niedziela, 18 sierpnia 2013

41. Wilczyca

[Chuki]
Gdy byliśmy dostatecznie blisko Góry, nasz wzrok przykuło coś niepokojącego. Z zagajników, porastających podnóża ostańca, wyraźnie się dymiło.
- Co się tam stało? - spytał Mshirika.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziałam. Spojrzał na mnie stanowczo i zaczął skradać się w kierunku drzew. Nie mając wyjścia, poszłam za nim. 
Po kilku minutach byliśmy na zadrzewionym zboczu. Weszliśmy pod osłonę roślin i dostrzegliśmy wśród pni wypaloną, dymiącą polanę. Mshirika bez słowa pobiegł w tamtym kierunku. 
Gdy przedarłam się przez zagajnik i stanęłam na wypalonej przestrzeni, widok niemalże zwalił mnie z nóg. 
Ze zrytej, czarnej ziemi wystawało mnóstwo wypalonych pniaków; pnie leżały zwalone i zwęglone na spieczonej, tlącej się trawie. Wśród dymiących zgliszczy leżały... na Segathę...
Zbliżyłam się. To były spopielone, zranione ciała lwów. Osmalone kości wystawały wśród częściowo spalonego mięsa i sierści. Ciała miały rozprute brzuchy, przecięte karki, pyski otwarte, zastygłe w bezgłośnym wrzasku agonii...
Odwróciłam wzrok od makabrycznego widowiska i teraz ujrzałam rozmiary spalonej polany. Była naprawdę wielka, w kształcie niemal idealnego okręgu o średnicy około jednej czwartej staji*. Nie zostało tam ani kawałka zieleni.
- Co tu się stało? - pisnął Mshirika, stojący przy mnie. 
- Nie mam pojęcia... - usłyszałam za sobą szelest. Odwróciłam się... wśród pni błysnął długi, lśniący, niebieski ogon. Potem wśród liści krzewów zamajaczyła para elektryzujących, turkusowych ślepi.
- Lepiej się stąd zmywajmy - wysapałam, wciąż wpatrując się w miejsce, gdzie błysnęły oczy. Nie wiedziałam, a raczej nie zdawałam sobie sprawy z tego, że obserwują nas demony.


