[Iriana]
Jak dzika popędziłam przez las, a gdy dotarłam do kryjówki, czarna, skrzydlata jaszczurka już ją opuściła. Wbiegłam między skały, dysząc. Wszyscy spojrzeli na mnie.
- Co to było? - pisnęłam. Nyeupe odpowiedział po chwili:
- Wysłannik Norhotha. Przyszedł z wieścią, że przesunięto bitwę.
Uderzyła we mnie fala nieokreślonego, przedziwnego uczucia. Otworzyłam usta z niewypowiedzianym zdziwieniem i spytałam:
- Eee... jak... to?
Dhoruba kiwnęła głową i mruknęła:
- Hołowa nie zdążył zebrać swoich. A raczej oni nie zdążyli, ciepłe kluchy. Ale przynajmniej jest to nam w stu procentach na rękę.
Usiadłam, dysząc. Wydawało mi się to podejrzane.
- Przesunął termin - warknęłam z pogardą. - Aha.
- Coś się stało? Powinnaś się z tego cieszyć! - odburknęła Donna. - Nyeupe, lepiej już się zbierajmy...
Biały stał już przed grotą, patrząc się na nas lekko krzywo. Gdy tylko pochwyciłam jego spojrzenie, pociągnęłam za łapę Donnę i pobiegłam za nim, razem z resztą grupy. Z Nyeupem zjednała się Dhoruba.
Biegliśmy przez ciemną, mglistą, duszną dżunglę, kierując się na północ - w górę. Mgła była coraz gęstsza, więc zbiliśmy się w grupę i zwolniliśmy kroku. Drzewa były wysokie tylko na około dziesięć metrów, omszałe i pogięte. Paprocie płożyły się na dróżkę, a pnącza tworzyły gąszcze nie do przebycia.
Nie wiedziałam, czy to właściwa droga; było ciemno, zbliżała się północ, ale mgła rzedła. A owe marmurowe kolumny były już częstsze, aż nad naszymi głowami wyrósł łuk z białego kamienia, opleciony bluszczem, spękany i omszały. Tuż za nim ścieżka rozszerzyła się - tworząc coś w rodzaju polany. Na środku wolnej przestrzeni z ziemi wystawała biała skała, opleciona korzeniami pniaka, tulącego się do jej boku. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że owe korzenie... świeciły elektrycznie niebieskim światłem. A na skale błyszczała kolumna, wykuta z tego bloku marmuru.
- To tutaj - usłyszałam szept Nyeupego. Zbliżył się do głazu, dotykając lśniących korzeni. Podeszła do niego Dhoruba, która nagle krzyknęła:
- Nyeupe! Tu, pod liśćmi... spójrz...
Lew podszedł do czarnej, odgarniając ściółkę ze wskazanego miejsca. Pod resztkami roślin, kory i ziemi jaśniała płyta marmurowa. Bez namysłu rzuciłam się do nich i zaczęłam rozgarniać liście, gdzie się dało...
Wszędzie, wszędzie wielkie, marmurowe płyty, obrośnięte porostami i spękane. Dhoruba i Nyeupe stanęli jak wryci przy skale, odgarniając łapami resztki ściółki. Na kamiennym bruku były jakieś ryty...
- Runy - szepnęła czarna - runy.
Wszyscy podeszli do nich, ja też. Lwica wodziła wzrokiem po dziwnych runach, wyrytych w białej skale. Skądś je znałam...
- Runy, których używały Emery - powiedziała zachrypnięta Dhoruba.
- Umiesz je odczytać? - spytałam. Gdy czarna miała odpowiedzieć, ze skały doszedł nas cichy śmiech.
Pamela zamknęła duże, czerwone oczy, po czym cofnęła się nieco w stronę groty. Nocnoziemcy widzieli naszego przywódcę, ale chyba się tym nie przejmowali. Cokolwiek wyrabiał Nguvu, były to igraszki ze śmiercią.
Gdy był kilkadziesiąt jardów od lwów, stanął. Stado Wietrznoziemców obserwowało całe wydarzenie. Jednak Maya i Tamaa - wraz z Malkią - zaczęły schodzić ostrożnie wydeptaną ścieżyną przez zarośla w dół - w kierunku wrogów. Nieśmiało zrobiłem krok w kierunku krawędzi półki skalnej. Inne nastoletnie samce z równą ostrożnością ruszyły za lwicami; za nimi ja. I całe nasze stado, z wyjątkiem lwiątek - potomstwa Nguvu i Pameli.
- Coś się stało? Powinnaś się z tego cieszyć! - odburknęła Donna. - Nyeupe, lepiej już się zbierajmy...
Biały stał już przed grotą, patrząc się na nas lekko krzywo. Gdy tylko pochwyciłam jego spojrzenie, pociągnęłam za łapę Donnę i pobiegłam za nim, razem z resztą grupy. Z Nyeupem zjednała się Dhoruba.
Biegliśmy przez ciemną, mglistą, duszną dżunglę, kierując się na północ - w górę. Mgła była coraz gęstsza, więc zbiliśmy się w grupę i zwolniliśmy kroku. Drzewa były wysokie tylko na około dziesięć metrów, omszałe i pogięte. Paprocie płożyły się na dróżkę, a pnącza tworzyły gąszcze nie do przebycia.
