piątek, 18 października 2013

43. Herpeiny i Apophisy

[Nyeupe]
Kroczyłem za korowodem najad, obok mnie szły Radha i Hekene. Przedzierając się od wilgotną od rosy, wysoką trawę, dotarliśmy do potężnego, zarośniętego pnączami urwiska.
Do jaskiń doszły ścieżką wyciosaną w skale, nie wiadomo jak - w ogóle nie trzymając się ściany. Po kilku dość chaotycznych próbach przejścia przez żleb wreszcie dotarłem do wąskiego wejścia... a raczej wyrżnąłem się o kamień i upadłem z głuchym hukiem na kalcytowe podłoże.  
Podniosło mnie kilka nimf, siedzących u wejścia. Reszta mieszkanek jaskiń weszły do środka, kierując się w głąb wąskim, ciemnym korytarzem. Nie mając wyjścia, ruszyłem za nimi.
Nieregularne, wąskie przejścia między ścianami pokrytymi kalcytem nimfy pokonywały bez trudu, ja musiałem nieźle się męczyć. Dalej korytarz się poszerzył, ale doszły liczne stalaktyty i stalagmity, które tworzyły idealny system zabezpieczeń. W końcu - po długim kluczeniu między skałami, zakrętami i kalcytowymi formami, dotarłem do pomieszczenia, gdzie przesiadywały nimfy. Na sam widok opadła mi szczęka.
Była to potężna komora o niesamowicie wysokich ścianach i potężnych stalaktytach i stalagmitach; ogniki oświetlały niesamowitą scenerię. Wszędzie - na półkach skalnych, we wgłębieniach, na wyciosanych stalagmitach - siedziały nimfy. Na dnie komory znajdowało się jeziorko, zasilane przez strumień; lśniło dziwnym, nieziemskim blaskiem w półmroku.
Ruda najada pomogła mi zejść nad wodę, gdzie czekało na mnie kilka wypatroszonych i wyfiletowanych ryb. Zjadłem je niespiesznie, a nimfy chyba też nie zwracały na mnie szczególnej uwagi. Dopiero gdy oskubałem ostatnią rybę (miałem zwyczaj odzierania ich z łusek), Hekene usiadła obok, spojrzała na mnie i wstała. Uczyniłem to samo, lecz natychmiast potężna siła zwaliła mnie z nóg.
To Hekene tupnęła nogą tak, że jaskinia się zatrzęsła.Wszystkie najady zwróciły oczy w jej stronę.
- Siostry! - krzyknęła niesamowicie donośnym głosem. - Najwyraźniej nie zauważyłyście, że mamy gościa.
Nimfy podniosły się, gapiąc się na mnie. Radha pokazała mi potężny stalagmit, ociosany na wierzchu, stojący kilkadziesiąt jardów dalej. Usiadłem na jego szczycie i zacząłem wszystko tłumaczyć zgromadzonym najadom.


[Hofu]
Wieczorna mgła zawisła nad Równiną, pokrywając drobnymi, diamentowymi kropelkami wody moją sierść. Szłam w górę strumienia, wsłuchując się w głośny szum wód. Słońce już zaszło, na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy, oraz sierp młodego księżyca. Przystanęłam nad potokiem, oddychając chłodnym, rześkim powietrzem, przynoszącym zapach innego, odległego stada. Tak, ten zapach należał do lwów. Dzięki temu nosowi głównie tropiłam zwierzynę w czasie polowań.
Sayansi została w kopcu naszej grupy, Kushini też, a Neireith...? Odeszła. Nie wiedziałam, czy ją kiedykolwiek zobaczę. Była u nas zaledwie kilka dni, ale niesamowicie się z nią zżyłam. Wręcz zaprzyjaźniłam. Przypomniałam sobie jej grafitowe futro, puszystą grzywkę, przyjazny uśmiech - nawet głos, niski, ochrypły i arogancki, a jednak - po głębszym przeanalizowaniu - tak ciepły i pocieszający. Nagle poczułam w sercu dziwną, tępą pustkę, jakby serce było balonem, z którego uciekło całe powietrze. Co się ze mną dzieje?
Okropne uczucie przygniatało mnie jak słonica w ciąży. Tęsknota, nawet coś większego. Matko... czyżbym ja się w niej zakochała? Nie! Co ja mówię. Mam wybranka, poza tym - nigdy nie ciągnęło mnie do osobników tej samej płci. A może...?
Wzdrygnęłam się, gdyż zimny wiatr zaczął mnie przenikać na wylot. Wstałam i pospiesznie wróciłam do kopca. 
Natychmiast ułożyłam się pod pniem drzewa w wygrzebanym przeze mnie legowisku. Złożyłam głowę między łapami, oddychając ciężko. Grzywka zasłoniła mi oczy. Dobrze. Nie chciałam, żeby ktokolwiek widział moją podłą gębę. Neireith zadomowiła się nie tylko w stadzie, ale i w mojej znękanej już duszy. 
Było cicho, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wspięłam się na jeden z konarów potężnej akacji i położyłam się w wygodnym rozwidleniu, które wcześniej wysłałam nawałem paproci. Ułożyłam się wśród liści, strzepnęłam resztki kropel z futra i momentalnie zasnęłam.