[Nyeupe]
Potężne, grube, omszałe i wysokie pnie drzew wznosiły się po obu stronach leśnej ścieżki. Dróżka, powysadzana grubymi korzeniami roślin, szła idealnie prosto, w kierunku jasnej poświaty; wokół mnie roztaczała się nieprzenikniona ciemność. 
Szedłem tą wąską ścieżyną, klucząc między płożącymi się na nią liśćmi paproci. Z gałęzi, wysokich koron drzew zwieszały się girlandy kwiatów i pnączy. Było przeraźliwie cicho. Jedynym odgłosem był mój ciężki oddech.
Dróżka się poszerzyła, zamieniając się w placyk zasłany liśćmi, mchem i suchymi gałęziami, ziemia była tak samo zryta korzeniami. Na środku odsłoniętej powierzchni stała wysoka na kilka metrów, omszała skała. Jej bok podtrzymywał dół zwalonego pnia; reszta drzewa leżała całkowicie spróchniała na ziemi.
Podszedłem do pniaka; miał średnicę jakiś sześciu metrów, a jego grube, twarde korzenie oplatały całą skałę. To one były źródłem poświaty; emanowały dziwnym, nieziemskim, błękitnym blaskiem. Na szczycie głazu sterczała spękana, marmurowa kolumna, opleciona suchym bluszczem.
Wspiąłem się na kamień, znajdując podparcie w lśniących korzeniach. Wtedy ujrzałem, że na szczycie kolumny siedzi postać. To nie był lew; długi pysk, spiczaste uszy i długi puszysty ogon... wilk.
Patrzył na mnie złotymi, błyszczącymi w ciemności oczami. Delikatny, zimny wiatr mierzwił jego jasnoszare futro. Otaczała go ta sama błękitna poświata...
Wstał i bezszelestnie zeskoczył z kolumny. Stanął przede mną, patrząc mi się w oczy. Ujrzałem, że jego całe ciała szpecą blizny i szramy, wokół białego pyska rozpościera się czarna kryza, a wzdłuż grzbietu biegnie grafitowa pręga. W uchu miał kolczyk z kilkoma piórami, na szyi lśniący zielenią kamień w srebrnej oprawie.
- Jak się tu znalazłeś? - spytał; sądząc po głosie, była to wilczyca.
- Ja się pytam, gdzie dokładnie jestem! - odpowiedziałem oburzony jej zachowaniem. Uśmiechnęła się złośliwie i odpowiedziała:
- W Lasach Północnych. Kogo szukasz?
- Magów... jestem Dziedzicem Segathy. Idę na bitwę z Norhothem... - wilczyca potrząsnęła głową i rzekła:
- Najwięcej znajdziesz ich tu... w Dżungli Północnej. Idziesz sam? Gdzie twoi towarzysze? 
Obejrzałem się. Byłem sam z tym wilkiem...
- Nie wiem - powiedziałem pustym głosem.
Zamknęła oczy i pokiwała głową. 
- W tym poszukiwaniu nie będą ci potrzebni. Bo prawdziwych magów z Dżungli może znaleźć tylko Dimeran, prawowity Dziedzic. A ta skała zwie się Ghaled Namraani, Królewski Kieł. Żegnaj, Nyeupe... nie mogę ci pomóc...
Mówiła coś jeszcze, ale już jej nie słyszałem. Las i polana wypełniły się oślepiającym światłem... ktoś mną potrząsał...
- Nyeupe! Nyeupe! 
To była Tina; leżałem na dnie zarośniętego trawą zagłębienia na Czerwonej Równinie. To wszystko było tylko snem...
- Co się stało? - spytałem ospałym głosem. Beżowa podniosła mnie na nogi i warknęła:
- Czemu gadałeś z kimś przez sen? Miałeś jakąś wizję? Gadaj!
Pokiwałem twierdząco głową. Obok mnie zjawiła się cała grupa. 
- Co w niej widziałeś? - szepnęła przepraszającym głosem Tina. Usiadłem i zacząłem opowiadać.
- Byłem w jakiejś Dżungli Północnej... szedłem ścieżką, aż znalazłem się na polanie... tam była jakaś omszała skała z kolumną z marmuru. Siedziała tam wilczyca... podeszła do mnie i spytała się mnie, kim jestem. Jestem dziedzicem Segathy, szukam magów, idę na bitwę z Norhothem, odpowiedziałem. Wtedy wilczyca dokończyła, że znajdę ich tam, w Dżungli... a na poszukiwanie tamtejszych nie będziecie mi potrzebni... dodała, że skała zwie się Królewski Kieł... czy jakoś...
Dhoruba przeszywała mnie spojrzeniem. Po chwili się ozwała:
- Śniła ci się Sarana. Duch leśny. Słyszałam o niej... skoro ci się objawiła... natychmiast musimy się przenieść do Lasów.
Drżała. Wstała i szepnęła:
- Najlepiej będzie, jak teleportujemy się tam teraz. Znajdziemy jakąś kryjówkę i pójdziemy w nocy...
Nie mając wyjścia, ustawiłem się w kręgu, obejmując łapami łopatki Jihadi i Gelithira. Dhoruba wgniotła w ziemię Vasakhu, recytując formułki. Kiedy wypowiedziała chyba z czwartą, poczułem to okropne uczucie. Oderwałem się siłą od ziemi, z niesamowitą prędkością pędząc w strumieniu powietrza, słysząc przeraźliwy huk...
Po zaledwie dwóch sekundach czułem silny zapach lasu, leżałem w wilgotnej, wysokiej trawie na brzuchu. Gdy się z trudem podniosłem, pomogłem wstać lwicom z Czerwonej Równiny i spojrzałem przed siebie.
Przed moimi oczami rozpościerała się najpotężniejsza, największa i najciemniejsza dżungla, jaką dano mi zobaczyć dotychczas; grube, omszałe, wysokie pnie wznosiły się kilkadziesiąt metrów nad ziemią; z ich gałęzi zwieszały się liany i kaskady kwiatów o jaskrawych barwach. Między drzewami wyrastały pojedyncze paprocie i krzewy. Dokładnie tak, jak w śnie...
Dhoruba zerknęła na mnie, po czym ruszyła przez chaszcze w kierunku dżungli. Wśród pni wypatrzyła prostą, zasłaną liśćmi ścieżynę. Bez słowa zrównałem się z nią i ramię w ramię ruszyliśmy dróżką, za nami Donna, Iriana, Gerard, Tina, Gelithir, Neireith, Vasakhu i lwice.
Korony drzew tworzyły nad ścieżką zielone, szumiące sklepienie, pod którym wisiały baldachimy i pawilony z pnączy. Nie uszliśmy stu metrów, a w lesie zapanował półmrok. Jednak cicho nie było. Cały czas nad naszymi głowami, wysoko, słychać było wrzaski małp, szum liści i śpiew ptaków.
Ścieżka biegła idealnie prosto. Spomiędzy liści, zaściełających ją niczym dywany, wystawały białe, lśniące, kamienne płytki. Wyglądały jak bruk... jak dawno zapomniane resztki pradawnego miasta lub sanktuarium, porzucone i opuszczone w głębi lasu...
Rozglądnąłem się nieco. W ciemnościach między drzewami i krzewinkami błyszczały słupy z marmuru, wyglądające jak owa kolumna na Ghaled Namraani. Raz czy dwa wydało mi się, że zza filarów wychylały się bliżej niezidentyfikowane postacie.
- Nie przejmuj się nimi - szepnęła czarna - nic nam nie zrobią. Mogą się nawet okazać pomocne. To nimfy.
Owe postacie musiały je usłyszeć, gdyż bezszelestnie skryły się w zaroślach. Nawet nie zdążyłem ujrzeć ich twarzy.
Po kilkunastu minutach odnaleźliśmy niedużą skarpę zasłaną potężnymi, omszałymi głazami, między którymi urządziliśmy kryjówkę. Teraz zauważyłem, że ciągle szliśmy w górę. Donna, która wcześniej lekko zboczyła ze ścieżki i wpadła w bagnisko, teraz z aż zbytnią dokładnością obmywała się w pobliskim strumieniu. Gdy skończyła zabiegi, położyła się przed grotą, pełniąc wartę. Skuliliśmy się w środku załomu, gdyż z górnych partii lasu zaczął dąć wilgotny, zimny wiatr.
- Wyruszamy wieczorem - powiedziałem lekko zachrypniętym głosem.
- I tak straciliśmy cały dzień - dodała Dhoruba. - Najpierw jednak musimy odnaleźć nimfy.