Nie wiedziałam, czy to właściwa droga; było ciemno, zbliżała się północ, ale mgła rzedła. A owe marmurowe kolumny były już częstsze, aż nad naszymi głowami wyrósł łuk z białego kamienia, opleciony bluszczem, spękany i omszały. Tuż za nim ścieżka rozszerzyła się - tworząc coś w rodzaju polany. Na środku wolnej przestrzeni z ziemi wystawała biała skała, opleciona korzeniami pniaka, tulącego się do jej boku. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że owe korzenie... świeciły elektrycznie niebieskim światłem. A na skale błyszczała kolumna, wykuta z tego bloku marmuru.
- To tutaj - usłyszałam szept Nyeupego. Zbliżył się do głazu, dotykając lśniących korzeni. Podeszła do niego Dhoruba, która nagle krzyknęła:
- Nyeupe! Tu, pod liśćmi... spójrz...
Lew podszedł do czarnej, odgarniając ściółkę ze wskazanego miejsca. Pod resztkami roślin, kory i ziemi jaśniała płyta marmurowa. Bez namysłu rzuciłam się do nich i zaczęłam rozgarniać liście, gdzie się dało...
Wszędzie, wszędzie wielkie, marmurowe płyty, obrośnięte porostami i spękane. Dhoruba i Nyeupe stanęli jak wryci przy skale, odgarniając łapami resztki ściółki. Na kamiennym bruku były jakieś ryty...
- Runy - szepnęła czarna - runy.
Wszyscy podeszli do nich, ja też. Lwica wodziła wzrokiem po dziwnych runach, wyrytych w białej skale. Skądś je znałam...
- Runy, których używały Emery - powiedziała zachrypnięta Dhoruba.
- Umiesz je odczytać? - spytałam. Gdy czarna miała odpowiedzieć, ze skały doszedł nas cichy śmiech.
Ta część może zawierać brutalne sceny.
[Hasira]
W ciemnościach
jaśniały futra Nocnoziemców, podchodzących pod grotę. Nasze stado
ustawiło się na granitowej półce skalnej, tuż przed ciasnym wejściem.
Lwy z Białych Wzgórz stanęły u podnóża, gapiąc się na nas. Rozłożyli się bezczelnie w krzakach.
- Co oni wyrabiają?! - warknął Nguvu; wśród stada zapanował niepokój.
-
Idziesz tam? - szepnęła z przerażeniem jego partnerka, Pamela. Nguvu lekko nastroszył
jasnozłotą grzywę i zaczął się skradać w dół stoku, ku stadu Nocnej
Ziemi.Pamela zamknęła duże, czerwone oczy, po czym cofnęła się nieco w stronę groty. Nocnoziemcy widzieli naszego przywódcę, ale chyba się tym nie przejmowali. Cokolwiek wyrabiał Nguvu, były to igraszki ze śmiercią.
Gdy był kilkadziesiąt jardów od lwów, stanął. Stado Wietrznoziemców obserwowało całe wydarzenie. Jednak Maya i Tamaa - wraz z Malkią - zaczęły schodzić ostrożnie wydeptaną ścieżyną przez zarośla w dół - w kierunku wrogów. Nieśmiało zrobiłem krok w kierunku krawędzi półki skalnej. Inne nastoletnie samce z równą ostrożnością ruszyły za lwicami; za nimi ja. I całe nasze stado, z wyjątkiem lwiątek - potomstwa Nguvu i Pameli.
Skradałem się na ugiętych łapach - szef Nocnoziemców dyskutował z Nguvu. Ich stado najwyraźniej nas nie widziało... lecz tylko były to moje przewidzenia. Chuda, stara lwica, stojąca na uboczu, chyba zwietrzyła nasze stado i z dzikim rykiem rzuciła się z pazurami na Pamelę. Jej silnie zbudowane ciało odepchnęło z całą siłą starą lwicę, która upadła grzbietem na ciernie. Czerwonooka jednym kłapnięciem potężnych szczęk rozpłatała jej tętnicę szyjną.
Nocnoziemcy zwrócili oczy w naszą stronę. Z wyjątkiem przywódcy, który walczył z Nguvu samotnie. Jego podwładni, nie zwracając na niego uwagi, natychmiast rzucili się do walki.
Stałem nieruchomo o ułamek sekundy za długo. Po kilkunastu minutach wytrwałej walki zostałem powalony przez wielką, kościstą lwicę, która jednak długo nie cieszyła się zwycięstwem; role zostały odwrócone i przygniotłem ją łapami do ziemi. Dzięki mojej dziecięcej litości tylko zmiażdżyłem jej żebra.
Huk walki wypełnił mi uszy, mimo chaosu trzymałem się na nogach, miałem fuksa, że stałem na uboczu. Wypatrywałem wrogów, lecz wszystkie lwy wyglądały tak samo - poranione, futro splamione litrami krwi, z poszarpaną skórą i uszami, niektóre kulejące. Tylko rozpoznałem ciemnoszarą lwicę z Białych Wzgórz, którą kiedyś pogryzłem w czasie potyczki. Na łopatce nadal widniały ślady po moich zębach...