* * *

Otworzyłam oczy; było chyba po północy. W kopcu było pusto. Tylko czyjeś ciało tuliło się do mojego boku. Spojrzałam na towarzysza; był to Kushini. 
Spał jak suseł, więc powoli wstałam, zeskoczyłam z gałęzi i wolnym krokiem wyszłam wąskim otworem z kopca. Rozejrzałam się. Nie było nikogo, tylko kilka żyraf pasło się jakąś staję dalej. Potrząsnęłam głową i powoli ruszyłam w stronę rzeki. Było dziwnie zimno, w powietrzu wisiało coś, czego nie potrafię opisać. Szłam przez ostre, wysokie trawy rosnące w gęstych kępach. Było cicho. 
Przystanęłam nad rzeką, oddzielającą Równinę od Lwiej Ziemi. Potężna Lwia Skała błyszczała w blasku księżyca. Spojrzałam w ciemny jar rzeki. Czarna woda powoli toczyła się przez skalistą nieckę. Spojrzałam w chaszcze, znajdujące się już na Lwiej Ziemi. Teraz to miejsce mogłam odwiedzić, lecz wiedziałam jedno - Lwioziemcy nadal pamiętali krzywdy, jakie wyrządzili im nasi przodkowie. Niewiele wspomnień zachowało się z czasów strasznej wojny, jaką stoczyły stado Lwioziemców i mieszkańców Równiny. O ile wiem, wojna rozpoczęła się za czasów Meru, prapradziada Mufasy, a zakończyła się blisko sto lat później tak zwaną Masakrą w Irtha, miejscu na granicy Lwiej Ziemi i Cmentarzyska. Zginęło tam ponad dwieście lwów z różnych stad. Ich ciała zakopano w dołach na Cmentarzu; w wielu miejscach ziemia podnosi się do dzisiaj, gdyż wypychają ją trujące gazy z rozkładających się ciał.
Wzdrygnęłam się na samą myśl o owych trupach. Odnalazłam zwalony pień, i po nim przeszłam na teren Lwiej Ziemi.
Szłam spokojnie wśród wysokich traw, jednak nastawiając uszy. Weszłam na nieduży pagórek, siadając. Spojrzałam na odległą o jakąś godzinę drogi Skałę. Jakąś staję ode mnie, w zaroślach, ujrzałam jasny kształt. Stałam po dobrej stronie, wiatr niósł zapach istoty w moją stronę. Po chwili rozpoznałam ów zapach.
Sigma.
Ostrożnie, powoli, na ugiętych lekko łapach, skradałam się w jej stronę; siedziała pod karłowatą akacją, myjąc się. Poczułam dziwną ochotę rozmowy z nią.
A niech to szlag! Wiatr zaczął wiać w przeciwną stronę, niosąc mój zapach w kierunku lwicy. Musiała mnie zwietrzyć i usłyszeć. Wiedząc, że już się nie ukryję, przysiadłam na stawach skokowych, stojąc jak surykatka. Jasna, niemalże biała księżniczka podeszła do mnie bez oznak niepokoju. Przystanęła, chyba nie rozpoznała mnie od razu. Po chwili dopiero zapytała:
- Hofu? To ty? Co ty tu robisz?
Stanęłam z powrotem na czterech łapach i odpowiedziałam chyba troszkę zbyt beztrosko:
- Na nocny spacerek sobie poszłam.
Zmrużyła wielkie, czarne oczy; wyglądała z nimi jak kościotrup.
- Żadnych konkretnych powodów, które by cię tu sprowadzały? - spytała swoim niskim, lekko ochrypłym głosem.
- Nie - odparłam. Zachowywała się dziwnie, wręcz podejrzanie.
- W takim razie... spaceruj dalej - powiedziała słabym głosem. W jej oczach chyba błysnęła łza, więc szybko się oddaliłam w swoją stronę.


[Gelithir]
Jesteśmy skończeni - jęknęła Neireith.
- Wcale nie, powtarzam to po raz setny - odwarknęła Dhoruba, wpatrując się w nią groźnie. - Musimy wyczekiwać Nirrel...
- Czekamy od nocy - mruknęła szara. - Czy ona nas w ogóle odnajdzie?
- Oczywiście - odpowiedziała czarna.
Szliśmy przez dżunglę, w górę. Dhorubie udało się odczytać te przeklęte runy, choć wiele znaków było niemalże nieczytelnych. Układały się w niejasny, biały wiersz.

Mroki
prowadzą cię do Nich
potężnych przez wieki
Gwale, Mawansi i Shai
okryte bielą
kłaniają się przed Nimi
okiełznane 
mrozem skute przez ich siłę
Oni Najpotężniejsi przed piekłami 
gwiżdżą
Sprzymierzeńcy Segathy i Dziedzica
w Erhanie ukryci 

Tu przedstawiam ten tekst w wielkim uproszczeniu i z poprawkami, gdyż był zapisany językiem wyjątkowo trudnym, skomplikowanym i nie sądzę, byście oryginał pojęli. Jedyne, co zrozumiałem, to to, że musimy iść do owych Najpotężniejszych, kimkolwiek by oni nie byli. 
- Gwale, Mawansi i Shai to gailańskie nazwy trzech szczytów Kijimanjaro - mruczała Dhoruba. - Skąd tutaj wzięli się użytkownicy tej mowy? Runy emeryczne, język to pomieszanie suahili, ava i emeryńskiego, i trzy gailańskie nazwy... 
Było koło południa, gdy poczuliśmy, że burczy nam w brzuchach. Tu, w dżungli, mogliśmy liczyć na małpy, ptaki i drobne antylopy leśne. Poza tym, jak słyszałem, w górskich lasach żyją potężne bongo, rude antylopy o wielkich, lekko skręconych rogach. Wątpię, by zapuszczały się tak wysoko w góry, a poza tym na pewno nie udało by się nam takiej schwytać, chyba że przy pomocy magii. Po dość długim poszukiwaniu i łowach udało nam się złowić słabą, młodą, samotną małpę, którą Dhoruba nazwała gorylem. Mówiła, że mieliśmy wyjątkowego fuksa, gdyby zwierzątko było z matką, bylibyśmy już pewnie martwi. Nieco łykowate mięso małpy zaspokoiło nieco nasz głód. Znaleźliśmy nieduży strumyk, w którym obmyliśmy się z błota i krwi. W zagłębieniu przy wodzie, w kępie mchu, urządziliśmy tymczasowe legowisko. 
- Nirrel odnajdzie nas po pewnym zaklęciu, którym jesteśmy otoczeni. Powinna przyprowadzić jeszcze jakieś lwy... lub inne stworzenia.
Troszkę się przestraszyłem, gdy lwica powiedziała: "inne stworzenia".
- A o jakie stworzenia ci chodzi? - spytałem niepewnie.
- O likaony, i herpeiny - odpowiedziała.
Złapałem się łapami za głowę.
- O co chodzi z herpeinami? - spytała nagle Neireith.
- Ci kuzyni bazyliszków mogą być niesamowicie pomocni - rzekła Dhoruba. - Mają potężne moce. Mam nadzieję, że...
Jednak nie dokończyła, gdyż nad naszymi głowami usłyszałem łopot i piskliwy wrzask. Wokół nas, w gąszczach, rozległy się szelesty. Poderwaliśmy się do postawy bojowej - lecz wtedy na głazie usiadła... Nirrel. Na drugim brzegu strumienia stały cztery lwy.
Dopiero teraz przyjrzałem się temu ptaku. Cały czarny, z wyjątkiem końców skrzydeł i ogona. Długa szyja była szczątkowo upierzona, głowa pokryta gęstym, czarnym puchem, spod którego błyskały czerwone oczy. Czarne skrzydła i ogon miały metalicznie srebrne końcówki, a potężny, ciemnoszary, ostro zakończony dziób wyglądał odstraszająco.
Dhoruba podeszła do Nirrel i spojrzała na przybyszy. Moją uwagę zwróciła stojąca najbliżej, jasna lwica o wężowych, żółtych oczach. Obok niej stał jasnobrązowy samiec o karmelowej grzywie, drugi, o gęstej, lecz krótkiej, czarnej grzywie i kremowym futrze. Z tyłu chowała się niepozorna, szara lwica o licznych, ciemniejszych pręgach i cętkach.
- Chciałam wam przedstawić naszych nowych towarzyszy - powiedziała Nirrel, zapraszając czwórkę na drugi brzeg; mimo potężnej siły płynącej wody przeszli bez żadnego problemu, ba, nawet nie drżały im łapy. Usiedli przy nas, a Nirrel wskazała na lwa z karmelową grzywą.
- To Wivu, i jego siostra Ivri - szara, pręgowana lwica uśmiechnęła się nieśmiało.
- A to Ratra - czarnogrzywy wyszczerzył zęby i pomachał łapą do nas. Wtedy Nirrel powiedziała, wskazując na srebrną, wężooką lwicę:
- A to Gain.
Spojrzałem na Gain. Na początku się jej lekko przestraszyłem; miała te okropne, żółte oczy żmii, długie, chude nogi, wąską i ponurą twarz, postrzępione uszy, jej grzbiet był długi i lekko wklęsły, klatka piersiowa szeroka, długi ogon zakończony gęstą kitą. Na łopatce lwicy widniało znamię w kształcie węża. Jej srebrzyste futro zdawało się lśnić nieziemską poświatą.
- Być może przydam się najbardziej... należę do herpein. - powiedziała nagle Gain. Jej głos był niski, i dziwnie syczący. Ale... jak ona mogła być stworzeniem spokrewnionym z bazyliszkiem, o którym mówiła Nirrel?
- Myślałam, że... - szepnęła Neireith, uprzedzając moje pytanie. - ja myślałam, że herpeiny to węże...
- I tak, i nie - odpowiedziała Gain, podchodząc bliżej. - Herpeiny to stworzenia bardziej duchowe niż cielesne. Mogę przybierać kształty zarówno zwierząt i ludzi, jak i roślin. Teraz jestem lwem - ale za chwilę mogę się zmienić w węża, ptaka, dąb, cokolwiek zechcę. Jesteśmy jedynymi stworzeniami, które mogą patrzeć bazyliszkom w oczy. Dlatego cieszę się, że trafiłam na was. Gdzie jest wasz przewodnik, Dimeran?
- Porwały go nimfy - odburknęła lekko zasmucona Dhoruba.
- Nawet go nie szukajmy - powiedział Wivu, a Ivri pokiwała głową. - To może przynieść nam jeszcze większe kłopoty. Na razie jest w dobrych rękach. Driady pomogą mu odnaleźć Wielkich.
O ile oni rozmawiali, pogrążyłem się w czarnych myślach. Oczywiście na pierwszym planie znajdował się Norhoth - nie widziałem go nigdy, a mimo to czułem ten strach. Oczami zbyt wybujałej wyobraźni widziałem potężnego wilczura, na czele równie wielkiej armii, złożonej z lwów i tysięcy innych, najbardziej niebezpiecznych i odrażających magicznych stworzeń. Potem przypomniałem sobie Alanthira.
Ten wysoki, lekko umięśniony brunet. Zalała mnie fala gorąca, gdy przypomniałem sobie to wszystko. Opuściłem go bez słowa pożegnania, wytargany z dworku przez Dhorubę. Pewnie teraz ma innego - albo inną. Kiedy tam wrócę, pewnie nawrzeszczy na mnie, skatuje i Hewa wie co jeszcze. Mimo to tęskniłem za nim, niezależnie od tego, jak zareaguje na mój powrót.


[Salomea]
Niepokój wisiał w powietrzu. Lwia Ziemia nie była przepełniona śpiewem ptaków, radością i blaskiem słońca. To już nie była dawna Lwia Ziemia. 
Wszystko, co mogłam ujrzeć - sawanny, wzgórza, lasy, góry - nie mieniło się złotem, zielenią i barwami tęczy. Cały świat zakryły czarne chmury strachu, a mgła niepokoju zawładnęła duszami tubylców. 
Rzadko kiedy widywałam słońce. Niebo zakryte było dziwnymi, ciemnoszarymi chmurami, w niektórych miejscach prześwitywał przez nie blask wybladłego słońca. Świat wyprany z barw i szczęścia. Nawet rośliny były szare, brunatne. Nie widziałam dawnego blasku w oczach moich współbraci. 
Radość przeminęła.
Został Strach, Niepokój i Smutek.
Trzy zarazy piekielne.
Trzy świnie. 
Wpatrywałam się gdzieś w dal, leżąc na szczycie Skały. Był wieczór. Trzymałam w łapie mały, lazurowy kwiatek - jego kolor mocno kontrastował z ponurą atmosferą. Obracałam go, przyglądając mu się ze wszystkich stron. Był piękny. Tak delikatny i bezbronny. 
Stado udało się na polowanie. Byłam sama. Tak pragnęłam usłyszeć słowika. Małe, drobne stworzonko, które swoim nikłym śpiewem potrafi wkraść się do serc, rozświetlając nawet najmroczniejsze godziny. To mi by się teraz przydało. 
Wstałam, penetrując wzrokiem trawy. Pusto. Tylko kilka żyraf pasących się jakąś staję dalej. Zimny, suchy wiatr wiał od północy - poczułam na nosie i uszach znajome uczucie. Jakby uderzanie tysięcy mikroskopijnych szpilek.
Zrozumiałam.
Drobinki piasku. 
Odwróciłam głowę. Musiało mi się przewidzieć. 
Wkroczyłam do jaskini, i ułożyłam się tuż przed rumowiskiem skalnym na pochyłym wejściu. Podkuliłam łapy pod siebie, zwijając się w kłębek jak kociak. Było mi ciepło, a że leżałam w kępie mchu i trawy, miałam miękkie posłanie. Leżałam bardzo długo, wdychając zapach mchu i stęchlizny, unoszącej się w pozbawionej wentylacji grocie. Jednak po chwili poczułam przenikliwy, ostry chłód na całym ciele. Automatycznie zerwałam się na nogi i wybiegłam na dwór. Niebo było już czarne, pojawiły się na nim gwiazdy. Po chwili jednak przykryła je nieprzenikniona ciemność. Mrugałam rozpaczliwie powiekami, próbując wychwycić choćby najmniejszą ilość światła. Wrzasnęłam, gdy przed moimi oczami, zaledwie kilkadziesiąt jardów ode mnie, błysnęły jasnoniebieskie, półprzezroczyste kształty, od których pochodził arktyczny wręcz chłód.
Błękitne obłoki spłynęły na równinę pod Lwią Skałą. Było ich dziesiątki, setki; poruszały się w upiornym tańcu, wydając przy tym dziwne, niemalże niesłyszalne dźwięki, od których pękały mi z bólu uszy. Zakryłam łapami głowę, kładąc się na lodowatym kamieniu. Próbowałam się bliżej przyjrzeć świetlistym upiorom.
Po długiej chwili zauważyłam, że wyglądają jak... smoki. Smoki o długich szyjach pokrytych świetlistymi łuskami, o potężnych, poszarpanych skrzydłach, biczowatych ogonach i dość długich, masywnych kończynach. Były półprzezroczyste, jasnobłękitne, emitowały nieziemski, turkusowy blask. Groźne oczy jaśniały tą samą poświatą. Z ich otwartych paszczy, jak z wrót piekielnych, wydobywały się języki niebieskiego ognia. Urywane, niewyobrażalnie wysokie dźwięki wydawane przez stworzenia musiały wyrządzić poważne szkody dla moich uszu.
Upiory nagle zamilkły. Wzbiły się wyżej w powietrze i, machając gigantycznymi skrzydłami, skierowały się na wietrzną Północ.


Witam wszystkich.
Moje zdanie na temat rozdziału?... Pisałam go (o Boże) ponad dwa miesiące... Miał być planowany na początek października, ale nawał nauki i brak weny kazał mi go przesunąć na teraz -.-
Następny rozdział w listopadzie - w przyszłym tygodniu znowu wyjeżdżam, potem mam konkurs. Jeszcze raz Was przepraszam za takie opóźnienie ;___;
Pozdro ;*

PS. Jeszcze muzyka: LINK

2 komentarze:

  1. Świetny rozdział! Spokojnie, nie martw się. Warto było czekać na taki zacny rozdział <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział, ośmielę się użyć słowa "zajebisty" :) Fragment Hofu bardzo mnie poruszył, ponieważ... mogę powiedzieć, że przechodzę podobną sytuację.
    Również spodobał mi się segment Gelithira, szczególnie ten wiersz. Ciekawa jestem, jak Alanthir zareaguje na jego powrót, w końcu wiele razem przeżyli.
    Przepraaaszam, że mój komentarz jest ukierunkowany na "takie" tematy, ale jakoś tak mnie naszło.
    Zapraszam do mnie na nowy rozdział (o dziwo, w moim rozdziale Milele również przeżywa "takie" rozterki, czyżbyśmy się jakoś telepatycznie umówiły? xdd).
    Pozdrawiam Misu <3

    OdpowiedzUsuń