[Maya]
Przedwczoraj zaczęło się wszystko. Zaczęła się wojna. Z nimi. Z tą Nocnoziemską zarazą.
Był wieczór; paradoksalnie niemalże bezwietrzny. Siedziałam, jak zwykle, przed grotą. obserwując okolicę. Pusto i cicho...
Wstałam, lekko gładząc potargane futro na łapach. Zeszłam powoli, ostrożnie w dół stoku, kryjąc się pod gałęziami krzewów. Cisza była aż podejrzana. Gdy dotarłam na równinę, wspięłam się na pień wiatrołomu i rozejrzałam się. Przestałam ogarniać całą sytuację. 
- I tak przyjdą za chwilę - usłyszałam za sobą znajomy głos. U mojego boku usiadł Hasira. 
- Nocnoziemcy? - spytałam dla pewności.
- Tak.
Wpatrywał się orzechowymi oczami w dal; nienawidziłam jego spojrzenia. Puste, bez wyrazu, niewyrażające żadnych uczuć. Czasem się go nawet bałam. Takiego wzroku nie mieli Erevu ani Kufu. Ponure, przygnębiające wrażenie potęgowały jego ciemne, zapadłe oczodoły i opadające na nie kosmyki ciemnobrązowej grzywy. 
Przesiedzieliśmy tam wyjątkowo długo. Zaczęło się ściemniać; wiatr zaczął znowu rwać gałęziami, czarne trawy falowały. Usłyszałam dziki ryk, dochodzący z groty. Odwróciłam się i pomknęłam w tamtą stronę, nawet nie oglądając się za Hasirą. 
Wparzyłam do groty, zadyszana, lecz panował niezmącony spokój. Wszyscy leżeli, rozluźnieni, patrząc na mnie jak na wariatkę.
- Ktoś krzyczał - wymamrotałam. - Tutaj.
- Było cicho - mruknęła Amiryah, jedna z lwic.
Potrząsnęłam głową i znowu usiadłam przed wejściem do groty. Podszedł do mnie Hasira, który pobiegł za mną.
- Wszystko w porządku? - spytał, potrząsając mną lekko. Pokręciłam przecząco głową i zdezorientowana odsunęłam go od siebie.
- Słyszałam krzyki! Dochodzące... stąd. Z groty. - byłam tak roztrzęsiona, że się jąkałam. Hasira położył mi łapę na łopatce i szepnął:
- Maya... posłuchaj mnie. Skoro słyszysz głosy, których nie słyszy nikt inny, to... nie jest dobry znak. Ale może ci się wydawało...
- Nie! - krzyknęłam tak głośno, że aż sama się przestraszyłam. - Ja... - jednak nie dokończyłam, bo zaledwie milę od góry ujrzałam to, czego się bałam najbardziej.