Bez namysłu rzuciłem się na nią, chwytając zębami płat luźnej skóry, zwisającej z szyi. Lwica zaryczała, powaliła mnie na grzbiet, jednak nie rozluźniłem uścisku szczęk. Przesuwałem je coraz bardziej w stronę tętnicy; stoczyliśmy się na ubocze, poza zasięg stada. Wbijałem mordercze pazury w jej ciało, zęby ujęły już szyję. Wystarczyło jedno kłapnięcie, a lwica upadła martwa w trawę.
Bitwa trwała. Lwy kłębiły się, raniąc i zabijając bez litości. Gdy tylko ktoś osłabł, został zwalony na ziemię i stratowany przez około pięćdziesiąt lwów. Nie mogłem jednak stać nad ciałem Nocnoziemki, więc i tak zmęczony, rzuciłem się w wir walki. Jednak zanim zdołałem zaatakować któregokolwiek wroga, usłyszałem znajomy wrzask za sobą. Odwróciłem się i zobaczyłem tylko błysk jasnej grzywy.
Walka ustała, tylko parę lwic nadal szarpało się ze sobą. Przywódca Nocnoziemców - Urithi - powalił Nguvu na ziemię, wciąż bijąc się z nim wściekle. Próbował ugryźć go w szyję, lecz gruba, długa grzywa Nguvu nie przepuszczała zębów wroga. Silne ciało Urithiego posiadało jeden słaby punkt - wybrzuszenie na grzbiecie, najwyraźniej jakaś wada wrodzona. Stałem dość blisko, więc przymierzyłem się do skoku i po chwili zatopiłem kły w wybrzuszeniu. Urithi zaryczał i upadł na ziemię, zrzucając mnie z grzbietu. Z pomocą nadbiegła mi Maya, która łapą przygniotła mu szyję do podłoża, resztą kończyn zmiażdżyła żebra. Ja natomiast wpiłem pazury w jego boki i ująłem zębami okolice tętnicy udowej. Widząc osłabienie Nocnoziemca, Nguvu i kilkoro współplemieńców pomogło nam go uśmiercić, jednak ostatecznego dzieła dokonali ja i Gothar - czarnooki rozszarpał w swój oryginalny sposób mu szyję, rozdzierając ścianę aorty - ja przegryzłem tętnicę udową, Maya ciągle przygniatała go do ziemi.
Po chwili, gdy byłem pewny, że lew już wyzionął ducha, puściłem jego nogę, Maya i Gothar odeszli na bok, patrząc na krwawiące, rozszarpane ciało Urithiego. Otarłem łapą oczy, gdyż poczułem, że skapuje do nich krew. Nocnoziemcy jednak nie chcieli zaprzestać walki, ale - osłabieni, pozbawieni przywódcy i wielu wojowników - w końcu się oddalili.
[Mwindaji]
Huk walki wypełnił mi uszy, mimo chaosu trzymałem się na nogach, miałem fuksa, że stałem na uboczu. Wypatrywałem wrogów, lecz wszystkie lwy wyglądały tak samo - poranione, futro splamione litrami krwi, z poszarpaną skórą i uszami, niektóre kulejące. Tylko rozpoznałem ciemnoszarą lwicę z Białych Wzgórz, którą kiedyś pogryzłem w czasie potyczki. Na łopatce nadal widniały ślady po moich zębach...
Bez namysłu rzuciłem się na nią, chwytając zębami płat luźnej skóry, zwisającej z szyi. Lwica zaryczała, powaliła mnie na grzbiet, jednak nie rozluźniłem uścisku szczęk. Przesuwałem je coraz bardziej w stronę tętnicy; stoczyliśmy się na ubocze, poza zasięg stada. Wbijałem mordercze pazury w jej ciało, zęby ujęły już szyję. Wystarczyło jedno kłapnięcie, a lwica upadła martwa w trawę.
Bitwa trwała. Lwy kłębiły się, raniąc i zabijając bez litości. Gdy tylko ktoś osłabł, został zwalony na ziemię i stratowany przez około pięćdziesiąt lwów. Nie mogłem jednak stać nad ciałem Nocnoziemki, więc i tak zmęczony, rzuciłem się w wir walki. Jednak zanim zdołałem zaatakować któregokolwiek wroga, usłyszałem znajomy wrzask za sobą. Odwróciłem się i zobaczyłem tylko błysk jasnej grzywy.