[Orion]
Salę wypełniał silny zapach leczniczych ziół i lawendy - zwykle cuchnęło w niej stęchlizną i brudem. Najwyraźniej nad ranem direnny, "czyścicielki", musiały tu zrobić prawdziwy nalot bombowy. A owymi bombami były wielkie, postawione na marmurowej podłodze kule z wosku, wydzielające słodką woń.
W ogóle wydało mi się, że wszedłem do niewłaściwego pomieszczenia. Bazaltowe ściany były (o Hewo!) czyste, tak samo jak mlecznobiała posadzka. Nadal było dość ciemno, kolumny podpierające niski strop nadal obrośnięte były pnączami z Amostanii, ale dodano coś jeszcze. Wzdłuż ścian stały ogromne łoża o złotych ramach, nogach w kształcie łap lamparta, a pościel aż przyciągała: jedwabna, farbowana purpurą, o złotych frędzlach, pachnąca dziką lawendą i egzotycznymi owocami. Kilka z nich było zajętych: leżały na nich Iman, Kaa, Sigurd, Zambarau i Flamme. Nigdzie natomiast nie było Pana. Noo, naszego szefa... Norhotha. Jak go zwał, tak go zwał...
Na środku stało podwyższenie, na którym zwykle siedział. Obszedłem je i usadowiłem się na miękkiej pościeli. Pachniała tak, że natychmiast zabarykadowałem się mnóstwem purpurowych poduszek i nakryłem się kołdrą. Mimo tego, że było gorąco, nie grzałem się pod nią w ogóle; musiała być chyba zaczarowana jakimś wyjątkowo babskim i przyjemnym zaklęciem.
- Cześć, Orion... - mruknął Sigurd; reszta lwów była pogrążona w rozmowie. Pomachałem mu łapą i położyłem głowę na poduszce. Była tak wielka, że mógłbym się w niej zmieścić.
Zasypiałem, gdy z głębokiego odrętwienia wyrwał mnie gruchot otwieranych żelaznych wrót i stukot grubych, szarych pazurów. Wychyliłem się zza puszystych barykad i ujrzałem Szefa razem z resztą moich współpracowników. 
Natychmiast wygrzebałem się spod kołdry i zeskoczyłem na ziemię, stając twarzą do Wilka, który usiadł na podwyższeniu. Czułem przed nim respekt tak przeraźliwy, że nawet nie patrzyłem w jego okrutne, wąskie, czerwone oczy. Widziałem tylko jego muskularną sylwetkę, szare, kudłate futro i wspomniane pazury, które mogłyby mnie rozciąć na pół. 
- Witajcie, kochani... - specjalnie przeciągnął ostatnie słowo. Jego głos był wysoki, ochrypły, ranił uszy, a okrutny ton wspaniale pasował do tego diabła... który w końcu był szefem rumuńskiej paczki, czyli nas. 
Rozległ się powitalny krzyk, który również musiałem powtórzyć - oczywiście z nieudawaną zajadłością i ambicją. 
- Jak wiecie... dzisiaj... miała się rozpocząć bitwa z Nyeupem i jego "armią"... - wysyczał Norhoth, kreśląc palcami w powietrzu cudzysłowy. Wszyscy ryknęli śmiechem - ee... z wyjątkiem mnie. Ale i tak nikt nie zwrócił na to uwagi. 
- Ale widzę, że spora część naszego wojska - cisza - nie zebrała się na czas. Dotyczy to smoków leśnych i górskich oraz gryfonów. A więc musimy poczekać jeszcze kilka dni; na razie wyślę im informację, żeby stawili się jak najszybciej. Nie możemy pozwolić, aby Albinek nas wyprzedził - wypowiedział głosem ociekającym toksycznym jadem. Ten głos docierał głęboko w uszy, mózg i duszę, raniąc je słowami, które były jak ostrza brzytwy, aż wyrąbał z nich całe dobro i spokój. Właśnie tak się dałem mu zwieść. Podążyłem za jego "naukami". Był pociągający, przez to też niesamowicie niebezpieczny. 
Kiwnął kudłatą, szarą głową, ocierając nią sufit, po czym pożegnał wszystkich zgromadzonych (teraz było ich około stu dwudziestu) i wyszedł bez żadnego ceremoniału, a raczej deportował się z cichym trzaskiem. Gdy lwy zaczęły robić to samo, ostentacyjnie zagrzebałem się w miękkiej pościeli. Właściwie losy bitwy były mi obojętne. Chciałem, żeby Wilk wygrał, ale gdyby zwyciężył go Dziedzic - nic by to nie zmieniło w moim życiu.
Zanim się obejrzałem, zdążyłem zasnąć, w ogóle nie myśląc o bitwie.


[Iriana]
Rześkie powietrze wieczoru obudziło mnie z błogiego, głębokiego, lecz krótkiego snu. Leżałam w samym wejściu do niedużej groty. Tu miałam nieco więcej miejsca. 
Dżunglę spowijała ciemna szata Mroku, na którą narzucił białą, zwiewną pelerynę z gęstej mgły. Rzadkie, nieprzytomne promienie młodego księżyca nieco oświetliły wilgotne liście. Wstałam i zeszłam powoli ze skarpy, stając na ścieżce i rozglądając się na wszystkie strony. Nie wiem, czy będą rosły tu jakieś zioła lecznicze, ale można poszukać... 
Ruszyłam w górę, na północ od naszej kryjówki. Wszędzie widziałam tylko skarpy, zasłane gnijącymi liśćmi, gałęzie i potężne, wysokie, grube, idealnie proste drzewa i ogromną ilość pnączy; owe drzewa z wysokością były niższe, bardziej pogięte i grube. Jeszcze girlandy owych kwiatów... przypominały mi coś. 
No tak! Awanile, niesamowicie rzadkie na sawannach - tu najwyraźniej rośliny pospolite. Z niemałym trudem wspięłam się na niższe, pogięte drzewo, całe ukwiecone awanilami. Gdy stanęłam na stabilnej, szerokiej gałęzi, zaczęłam szczegółowo oglądać kwiaty; duże, jaskrawozielone, o liliowatym kształcie i długich, mocno skręconych pręcikach. Ich pyłek i sproszkowane liście dobrze działały na ból głowy i brzucha; jednak używałam ich rzadko, gdyż jak wspomniałam - na terenach trawiastych ich odnalezienie graniczy z cudem. 
W czasie, gdy byłam w trakcie oględzin pręcików i pyłku, usłyszałam nad głową cichy szum skrzydeł. Odwróciłam głowę od kwiatów i zdążyłam ujrzeć tylko jedno. Wielki, ciemny gad wlatywał niemalże bezszelestnie do naszej groty. Bez zastanowienia zeskoczyłam z drzewa i popędziłam w kierunku skał.