Walka ustała, tylko parę lwic nadal szarpało się ze sobą. Przywódca Nocnoziemców - Urithi - powalił Nguvu na ziemię, wciąż bijąc się z nim wściekle. Próbował ugryźć go w szyję, lecz gruba, długa grzywa Nguvu nie przepuszczała zębów wroga. Silne ciało Urithiego posiadało jeden słaby punkt - wybrzuszenie na grzbiecie, najwyraźniej jakaś wada wrodzona. Stałem dość blisko, więc przymierzyłem się do skoku i po chwili zatopiłem kły w wybrzuszeniu. Urithi zaryczał i upadł na ziemię, zrzucając mnie z grzbietu. Z pomocą nadbiegła mi Maya, która łapą przygniotła mu szyję do podłoża, resztą kończyn zmiażdżyła żebra. Ja natomiast wpiłem pazury w jego boki i ująłem zębami okolice tętnicy udowej. Widząc osłabienie Nocnoziemca, Nguvu i kilkoro współplemieńców pomogło nam go uśmiercić, jednak ostatecznego dzieła dokonali ja i Gothar - czarnooki rozszarpał w swój oryginalny sposób mu szyję, rozdzierając ścianę aorty - ja przegryzłem tętnicę udową, Maya ciągle przygniatała go do ziemi.
Po chwili, gdy byłem pewny, że lew już wyzionął ducha, puściłem jego nogę, Maya i Gothar odeszli na bok, patrząc na krwawiące, rozszarpane ciało Urithiego. Otarłem łapą oczy, gdyż poczułem, że skapuje do nich krew. Nocnoziemcy jednak nie chcieli zaprzestać walki, ale - osłabieni, pozbawieni przywódcy i wielu wojowników - w końcu się oddalili.
[Mwindaji]
Wielkie,
zielone świerszcze urządzały głośny koncert; cała Równina wypełniła się
ich odgłosami. Wracaliśmy z polowania nad Brodem; niestety nieudanego.
Przedzieraliśmy się przez wysokie trawy, a świerszcze wyskakiwały nam
spod łap w popłochu.
Szłam w milczeniu koło Alfajiri i Khuruny, którzy chyba nie byli zaskoczeni wynikiem łowów. I mieli rację. Taktyka była beznadziejna, tak jak rozplanowanie ataku i reszta. Chcieliśmy się z tego śmiać - ale woleliśmy udawać zrozpaczonych.
Gdy dotarliśmy do groty, większość stada weszła do środka, my - nastolatki - zostaliśmy na sawannie - w grotach było zbyt duszno. Nyekundu chichotał tak, że dostał silnej chrypy.
- To było... Hewo... - wykrztusił. - Wspaniałe... kozackie!
- Jeśli takie polowania mają być od dzisiaj - mruknęłam - to ja się przenoszę z powrotem w góry.
Nie mogłam się powstrzymać od cynicznego śmiechu, gdy pomyślałam o tym "polowaniu". A głód mnie miażdżył od środka, więc powiedziałam:
- Eee... słuchajcie... ja jestem głodna... wy też. Może... sami... pójdziemy?
Nyekundu, Alfajiri, Khuruna, Giza o metalicznie srebrnym futrze, beżowa Kijani, dwie ciemnozłote Kuimby, Kaskazini, Ukweli i Kijima spojrzeli na mnie.
- Chyba będziemy lepsi niż wszyscy starzy - mruknęła Giza. - Jasne... konam z głodu. Ale musimy znaleźć stado, bo nasi wspaniali myśliwi je epicko wypłoszyli.
Podnieśliśmy się leniwie z ziemi, cicho krocząc w kierunku rzeki - Brodu. Stado bawołów pasło się już jakąś milę na południe, było je dobrze widać. Im dalej posuwaliśmy się w kierunku stada, tym trawa była niższa i rzadsza - to był nasz główny problem.
Gdy stado było zaledwie staję od nas, schowaliśmy się za wielkim, spróchniałym pniakiem. Wyjrzałam lekko i szepnęłam:
- Słuchajcie, widzę kilka młodszych sztuk, są nieco oddalone od stada na zachód, widzicie? Giza, ja i Nyekundu oraz Ukweli oddzielimy je od stada, a pozostałe lwy pomogą nam je udusić. Układ gra?
Wszystkie lwy przytaknęły, po czym niczym węże wyślizgnęliśmy się zza pnia i zaczęliśmy się skradać - Kaskazini, Kijani, Khuruna, dwie Kuimby i Alfajiri skierowali się w zarośla, gdzie ustawili zasadzkę na młode bawoły. Giza, ja, Ukweli i Nyekundu podeszliśmy tak blisko, że mogliśmy je zaskoczyć jednym susem; jednak schowałyśmy się za gęstwinami traw.
- Teraz - szepnęłam i równocześnie rzuciliśmy się na upatrzone sztuki.
Oddzielenie ich od stada było prostą sztuką, gdyż zbiły się w gromadkę, a reszta zwierzyny się wypłoszyła z potężnym rykiem przerażenia. Popędziliśmy je w kierunku pułapki - pozostałe lwy szybko rzuciły się na nie z zarośli, lecz zabicie bawołu graniczy z cudem - i tak było tym razem. W końcu trzy z pięciu sztuk padło, dwie uciekły. Posililiśmy się na miejscu, jednak zaciągając zdobycz w dołek, by nieco uchronić je przed sępami.
- Widzicie? Tylko my powinniśmy polować - mruknęła Giza z paszczą pełną soczystego mięsa.
- Nie przesadzaj - zaśmiał się Khuruna. Już miałam coś jeszcze dodać, gdy światło księżyca zasłonił potężny, ciemny kształt. Podniosłam się i wytężyłam wzrok, by ujrzeć, co to jest.
Widok, który roztaczał się przed moimi oczami, niemalże zwalił mnie z i tak wymęczonych nóg.
Szłam w milczeniu koło Alfajiri i Khuruny, którzy chyba nie byli zaskoczeni wynikiem łowów. I mieli rację. Taktyka była beznadziejna, tak jak rozplanowanie ataku i reszta. Chcieliśmy się z tego śmiać - ale woleliśmy udawać zrozpaczonych.
Gdy dotarliśmy do groty, większość stada weszła do środka, my - nastolatki - zostaliśmy na sawannie - w grotach było zbyt duszno. Nyekundu chichotał tak, że dostał silnej chrypy.
- To było... Hewo... - wykrztusił. - Wspaniałe... kozackie!
- Jeśli takie polowania mają być od dzisiaj - mruknęłam - to ja się przenoszę z powrotem w góry.
Nie mogłam się powstrzymać od cynicznego śmiechu, gdy pomyślałam o tym "polowaniu". A głód mnie miażdżył od środka, więc powiedziałam:
- Eee... słuchajcie... ja jestem głodna... wy też. Może... sami... pójdziemy?
Nyekundu, Alfajiri, Khuruna, Giza o metalicznie srebrnym futrze, beżowa Kijani, dwie ciemnozłote Kuimby, Kaskazini, Ukweli i Kijima spojrzeli na mnie.
- Chyba będziemy lepsi niż wszyscy starzy - mruknęła Giza. - Jasne... konam z głodu. Ale musimy znaleźć stado, bo nasi wspaniali myśliwi je epicko wypłoszyli.
Podnieśliśmy się leniwie z ziemi, cicho krocząc w kierunku rzeki - Brodu. Stado bawołów pasło się już jakąś milę na południe, było je dobrze widać. Im dalej posuwaliśmy się w kierunku stada, tym trawa była niższa i rzadsza - to był nasz główny problem.
Gdy stado było zaledwie staję od nas, schowaliśmy się za wielkim, spróchniałym pniakiem. Wyjrzałam lekko i szepnęłam:
- Słuchajcie, widzę kilka młodszych sztuk, są nieco oddalone od stada na zachód, widzicie? Giza, ja i Nyekundu oraz Ukweli oddzielimy je od stada, a pozostałe lwy pomogą nam je udusić. Układ gra?
Wszystkie lwy przytaknęły, po czym niczym węże wyślizgnęliśmy się zza pnia i zaczęliśmy się skradać - Kaskazini, Kijani, Khuruna, dwie Kuimby i Alfajiri skierowali się w zarośla, gdzie ustawili zasadzkę na młode bawoły. Giza, ja, Ukweli i Nyekundu podeszliśmy tak blisko, że mogliśmy je zaskoczyć jednym susem; jednak schowałyśmy się za gęstwinami traw.
- Teraz - szepnęłam i równocześnie rzuciliśmy się na upatrzone sztuki.
Oddzielenie ich od stada było prostą sztuką, gdyż zbiły się w gromadkę, a reszta zwierzyny się wypłoszyła z potężnym rykiem przerażenia. Popędziliśmy je w kierunku pułapki - pozostałe lwy szybko rzuciły się na nie z zarośli, lecz zabicie bawołu graniczy z cudem - i tak było tym razem. W końcu trzy z pięciu sztuk padło, dwie uciekły. Posililiśmy się na miejscu, jednak zaciągając zdobycz w dołek, by nieco uchronić je przed sępami.
- Widzicie? Tylko my powinniśmy polować - mruknęła Giza z paszczą pełną soczystego mięsa.
- Nie przesadzaj - zaśmiał się Khuruna. Już miałam coś jeszcze dodać, gdy światło księżyca zasłonił potężny, ciemny kształt. Podniosłam się i wytężyłam wzrok, by ujrzeć, co to jest.
Widok, który roztaczał się przed moimi oczami, niemalże zwalił mnie z i tak wymęczonych nóg.
[Nyeupe]
Mojego nosa dotknęły końce długich, jasnych włosów. Podniosłem głowę i krzyknąłem z czystego strachu.
Na
skale leżała na brzuchu postać, której nie widziałem nigdy w życiu. Nie
miała ani grama futra - wyjątkiem długich, jasnoróżowych włosów na
głowie. Śmiała się, a jej smukła, naga twarz wyglądała wręcz
odstraszająco - przynajmniej dla mnie. Miała wąskie, zielone oczy i
białawą szatę, klejącą się od wilgoci do ciała. Przeraziłem się jej -
pewnie dlatego, że nigdy w życiu nie widziałem człowieka. Właściwego
człowieka z ludzką głową i bez wibrysów.
Przestała się uśmiechać i teraz wyglądała nieco lepiej. Usiadła i zeskoczyła, stając przed Dhorubą.
- Kim jesteście? - spytała niskim, lecz pięknym i śpiewnym głosem. Ruszała się z niesamowitym wdziękiem.
- Towarzysze Dimerana - odpowiedziała Dhoruba, chyba lekko przestraszona. Nimfa otworzyła usta i spojrzała na mnie.
- To ja nim jestem - wymruczałem. Nimfa podeszła do mnie, kucnęła i położyła mi rękę na grzywie na karku - białej, jeszcze rosnącej. Najwyraźniej była zachwycona.
- To ty nim jesteś... - szepnęła. Zmrużyłem oczy. Nie znosiłem, gdy ktoś dotykał mojego karku. - Musisz iść sam. Tylko ty. Tylko ty odnajdziesz prawdziwych magów...
- Prawdziwych, czyli... - jednak nie dokończyłem, gdyż wbrew protestom moich przyjaciół nimfa złapała mnie za łapę i pociągnęła za skałę. Tam złapała kawałek płyty marmurowej i walnęła mnie nim w głowę tak, że zostałem skutecznie ogłuszony.
Gdy się ocknąłem, było już jasno - czwarta albo piąta rano. Leżałem na czymś dość miękkim. Przetarłem oczy i ujrzałem wszystko.
Byłem w dziwnym, jasnym pomieszczeniu o półprzezroczystych ścianach. Ułożono mnie w ciepłej, pachnącej pościeli; z sufitu zwieszały się gęste pnącza, a ogromne okno wychodziło na ciemne, dość duże jezioro.
Wywlokłem się z pościeli i przez owe okno wyszedłem na brzeg jeziora. Nigdzie nie było lwów. Zdenerwowany i zagubiony, podszedłem do wody, wsuwając do niej łapę. Była lodowata; odsunąłem się, bo w wodzie błysnęło coś białego, coś, co wyglądało jak wielka ryba. Po chwili z toni wyłoniła się taka sama istota, która zaskoczyła nas przy Ghaled Naamrani.
Jej biała, świetlista cera idealnie kontrastowała z ciemnymi, niemalże czarnymi włosami, w które wplotła niebieskie kwiaty lotosu. Długie, blade ramiona oparła o płaski głaz, leżący na brzegu. Wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w jej cudną, jasną twarz, zielone oczy, wąskie, czerwone wargi i drobny, zadarty nos. Delikatnie, bezszelestnie, usiadła na kamieniu, wykręcając z wody długie do pasa, czarne włosy. Była całkowicie naga.
Cofnąłem się nieco, gdyż czułem, że ona coś knuje. Jednak po chwili spojrzała na mnie i spytała cicho:
- Co tu robisz? Słyszałam, że przybył do nas Dimeran...
- To ja nim jestem - wychrypiałem.
Nimfa natychmiast zasłoniła się włosami i ręką, drugą sięgając w tatarak; wydobyła z niego długą, białą szatę i błyskawicznie włożyła.
- Czy Hekene cię tu przyprowadziła? - spytała.
- Nimfa o różowych włosach? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- Tak - odpowiedziała. - Zwą mnie Radha.
Wstała i pogłaskała mnie po głowie. To akurat sprawiało mi przyjemność. Nagle usłyszałem od strony lasu ciche szelesty; z gęstwin wyłoniła się Hekene.
- Witaj, Radha... - mruknęła, zdrapując z bladej skóry zaschnięte błoto. - Przyniosłam coś. - położyła przede mną wielki, okrągły liść, na którym troszkę niezgrabnie ułożyła nieduże, żółte owoce.
- Zjedz trochę - powiedziała przyjaźnie Hekene. - Dobrze ci zrobią.
Chwyciłem pazurami jeden z owoców przyniesionych przez nimfę, po czym wpakowałem sobie do paszczęki. Dość kwaskowaty, ale i tak wcisnąłem w siebie więcej, gdyż głód skręcał mnie w środku.
- Dziękuję - powiedziałem, z brodą ociekającą żółtym sokiem. Radha otarła go kępą miękkiej, nadwodnej trawy.
- Kim wy właściwie jesteście? - spytałem. - Jest was tu więcej?
- Jesteśmy nimfami wodnymi, najadami - odpowiedziała Hekene. - Znaczy... ja jestem pół wodna, pół leśna. Nasze towarzyszki wybrały się na polowanie; mieszkamy w tych jaskiniach. - wskazała na drugi brzeg, gdzie wznosiła się skalista skarpa; wśród pnączy, obrastających ją, ciemniał wąski otwór, wejście do jaskiń.
- Czy wiecie... czy... wiecie gdzie szukać... "prawdziwych magów"? - spytałem.
- Trudne pytanie - odrzekła Radha. - Tych magów może odnaleźć tylko Dziedzic, są widoczni tylko dla niego, tylko on może z nimi rozmawiać. Ale driady mogą cię zaprowadzić do miejsca, gdzie są od wieków.
"Od wieków"... zamilkłem. Po chwili znowu zapytałem:
- Radho... powiedziałaś, że są tam już od dawna... czy oni... są duchami? Czy jakimiś nieśmiertelnymi istotami?
- I tak, i nie - odpowiedziała czarnowłosa. - To duchy zmarłych królów, którzy sprawowali władzę na trzech szczytach Kilimanjaro: Kibo, Mawenzi i Shira przed dziesiątkami tysięcy lat. Posiadali potężne moce magiczne, to dzięki nim wierzchołki Świętej Góry pokrywa wieczny śnieg. Patrz tam, nad drzewa. Widzisz, jak błyszczy?
Nad wysokimi drzewami, zarastającymi drugi brzeg jeziora, idealnie widać było potężną górę o płaskim wierzchołku, częściowo ukrytą w porannych chmurach. Szarobrązowe skały pokrywała biała, lśniąca materia, którą Radha określiła mianem śniegu. Wyglądała wręcz fenomenalnie; dobrze widać ją było również z Lwiej Ziemi.
- Widziałem ją wielokrotnie - szepnąłem, zachwycony widokiem. - Pochodzę z Lwiej Skały.
- Słyszałam, że jesteś Lwioziemcem - powiedziała Hekene. - Ale nie byłyśmy pewne. Cała Afryka, zanim cię zesłano, myślała, gdzie zamieszkasz... ale w końcu to Lwia Ziemia...
Usłyszałem głośny plusk; odwróciłem głowę w kierunku jeziorka i ujrzałem kilka najad, wyłaniających się z wody, i stających szybko na brzegu, by wykręcić długie, falowane włosy i pobiec w zarośla po swe delikatne szaty. Wszystkie trzymały w długich, bladych palcach wielkie, srebrne ryby, i mniejsze, jasnozielone. Przybywało ich cały czas; ponieważ umiałem liczyć tylko do trzynastu, w końcu się pogubiłem i straciłem rachubę.
Wstałem i spojrzałem na nie. Wysokie, piękne, smukłe, jedne brunetki, inne rude, blondynki i szatynki, jednak o skórze wyraźnie ciemniejszej niż Radha i Hekene. Jedna z nich, niosąca potężną rybę, uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i ręką zaprosiła mnie do siedziby najad.
Witam.
Sama nie wiem, co sądzić o rozdziale. Pisałam go dość długo, ale wydaje mi się, że moja praca się opłaciła i rozdział Wam się spodoba. Czekam na 7 komentarzy.
Z tego powodu, że idzie szkoła (niestety...), nie wiem, kiedy pojawi się następna notka. Być może nie będę miała czasu na pisanie, a po drugie - szósta klasa, dużo pracy, trochę się denerwuję. Na razie zacznę rozdział, kiedy poznam plan lekcji, napiszę co i jak.
Zapraszam do wysłuchania tych dwóch świetnych piosenek: link i link.
xoxo :*
- Kim jesteście? - spytała niskim, lecz pięknym i śpiewnym głosem. Ruszała się z niesamowitym wdziękiem.
- Towarzysze Dimerana - odpowiedziała Dhoruba, chyba lekko przestraszona. Nimfa otworzyła usta i spojrzała na mnie.
- To ja nim jestem - wymruczałem. Nimfa podeszła do mnie, kucnęła i położyła mi rękę na grzywie na karku - białej, jeszcze rosnącej. Najwyraźniej była zachwycona.
- To ty nim jesteś... - szepnęła. Zmrużyłem oczy. Nie znosiłem, gdy ktoś dotykał mojego karku. - Musisz iść sam. Tylko ty. Tylko ty odnajdziesz prawdziwych magów...
- Prawdziwych, czyli... - jednak nie dokończyłem, gdyż wbrew protestom moich przyjaciół nimfa złapała mnie za łapę i pociągnęła za skałę. Tam złapała kawałek płyty marmurowej i walnęła mnie nim w głowę tak, że zostałem skutecznie ogłuszony.
* * *
Gdy się ocknąłem, było już jasno - czwarta albo piąta rano. Leżałem na czymś dość miękkim. Przetarłem oczy i ujrzałem wszystko.
Byłem w dziwnym, jasnym pomieszczeniu o półprzezroczystych ścianach. Ułożono mnie w ciepłej, pachnącej pościeli; z sufitu zwieszały się gęste pnącza, a ogromne okno wychodziło na ciemne, dość duże jezioro.
Wywlokłem się z pościeli i przez owe okno wyszedłem na brzeg jeziora. Nigdzie nie było lwów. Zdenerwowany i zagubiony, podszedłem do wody, wsuwając do niej łapę. Była lodowata; odsunąłem się, bo w wodzie błysnęło coś białego, coś, co wyglądało jak wielka ryba. Po chwili z toni wyłoniła się taka sama istota, która zaskoczyła nas przy Ghaled Naamrani.
Jej biała, świetlista cera idealnie kontrastowała z ciemnymi, niemalże czarnymi włosami, w które wplotła niebieskie kwiaty lotosu. Długie, blade ramiona oparła o płaski głaz, leżący na brzegu. Wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w jej cudną, jasną twarz, zielone oczy, wąskie, czerwone wargi i drobny, zadarty nos. Delikatnie, bezszelestnie, usiadła na kamieniu, wykręcając z wody długie do pasa, czarne włosy. Była całkowicie naga.
Cofnąłem się nieco, gdyż czułem, że ona coś knuje. Jednak po chwili spojrzała na mnie i spytała cicho:
- Co tu robisz? Słyszałam, że przybył do nas Dimeran...
- To ja nim jestem - wychrypiałem.
Nimfa natychmiast zasłoniła się włosami i ręką, drugą sięgając w tatarak; wydobyła z niego długą, białą szatę i błyskawicznie włożyła.
- Czy Hekene cię tu przyprowadziła? - spytała.
- Nimfa o różowych włosach? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- Tak - odpowiedziała. - Zwą mnie Radha.
Wstała i pogłaskała mnie po głowie. To akurat sprawiało mi przyjemność. Nagle usłyszałem od strony lasu ciche szelesty; z gęstwin wyłoniła się Hekene.
- Witaj, Radha... - mruknęła, zdrapując z bladej skóry zaschnięte błoto. - Przyniosłam coś. - położyła przede mną wielki, okrągły liść, na którym troszkę niezgrabnie ułożyła nieduże, żółte owoce.
- Zjedz trochę - powiedziała przyjaźnie Hekene. - Dobrze ci zrobią.
Chwyciłem pazurami jeden z owoców przyniesionych przez nimfę, po czym wpakowałem sobie do paszczęki. Dość kwaskowaty, ale i tak wcisnąłem w siebie więcej, gdyż głód skręcał mnie w środku.
- Dziękuję - powiedziałem, z brodą ociekającą żółtym sokiem. Radha otarła go kępą miękkiej, nadwodnej trawy.
- Kim wy właściwie jesteście? - spytałem. - Jest was tu więcej?
- Jesteśmy nimfami wodnymi, najadami - odpowiedziała Hekene. - Znaczy... ja jestem pół wodna, pół leśna. Nasze towarzyszki wybrały się na polowanie; mieszkamy w tych jaskiniach. - wskazała na drugi brzeg, gdzie wznosiła się skalista skarpa; wśród pnączy, obrastających ją, ciemniał wąski otwór, wejście do jaskiń.
- Czy wiecie... czy... wiecie gdzie szukać... "prawdziwych magów"? - spytałem.
- Trudne pytanie - odrzekła Radha. - Tych magów może odnaleźć tylko Dziedzic, są widoczni tylko dla niego, tylko on może z nimi rozmawiać. Ale driady mogą cię zaprowadzić do miejsca, gdzie są od wieków.
"Od wieków"... zamilkłem. Po chwili znowu zapytałem:
- Radho... powiedziałaś, że są tam już od dawna... czy oni... są duchami? Czy jakimiś nieśmiertelnymi istotami?
- I tak, i nie - odpowiedziała czarnowłosa. - To duchy zmarłych królów, którzy sprawowali władzę na trzech szczytach Kilimanjaro: Kibo, Mawenzi i Shira przed dziesiątkami tysięcy lat. Posiadali potężne moce magiczne, to dzięki nim wierzchołki Świętej Góry pokrywa wieczny śnieg. Patrz tam, nad drzewa. Widzisz, jak błyszczy?
Nad wysokimi drzewami, zarastającymi drugi brzeg jeziora, idealnie widać było potężną górę o płaskim wierzchołku, częściowo ukrytą w porannych chmurach. Szarobrązowe skały pokrywała biała, lśniąca materia, którą Radha określiła mianem śniegu. Wyglądała wręcz fenomenalnie; dobrze widać ją było również z Lwiej Ziemi.
- Widziałem ją wielokrotnie - szepnąłem, zachwycony widokiem. - Pochodzę z Lwiej Skały.
- Słyszałam, że jesteś Lwioziemcem - powiedziała Hekene. - Ale nie byłyśmy pewne. Cała Afryka, zanim cię zesłano, myślała, gdzie zamieszkasz... ale w końcu to Lwia Ziemia...
Usłyszałem głośny plusk; odwróciłem głowę w kierunku jeziorka i ujrzałem kilka najad, wyłaniających się z wody, i stających szybko na brzegu, by wykręcić długie, falowane włosy i pobiec w zarośla po swe delikatne szaty. Wszystkie trzymały w długich, bladych palcach wielkie, srebrne ryby, i mniejsze, jasnozielone. Przybywało ich cały czas; ponieważ umiałem liczyć tylko do trzynastu, w końcu się pogubiłem i straciłem rachubę.
Wstałem i spojrzałem na nie. Wysokie, piękne, smukłe, jedne brunetki, inne rude, blondynki i szatynki, jednak o skórze wyraźnie ciemniejszej niż Radha i Hekene. Jedna z nich, niosąca potężną rybę, uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i ręką zaprosiła mnie do siedziby najad.
Witam.
Sama nie wiem, co sądzić o rozdziale. Pisałam go dość długo, ale wydaje mi się, że moja praca się opłaciła i rozdział Wam się spodoba. Czekam na 7 komentarzy.
Z tego powodu, że idzie szkoła (niestety...), nie wiem, kiedy pojawi się następna notka. Być może nie będę miała czasu na pisanie, a po drugie - szósta klasa, dużo pracy, trochę się denerwuję. Na razie zacznę rozdział, kiedy poznam plan lekcji, napiszę co i jak.
Zapraszam do wysłuchania tych dwóch świetnych piosenek: link i link.
xoxo :*