Witajcie, kochani.
Przepraszam, że rozdział opóźniony (o jeden dzień, ale jednak)... po prostu się przeceniłam i nie zdążyłam napisać notki na czas. Wiem, idiotyczny powód.
A moje zdanie na temat postu? Po kilkukrotnym przeczytaniu uważam, że wyszedł nawet nieźle. Ale to tylko moja opinia, ocena należy do Was. Czekam na 5 komentarzy.
Jeszcze link do tej wspaniałej piosenki jednego z moich ulubionych zespołów: KLIK. 
Pozdrawiam <3

6 komentarzy:

  1. Moje oczy zachłannie chłonęły każdy kawałek tego rozdziału, a umysł uznał, że to jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek przeczytałam! Naprawdę, był boski, nieziemski itp. itd., zaraz Cię zanudzę tymi pochwałami ;)
    Mam nadzieję, że demony nie pójdą za Chuki i Mshiriką i nie zrobią im nic złego.
    Wilczyca Sarana bardzo mnie zaciekawiła. Świetnie opisałaś jej spotkanie z Nyeupe (które, chociaż nastąpiło we śnie, to jednak wydawało się bardo realne). To był chyba najlepszy fragment tego rozdziału.
    No i co zobaczyła Maya? Jak potoczą się losy Oriona? Tyle pytań ciśnie mi się na język, mam nadzieję, że wkrótce poznam odpowiedź :)
    Pozdrawiam Cię kocie <3 Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział.
    PS I co Ty mi piszesz w "spamowniku"?! xD "Mam nadzieję, że przeczytasz"?! Ja zawsze czytam Twoje rozdziały, nie mogłabym przegapić czegoś takiego^^ Twoja twórczość jest niesamowita <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Na początek, muszę się upomnieć, tak jak Nyota - ''Mam nadzieję, że przeczytasz''. Co za zdanie?! Ja zawsze będę chcętna do czytania Twoich postów, kochana! ♥

    Bardzo spodobał mi się rozdział. Był fenomenalny, świetny...wręcz wspaniały!
    Wilczyca, ciekawa. Ojeju, wiesz, gdy czytałam fragment o tych kościach, spalonych ciałach, aż mnie ciarki przeszły. Jestem ciekawa, cóż to za gad, wchodzący do groty. Nyota ma rację ; S-u-p-e-r opisane spotkanie z Nyeupe! : D
    I demony? Jejciu, ale się porobiło ^^

    Pozdrawiam Cię najserdecznie. U mnie post we wtorek, na pewno < 3

    M i c h a l i n a

    OdpowiedzUsuń
  3. świetne! wiesz pozazdrościć ci talentu. jestem ciekawa co z demonami i czekam na 42 post ☺

    OdpowiedzUsuń
  4. To jest och wspaniałe *_*
    Po prostu chyba najlepszy post z bloga! Wspaniale opisane to z tymi spalonymi ciałami lwów. Aż lekko dreszcz mnie przeszedł ; P
    Z niecierpliwością czekam na kolejne losy i przygody. ♥♥♥

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudny rozdział !
    Ciekawa ta wilczyca !

    OdpowiedzUsuń
  6. wczoraj zostawiłam komek w spamie, a dziś nie mogę tam wejść. :/

    Zapraszam jutro na drugi post kopa-krol.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń