wtorek, 23 lipca 2013

39. Bunt na Wietrznej Ziemi

[Tina]
czasie gdy Nyeupe tłumaczył Saturnowi przesłanie i cel naszej misji, lew milczał, jedynie kiwał lekko głową. W jego zielonych oczach widniało coś, co dawało mi pewność, że jeszcze nie stracił nadziei.
- Nyeupe... - szepnął, gdy biały skończył. Położył mu łapę na ramieniu.
- Musisz wyruszać, ale nie sam. Pójdzie z tobą Gerard i Donna.
- Czemu akurat ona? - prychnął Nyeupe. Saturn odpowiedział:
- Ona jest najlepszym piechurem z całego stada. Przeszła niejedne góry i rzeki, a przy okazji wymigała się wiele razy od śmierci. Z sawann zna najwięcej z nas, poza tym jest wspaniałą wojowniczką i strażniczką. A łeb też ma nie od parady... - spuścił głowę, by potem podnieść ją gwałtownie i krzyknąć:
- Bella! Chodź tu szybko!
Z ciemności wyłoniła się szarobrązowa lwica o kremowo-złotym podbrzuszu i oliwkowych oczach; na jej umięśnionym, silnym ciele widniało wiele szram, blizn i oparzeń. A mimo tych ran z jej postaci promieniowały dobro i pozytywna energia, ale równocześnie siła bezwzględnej morderczyni i okrucieństwo, które jeszcze miało się objawić.
- Stawiam się, panie - szepnęła suchym, jakby sennym głosem. Nie miała części ogona.
- Mam dla ciebie zadanie - odpowiedział lew i zaczął jej tłumaczyć zawiłości zadania. Najwyraźniej nie zrozumiała wszystkiego, ale po chwili odrzekła:
- Ja... idę z wami.
Potrząsnęła głową i spojrzała w naszą stronę.
- Ale Nyeupe... przedstawisz mi może swoich towarzyszy?
Biały delikatnie trącił mnie łapą w łopatkę. Wstałam i wymruczałam:
- Ja... nazywam się... Tina. Po prostu Tina.
W rzeczywistości miałam sporo imion rodowych, drugie i dość durne przezwisko, ale wolałam tego wszystkiego nie mówić.
- Mnie zwą Gelithir - rzekł twardym głosem brązowy. Donna spojrzała na niego lekko krzywo.
- Kiedy idziemy? - spytała nieco zrezygnowana.
- Możemy już dziś, na wieczór - odpowiedział Nyeupe, wstając. Lwica spojrzała na niego i znowu usiadła.
- Znam Irianę - szepnęła nagle zielonooka. - Mieszka na sawannach, w okolicy Łożyska.
- Kto to jest?! - spytał z nadzieją Nyeupe.
- Czarownica - odpowiedziała Donna. - Moja znajoma... że też teraz mi się przypomniała...
- Czy ona jeszcze żyje? - spytałam gorączkowo.
- No jasne, że tak - odpowiedziała - jest młodsza ode mnie. Ma naprawdę... wielkie zdolności.
Wymieniliśmy spojrzenia, nastała krótka cisza. Po chwili odezwał się Gelithir:
- Wiesz może... jakie... co ona potrafi?
Donna przez chwilę wpatrywała się w swoje lśniące pazury, po czym rzekła:
- Uzdrowicielka i dobry Hewa wie, co jeszcze. W całym Łożysku krążą o niej różne opowieści. Według jednej z nich potrafi zapłodnić słonicę, dotykając jej tylko nosem.
Wzdrygnęłam się na samą myśl.
- To nam nie będzie raczej potrzebne - mruknęłam - ale jeśli mówisz, że to uzdrowicielka... jasne... a potrafi walczyć?
- Walczy jak armia hien - powiedziała z uśmiechem Donna. - Jest wspaniała. Walczyłyśmy razem.
- Pomożesz nam ją znaleźć? - spytał Nyeupe.
- Oczywiście - odpowiedziała Belladonna z tym samym przyjaznym uśmiechem. - Rozpoznam ją nawet na końcu świata.


[Hofu]
Neireith siedziała obok mnie, przysypiając. Zza grubych chmur wyłonił się księżyc w przybywającym sierpie. Byłyśmy na tej samej półce ziemnej. Nie mogłam zasnąć. Nie wiem, dlaczego.
Podziwiałam Neir za to, że tak łatwo opadała w objęcia Morfeusza. Ja nie mogłam zasnąć nigdy, chyba że po wyczerpującym polowaniu. Może po prostu mam jakieś zaburzenia psychiczne?
Nie zwracając uwagi na moją bezsenność, pomyślałam o śpiącej w moich ramionach lwicy. Była troszkę dziwna... na początku wredna i oschła, teraz tak otwarcie śpi na moim brzuchu. Ale... rozumiem ją. Tyle cierpień, tyle samotności, tyle bólu w jej życiu. Potrzebowała teraz kogoś, kto mógłby ją utulić - niezależnie, jakiej jest płci.
Sapała cicho, trzymając się mnie wręcz kurczowo. Próbowałam zasnąć - w końcu mi się to udało. Wydawało mi się, że spałam zaledwie minutę, gdy ucisk na klatce piersiowej zanikł. Gwałtownie otworzyłam oczy i ujrzałam Neir stojącą obok mnie i mierzącą mnie wzrokiem.
- Już nie śpisz? - spytałam zachrypłym, zaspanym głosem. Szara odpowiedziała:
- Nie. Coś ci się śniło?
Pustka w mózgu.
- Chyba nie - wymruczałam. Próbowałam podnieść się na zesztywniałe kończyny.
- Jeszcze nie wstawaj - szepnęła Neir, kładąc łapę na moim grzbiecie. - Jest dopiero czwarta.
Czwarta?! Na Segathę, nie wiem, o której poszłam spać... chyba po północy, albo nawet później. Zwinęłam się w kłębek i zamknęłam oczy. Poczułam jej chłodny nos na karku. Potem widziałam, jak wychodzi ukradkiem z kopca i zapadła cisza.
Teraz spałam już nieco lepiej, chyba do ósmej. Neir nie wróciła, więc lekko zaniepokojona wymknęłam się z termitiery.
Rozejrzałam się. Szara leżała jard ode mnie, wpatrując się w horyzont. Słońce grzało całą Czerwoną Równinę ostrym światłem.
- O, jesteś - powiedziała, wstając. Przybliżyła się do mnie i uśmiechnęła się w dość tajemniczy sposób.
- Coś się stało? - spytałam. Znowu robię z siebie idiotkę.
- Nie - odpowiedziała, nieco cichszym i niższym głosem. - Tylko było mi duszno...
Znowu zapadła chwila ciszy. Neireith usiadła. W końcu odważyłam się spytać:
- Neir... co... co ty... właściwie potrafisz?
Zerknęła na mnie i mruknęła:
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Tak - odpowiedziałam.
Westchnęła i spuściła wzrok. Bez słowa wstała i poprowadziła mnie za sobą. Szła w kierunku sąsiedniego, niezamieszkanego kopca, wciśniętego między dwie skały.
Podeszła do potężnego głazu, zatrzymując się przed nim i siadając. Czekałam, aż mi pokaże swoje umiejętności.
Podniosła przednią łapę i przyłożyła ją do powierzchni skały, wpijając w nią pazury. Pisnęłam, gdy ujrzałam, co się stało. Zaczęła ciągnąć pazury do dołu, a kamień pod nimi zaczął się topić, zamieniać się w magmę. Odjęła szpony od skały. Kilka strumyków gorącej lawy spłynęło na ziemię i stwardniało.
- Potrafię tylko to - mruknęła. - Nic więcej, co mogłoby się przydać...


[Gelithir]
Wyruszyliśmy koło piątej godziny po południu, na północ. Nyeupe i Belladonna prowadzili nas przez lekko zrudziałe trawy, kierując się w stronę sawann. Około godziny przed północą przekroczyliśmy mulistą, lecz głęboką Reinessę oddzielającą Lwią Ziemię od Wietrznej Ziemi. Jeszcze tylko ona i jesteśmy w Łożysku... 
Gdy wkroczyliśmy na tereny Wietrznej, naszym futrem zaczął targać dość silny wiatr, który nie zdziwił nikogo. Zrobiliśmy postój pod urwiskiem, dawnym brzegiem (Wietrzna Ziemia leżała w dawnym jeziorze), które łukowato wygięte osłoniło nas od wiatru. Bella wykopała w ziemi niedużą grotę, w której mogliśmy się schronić. Nagle ze strony wzgórz rozległ się przeciągły, bolesny ryk, przechodzący w ochrypły pisk. 
Donna zerwała się gwałtownie, obserwując ciemne sylwetki górek. Szepnąłem:
- Co to było?
- Nie wiem - odpowiedziała lwica, kładąc się na ziemi, wciąż nasłuchując. Wytężyłem wzrok i ujrzałem prawdę. 
Ze strony południowo-wschodniej nadchodziło stado lwów, najwyraźniej z Nocnej Ziemi. Kolejne, mniejsze, schodziło ze stoków. Cała scena była oddalona zaledwie o kilometr, a księżyc świecił mocno, więc widać było wszystko.
Oba stada zatrzymały się naprzeciw siebie, na przód grupy ze Wzgórz wyszło kilka lwów, chyba niewiele starszych od nas. Nie słyszałem, co mówią, ale musiało to wkurzyć tych z Nocnej Ziemi. Największy lew, chyba przywódca, przybliżył się do nastolatków i wymierzył jednemu z nich cios w kark. Młodzik upadł na ziemię, a oba stada ruszyły na siebie.
To już mnie zatkało, ale najciekawsze nadchodziło, bowiem z zarośli porastających stoki wzgórz wyłonili się następni Wietrznoziemcy, z całą siłą blisko czterech tuzinów wojowników jak grad rzucili się na przybyszów ze Wschodu. Obserwowałem chaotyczny zgiełk bitwy, widok śmierci lwów, przez szum wiatru przebijały się wściekłe ryki i wrzaski. Około setki walczących. Do moich nozdrzy dotarł metaliczny zapach krwi. To wszystko trwało niemalże godzinę; po tym czasie, dłużącym się niemiłosiernie, na górę wyszedł jasny lew - Wietrznoziemiec, i zaczął wywrzaskiwać coś w kierunku lwów z Białych Wzgórz. Nie słyszałem nic, ale autochtoni zaczęli krzyczeć triumfalnie. Donna leżała jard ode mnie, skryta w trawach, nasłuchiwała. Po chwili jęknęła:
- Wzniecili bunt... ale to już nie bunt. To wojna...wypowiedzieli im wojnę...
Spojrzeliśmy na siebie, i niezauważeni wymknęliśmy się z ukrycia. Jednak gdy zbiegaliśmy ze stoku na sam dół, nasz wzrok przykuł strumień czerwonego światła na stokach Wzgórz.
Wszyscy stanęliśmy na kamienistym gruncie. Dopiero po chwili wszyscy zrozumieli, co się właściwie stało i kto stoi za rzuceniem Mortusa w stronę wrogich lwów z Nocnej Ziemi.
- To chyba Iriana - wychrypiała Donna. - Na Hewę... co ona tam robi?
Bez słowa ruszyliśmy za nią w kierunku zarośli, gdzie przeczekaliśmy do momentu, gdy Nocnoziemcy odeszli. Wtedy Bella podążyła w stronę pola bitwy; mieliśmy nadzieję, że właśnie tam stoi Iriana, otoczona przez lwy z Wietrznej Ziemi.


[Hasira]
Cios nie pozbawił mnie przytomności, ale pazury rozerwały mi skórę na karku i szyi, a uderzenie zwaliło mnie na twardą ziemię. Wstałem sam. Całe stado siedziało przed grotą, najwyraźniej wstrząśnięte wydarzeniami dzisiejszej nocy.
- Nic ci nie jest? - spytała Maya, podchodząc do mnie. 
- Zupełnie nic - odburknąłem, nie zwracając uwagę na rozerwaną skórę.
Wszyscy patrzyli na mnie jak na uciekiniera z wariatkowa, więc spojrzałem kątem oka na ranę. Dobrze... nie wyglądała dobrze.
- Hasira! - usłyszałem głos Kufu. Podbiegł, natychmiast kładąc mnie na ziemi i przykładając łapę do mego karku.
- Mów mi, jak poszło - warknąłem. Kufu spojrzał na mnie i odpowiedział:
- No wiesz... - jąkał się - Ci z Nocnej Ziemi... no... nie wszystko poszło zgodnie z planem.
- Czemu niby? - spytałem.
- Bo... - mruczał Kufu - oni nam wypowiedzieli wojnę.
Zapadła grobowa cisza. Także i ja poczułem pustkę w głowie. 
- Jutro wyznaczyli nam kolejne spotkanie - ozwał się Gothar. 
Najwyraźniej chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie dokończył, bo u wejścia stanęły jakieś lwy. Kufu poderwał się natychmiast. Z grupy przybyszów wystąpiła szarobrązowa, mocno zbudowana lwica. Spojrzała w głąb groty z nadzieją. Wśród lwów zaczęło się zamieszanie, a na spotkanie lwicy wybiegła Iriana z Łożyska, znachorka. Stanęła zachwycona i pisnęła:
- Bella! Co ty tu robisz?
- Chodź na chwilę - powiedziała nieznajoma i wyprowadziła Irianę z jaskini.
Wymknąłem się na półkę skalną przed grotą. Lwy siedziały tam w kręgu, rozmawiając cicho ze sobą. Po chwili, bez pożegnania, Iriana poszła za nimi, prosto w ciemność nocy.
Wymknąłem się z jaskini, podążając za lwami i znachorką. Cicho przemykałem się między gęstwinami krzewów, by potem ostrożnie stanąć na równym terenie, porośniętym wysoką trawą. Na ugiętych łapach skradałem się za nimi; dość szybko szli w stronę już niezbyt stromych, zarośniętych urwisk, będących niegdyś brzegami jeziora. Musiałem przyspieszyć kroku, bo inaczej nie nadążyłbym za przybyszami.
Zauważyłem, że wspinają się na brzegi, więc chwilę odczekałem, a gdy znaleźli się na górze, cichaczem odnalazłem najlepsze wejście i stanąłem w gęstych zaroślach około pięciu jardów od nich. Szeptali coś między sobą, a Iriana uśmiechała się w dziwny sposób. Jednak nie kontynuowałem pogoni, bo zaczęli iść w stronę Czerwonej Równiny, gdzie lepiej było się nie zapuszczać.


[Chuki]
Panowała napięta, ciężka atmosfera. Szczerze - nie wiedziałam, co się stało. Może to powód częstych kłótni między tutejszymi stadami, nie miałam pojęcia... chciałam jedynie uwolnić się z dusznej kryjówki lwów, gdzie wszyscy milczeli lub warczeli na siebie. Niezauważona wymknęłam się wyrwą między skałami i wybiegłam na sawannę. 
Mknęłam między wysokimi trawami i zaroślami, pędząc nie wiadomo gdzie. Czułam niesamowite pragnienie biegu, wymęczenia, wolności. Ten stan miałam już parę razy, ale nigdy go tak nie wykorzystywałam. Teraz wiedziałam, że muszę wykorzystać moje siły. Przepełniała mnie dzika radość, gdy biegłam z zawrotną, jak na lwa, prędkością. W końcu, gdy zaczęło się ściemniać, zatrzymałam się pod potężnym baobabem, dysząc ciężko. Miałam jeden powód do satysfakcji: uniknęłam ponurego nastroju, który się szykował w grocie. Wymęczyłam się porządnie, z tego też się cieszyłam jak dziecko. 
Patrzyłam na zachód słońca i na pierwsze gwiazdy, gdy usłyszałam za sobą szelest. Wysunęłam pazury i przybrałam postawę bojową, warcząc. Zza krzewów, porastających okolice baobabu, wysunął się... likaon.
Nieco się podniosłam, zamilkłam. Likaon przybliżył się i stanął naprzeciw mnie.
Staliśmy w milczeniu, gapiąc się na siebie. W końcu przybysz wydukał:
- Cześć. 
- Eee... hej - wymruczałam.
- Czemu taka sztywna jesteś? - spytał likaon. Sądząc po głosie, był samcem.
Musiałam albo mieć minę idiotki, albo strzelić niezłego focha, gdyż zaczął się śmiać do rozpuku. 
- No co? - warknęłam. - W ogóle jak ty się nazywasz?
- Zwą mnie Mshirika - odpowiedział piskliwym głosem - a ty?
- Chuki - odburknęłam. Czułam odrazę i nieufność do Mshiriki.
Spojrzał na mnie wielkimi, żółtymi oczami i spytał:
- O co ci chodzi?
Usiadłam i znowu zmierzyłam go wzrokiem. Wyglądał, jakby chciał się rozryczeć.
- O nic - sapnął - przyzwyczaiłem się, że wszyscy mnie tak traktują.
- Ja... nie chciałam... - pisnęłam, podchodząc do niego i kładąc mu łapę na łopatce. - Przepraszam...
Mshirika zamknął oczy i wyszeptał:
- Nic się nie stało... - równocześnie wtulił się we mnie. Powiedziałam:
- Przepraszam... czasem jestem taka wredna. A teraz... opowiedz mi coś o sobie.


Dobry dzień!
Notka pojawiła się w terminie, ale sama uważam, że jakaś taka przynudnawa... nie wiem, to tylko moje zdanie, ocena należy do Was.
Jeszcze jedno: w sobotę jadę w Tatry na tydzień, nie wiem, czy będę miała czas i siłę na pisanie. Wrócę 6 sierpnia. Następny rozdział powinien się pojawić tydzień - dziesięć dni później. 
Na razie to wszystkie informacje. Mam jeszcze link do tej świetnej piosenki: LINK.
Pozdrawiam wszystkich czytających ;3

niedziela, 14 lipca 2013

38. Przybysz z Zachodu

[Nyeupe]
Droga na Skałę dłużyła się podejrzanie, ale to było tylko omylne wrażenie, gdyż po niecałej godzinie stanęliśmy przed ciemną grotą. Najwyraźniej była pusta, lecz po chwili w ciemnościach błysnął diament.
Nie, to jednak nie był brylant. Z groty wybiegła szczupła, srebrna, czarnooka lwica, która rzuciła się w moje ramiona ze łzami w oczach.
- Nyeupe! - pisnęła, szlochając bez opamiętania. - Wróciłeś...
Puściła mnie, oddychając głęboko i ocierając łzy z pięknych, czarnych oczu. Znowu ogarnęło mnie to znajome, przyjemnie uczucie. Wreszcie ją widzę... 
- Witaj, Sigma. - przytuliłem ją lekko do siebie. Lwica spytała:
- I co z tym Wilkiem? Kim oni są? - wskazała na Tinę i Gelithira.
Lwy podeszły do niej, nic nie mówiąc. Westchnąłem.
- Nie znaleźliśmy nikogo... poza Dhorubą i Vasakhu... - dwie lwice przybliżyły się. - Norhoth wypowiedział nam bitwę. Za trzy dni, w nocy. Musimy zaangażować wszystkich. Rozesłać wieść po wszystkich ziemiach...
Sigma zastygła. Już nie szlochała, tylko zaczęła nerwowo dyszeć.
- Jak? - wychrypiała. - Znowu... ale...
Położyłem jej łapę na łopatce.
- Nie martw się - szepnąłem - nie teraz. A tak właściwie... gdzie są wszyscy? 
- Na polowaniu - odrzekła niskim głosem Sigma - a teraz chodźcie do jaskini, póki ich nie ma.


[Lilith]
Powietrze, ciężkie i nieruchome, wisiało nad wąwozem jak ciężki woal. Hieny schowały się w cieniu, we wnękach skalnych, próbując uciec przed duchotą. Siedziałam w kępie krzewów, spoglądając na krawędź kanionu. Ściany miały wysokość około dwudziestu sążni*; wyrzeźbione z piaskowców i innych skał, pełne nierówności, wnęk, żlebów, wgłębień, półek skalnych i kilku pasm ostrych piargów, które kończyły się na samym dnie. Górę ścian oplatały zielone pnącza o wielkich liściach, po których biegały nieduże, szarawe myszy. Szerokim, nieco wklęsłym, piaszczystym dnem kanionu płynął strumień, rzeźbiąc kamieniste zagłębienie. Wąwóz sprawiał wrażenie martwego i pustego, lecz wędrowiec zmieniał swe zdanie, gdy zapuścił się wgłąb jaru. Nie znałam przebiegu strumienia, lecz jakiś kilometr na wschód od naszej kryjówki skręcał lekko na północ, z czego wywnioskowałam, że kończył się gdzieś na sawannach, albo jeszcze dalej.
Z rozmyślań i analizowania nawet ładnego krajobrazu zostałam wyrwana przez odległy, wysoki, przeciągły pisk. Dochodził gdzieś z góry, chyba z krawędzi potężnych ścian. Jak na komendę wysunęłam się z kryjówki i spojrzałam w górę. 
Nad urwiskiem błysnęło coś jasnego, potem zza gęstych pnączy wyłoniły się... zebry.
Piękne, wielkie, tłuste zebry, najwyraźniej niewidzące hien, których umaszczenie zlało się ze piaskowcami. Przy krawędzi żerowało ich kilka, ale dalej było ich na pewno więcej.
Zza potężnej skały przy strumieniu powoli wyłoniła się Andromeda; wcześniej wytarzała się w piachu, by nie rzucało się w oczy jej szkarłatne ubarwienie. Krocząc nisko przy ziemi, posuwała się dalej, w kierunku żlebu prowadzącego na górę. Gdy tam dotarła, przystanęła i przywołała stado skinieniem łapy.
Poruszyło się tylko około sześćdziesięciu hien; był to klan, do którego należałam. Reszta (około stu dwudziestu) nadal pilnowała wąwozu. No tak... po prostu kilka połączonych stad. Czemu o tym wcześniej nie pomyślałam? 
Wymknęłam się spod krzewu i, przeskakując strumień, bezszelestnie ruszyłam ku Andromedzie. Zaczęliśmy się piąć wąskim żlebem, ku krawędzi. 
Na samej górze, kryjąc się pod pnączami, ruszyliśmy w kierunku zebr. Zwierzęta chyba czuły nasz zapach, bo stały się niespokojne. Sześćdziesiąt hien mistrzowsko ukryło się pod potężnymi liśćmi, skradając się w stronę zdobyczy, która już była w gotowości ucieczki. 
Nagle Andromeda wydała głośny, wysoki gwizd i wyskoczyła z ukrycia, pędząc między zebrami. Za nią wszystkie hieny opuściły schronienia pod liśćmi i rzuciły się na zebry. 
Stado kopytnych zaczęło uciekać, lecz zostało otoczone przez hieny. Pod ostrzem naszych zębów padło z dwa tuziny, i tyle wystarczyło. 
Zwleczenie mięsa do wąwozu okazało się wyjątkowo trudne, gdyż każda z zebr ważyła około sześciuset funtów**, a że było ich dwadzieścia cztery - dawało to około czternastu tysięcy czterysta funtów tłustego, soczystego mięsa. Gdy jednak owe zdobycze znalazły się nad strumieniem, cały utrudzony polowaniem klan i dzieci, które pozostały w kanionie, miały kilkugodzinną ucztę. Najwyraźniej głód doskwierał hienom od pewnego czasu, gdyż z niesamowitą zachłannością rzuciły się na mięso.
Kamather i Ruena były pierwsze w kolejności do ogryzania kości z resztek, Mduara zabrał się za krwiste wątróbki, których było pod dostatkiem. Strumień spływał szkarłatną krwią zebr.
Mimo obfitości pożywienia zjadłam niewiele, chociaż rozsądek mówił: "Jedz na zapas!". Za to uśmiałam się na zapas z dość suchych dowcipów Mduary. Kama i Ruena siedziały razem z innymi hieniątkami, a bezlitosne słońce powoli chowało się za zachodnim widnokręgiem, by wkroczyć w mroki Kondargothu. Przypomniałam sobie moje dzieciństwo. Wspominam je dobrze; brak rodzeństwa, miłość i opieka ze strony rodziny, opowieści babki o bogach, Starej Erze, o wędrówce Słońca i panowaniu Księżyca. Uwielbiałam te stare historie, co prawda przez setki lat zniekształcane, ale wciąż żywe, przynajmniej wśród naszego narodu. Zamyślona patrzyłam, jak niebo przybiera barwę fioletową i złotą, by potem wkroczyć w szarość zmierzchu i w czerń nocy. 


[Sigma]
Weszliśmy powoli do mocno zaciemnionej pieczary, w której unosił się silny zapach brudu, krwi, rozkładu i stęchlizny. Teraz wydawał się silniejszy niż wcześniej.
- Możemy o tym porozmawiać w spokoju? - zawarczałam, siadając w kącie. Nyeupe i dwa lwy usiadły obok niego.
- Tak - powiedział, lekko zachrypnięty. - To są... Tina i Gelithir... moi towarzysze, i jeszcze Dhoruba i Vasakhu.
Do groty weszły dwie lwice: jedna czarna, druga beżowa. Tą czarną pamiętałam aż za dobrze. To była ta wiedźma Dhoruba, która zaledwie dwa lata temu chciała Nyeupego zabić. Taaak... teraz się przymila. Czy tylko ja znam to tak dobrze?
Podeszły do Tiny i Gelithira, sadowiąc się tuż obok. Dhoruba unikała mojego wzroku. No tak... na razie udaje niewiniątko.
- Nethereni obwieścili, że Norhoth rozpocznie bitwę z nami za trzy dni - westchnął Nyeupe. - Nie możemy tu zostawać zbyt długo, musimy wyruszać na poszukiwanie kolejnych magów, jeśli w ogóle ich znajdziemy...
Wgapiałam się w niego jak głupia. Czułam dziwny skurcz w brzuchu. 
- Nyeupe... - wychrypiałam. - Ale... zostań ze mną... choć trochę...
Złapałam go za łapę, ale moja wrodzona twardość nie pozwalała łzom na wydostanie się z moich oczu. Spojrzałam na niego. Przytulił mnie z czułością. Teraz dopiero po moim policzku spłynęła łza, torując drogę następnej.
- Zostanę tu - szepnął - ale pójdę. Na razie musimy trochę odpocząć.
Puściłam i z załzawionymi oczami pomogłam mu się położyć. Tina, Gelithir, Dhoruba i Vasakhu ułożyli się obok niego. Położyłam się obok Albinka i lekko liznęłam go w nos. Uśmiechnął się i znowu mnie objął. Przynajmniej był przy mnie...
Nie wiedziałam, ile tak przeleżałam obok niego. Gdy lwy wróciły z polowania, podniosłam się gwałtownie i spojrzałam na nich.
Saturn stanął w wejściu, mierząc nas świdrującym spojrzeniem zielonych oczu. Dopiero potem się rozluźnił i podszedł do nas.
- Nyeupe... - wyszeptał drżącym głosem. - Co ty... co ty tu robisz?
Biały wstał i zdecydowanym krokiem podszedł do przywódcy. Spojrzał mu w oczy i rzekł stanowczo:
- Powróciliśmy z Amostanii. Norhoth wypowiedział nam niedługo bitwę. Musimy ruszać na poszukiwanie kolejnych.
Saturn stał osłupiały, dopiero potem zrozumiał, o co chodzi Nyeupeowi. Usiadł, gestem łapy zapraszając resztę stada do groty.
- A teraz powiedz mi wszystko od początku.


[Hofu]
Czerwona Równina wypełniona była zapachem lekko zrudziałej trawy i kwiatów znad rzeki. Czerwonawa ziemia jeszcze się zieleniła przed nadejściem suszy. Wikłacze skryły się w gniazdach, chowając się przed palącymi promieniami popołudniowego słońca. Ja sama siedziałam przed kopcem, obserwując okolicę. Nie widziałam żywej duszy. Wszystkie lwy siedziały ukryte w ciemnościach termitiery. Tylko ja zamarudziłam na dworze, nie czekając na nic, po prostu siedząc, mierząc Równinę władczym spojrzeniem fioletowych oczu. Tym świdrującym spojrzeniem narzucałam względy innych, ten wzrok powodował, że wszyscy mieli się przede mną na baczności. I mieli rację...
Wysunięte, lśniące czarne pazury drapały suchą glebę, beżowe futro, lekko nastroszone na grzbiecie, lśniło w łunie zachodzącego słońca. Grzywkę odsunęłam niezdarnie na bok, ogon zwinięty w pierścień. Jednym słowem: ja. Hofu Sinnayah, jak brzmiało moje pełne imię. Lwica z fiołkowymi oczami i niesamowitą, lekko ukośną grzywką. Twarda, aż zbyt twarda, przez co nikt nie chciał ze mną zadzierać. Nawet Kushini wiedział, że gdy wyszczerzę moje żółtawe kły, ma być na baczności. Może przesadzam z tą władczością?
Niezauważona, przemknęłam w pobliskie zarośla. Coś zobaczyłam... albo kogoś, jak kto woli nazwać lwa, który chwiejnym krokiem zbliżał się do kopców.
Obserwowałam ją; była to lwica. Wyraźnie przemęczona, chuda, o szarym futrze i grafitowej, puszystej grzywce. Na razie nie mogłam wychwycić więcej szczegółów.
Stanęła zaledwie jard ode mnie i wstrzymałam oddech. Szramy i siniaki na jej ciele nie gwarantowały nic dobrego. Lecz gdy uchyliła ciężkie, czarne powieki, zamarłam. Ujrzałam kolor jej tęczówek. Na dobrego Hewę. Złote oczy. Czarownica, mag, wiedźma. 
Stała, rozglądając się i dysząc. Grzywkę odgarnęła w sposób perfekcyjny, iskra zazdrości gdzieś zabłysnęła we mnie. Nie miałam jednak czasu na analizowanie wyglądu przybyszki i obserwowałam jej dalsze poczynania. 
Podeszła do kopca, ja natomiast wysunęłam się z zarośli i skradałam się za nią. Gdy byłam zaledwie dwa metry od niej - poczułam dziwne, okropne uczucie, którego nigdy w życiu jeszcze nie doświadczyłam. Potężna fala gorąca uderzyła mnie w pierś, sprawiając, że upadłam pod jej ciężarem. Szara lwica spojrzała na mnie, warcząc i wysuwając potężne, lśniące szpony. Mimo wrogości, bijącej od niej, wstałam i zbliżyłam się. Gdybym była samcem, lwica leżałaby już w moich ramionach.
- Czego tu chcesz? - gdy usłyszałam jej głos, pomyślałam, że żaden inny lepiej nie oddałby jej wyglądu. Niski, ochrypły, arogancki, na początek nieprzyjemny, potem, gdy go zanalizowałam, wiedziałam, że niedługo będzie miodem dla mych uszu.
- Mieszkam tu - odwarczałam, siląc się na podobny głos, ale jej naśladowanie było niemożliwe. Cień zachęcającego uśmiechu przemknął przez jej oblicze. Podeszła do mnie i szepnęła:
- Wpuszczą mnie tu?
Ten sam, niski głos, ale teraz po prostu wspaniały, niesamowity, przyciągający. Spojrzałam jej w oczy. Miałam wrażenie, że przede mną stoi cud zesłany z nieba. Tak, możecie się ze mnie śmiać, nie krępujcie się! No dalej, czekam na salwy śmiechu.
- Na pewno - odpowiedziałam, już nie udając nieprzyjaznego tonu. W swojej krótkiej wypowiedzi zawarłam jak najwięcej ciepła i otuchy, rzeczy, których lwica potrzebowała teraz najbardziej. 
- Może pomóc ci wejść? - spytałam już nieco głośniej. Kiwnęła głową twierdząco, pomogłam jej wejść do pustego wnętrza termitiery.
- Właściwie, jak się nazywasz? - wypaliłam, kładąc ją w zagłębieniu skalnym.
- Neireith - odpowiedziała nerwowym szeptem - ale mów na mnie Neir.
Kiwnęłam twierdząco głową. Nikt ze stada nie zauważył przybycia Neir.
- Skąd jesteś? - spytałam, kładąc się obok niej.
- Z Doliny Zachodniej - zachrypiała. W jej pięknych, złotych oczach mignęła iskra tęsknoty i bólu. - Całe moje stado zostało wybite w nocy, zatrzymali mnie i puścili. Nie wiem, kto to był. Nieźle mnie pobili, gdy uciekałam z Doliny.
Spojrzałam na blizny szpecące jej twarz, łapy i grzbiet. Były tylko częściowo zagojone, z jednej nadal lekko sączyła się krew.
- A jak cię zwą? - spytała, poprawiając sobie grzywkę pazurem. Odpowiedziałam:
- Nazywam się Hofu.
Westchnęła i nieco się wzdrygnęła. Mruknęła:
- Hofu... tak się... nazywała moja matka.
Wyraźnie tęskniła za nią, aczkolwiek w jej oczach nie widziałam błysku łzy. Twardzielka... taka jak ja.
Odgarnęłam swoją grzywkę, nie dlatego, by naśladować Neir, lecz włosy po prostu wpadały mi do oczu.
- Masz świetną grzywkę - zauważyła, uśmiechając się przyjaźnie. Pogładziłam jej puszyste włoski i zachichotałam jak te wytapetowane blondynki w różowych szpileczkach. Spojrzała na mnie, znowu przenikając mnie spojrzeniem. Odwróciłam na chwilę głowę, lecz potem znowu nabrałam animuszu i zapytałam:
- Neir... czy ty... jesteś magiem?
Zamrugała powiekami, jak gdyby barwa jej tęczówek była jej nieznana. Po chwili westchnęła i szepnęła:
- Tak. Jestem... ale właściwie... nic takiego nie potrafię...
Szybko chcąc zakończyć rozmowę, odwróciła się do mnie plecami i zasnęła. Nie mając wyjścia, ułożyłam się przy niej i momentalnie zapadłam w głęboki sen.


[Maya]
Drzewa uginały pod wpływem potężnej wichury, od kilku godzin nękającą Wietrzną Ziemię. Sierść i postura tutejszych lwów już dawno przystosowały się do tutejszych zmian pogody, lecz takiego wiatru nie było, odkąd pamiętam. W myślach ujrzałam obraz Lwiej Ziemi, bezwietrznej, skąpanej w blasku słońca. Skrzywiłam się na samą myśl o tamtym miejscu. Tamtejsze lwy co prawda wiedziały sporo o cierpieniu i mroku, lecz nigdy nie doświadczyły tego co my. Nie były nigdy podległe innym, ta Ziemia była zawsze wolna. Tylko północna-wschodnia część została zagarnięta siłą przez stado Mahalów, pochodzące z Wazi Mchanga. Tylko my - lwy z Wietrznej Ziemi, przysadziste, łowne, o długiej sierści - wiemy, co to prawdziwe zniewolenie.
Siedziałam przed wejściem do groty, pozwalając, by wiatr rozwiewał moje ceglaste futro. Wszyscy skryli się w ciemnej, chłodnej głębi jaskini. Za moimi plecami leżał Kufu, brat Erevu. Otrząsnął się już po stracie opętanego brata, lecz miał zniszczoną psychikę. Nie rozmawiał prawie z nikim. Jedynie wpatrywał się orzechowymi, podkrążonymi oczami w dal.
Nie wiedziałam, która godzina, straciłam rachubę czasu. Słońce było częściowo zasnute przez grube, jasnoszare chmury. Po chwili usłyszałam głos Kufu:
- Dzisiaj jest niedziela?
- Tak - odpowiedziałam - a co się stało?
- Dzisiaj... - jąkał się Kufu - no...
- Wyduś to z siebie - warknęłam.
Szary w końcu zdołał wyrzucić z siebie słowa:
- W niedzielę dwudziestego - dzisiaj - stado Nocnej Ziemi robi obchód naszego terytorium. Będzie okazja.
- Do czego?! - pisnęłam z przerażeniem.
Kufu podszedł do mnie i szepnął mi do ucha:
- Do buntu.
Zamarłam. Lew skinął łapą w głąb jaskini. Z ciemności wyłoniły się wszystkie nastolatki.
- To jak - taktyka ustalona? - spytała Tamaa.
- Chcesz się wtajemniczyć w nasz plan? - zwrócił się do mnie Gothar.
Nie mając właściwie innego wyjścia, przysiadłam się do reszty lwów.


*mowa tu o sążniu staropolskim - 1 sążeń = ok. 1,786 m.
**funt - tu użyłam miary funta livre usuelle - 1 funt = 0,5 kg.
Witam wszystkich.
Rozdział... PRAWIE w terminie :D opóźniony o jeden dzień, ponieważ mój nowy laptop trochę wolno działa, ale to nic. Nie mam niczego ważnego do powiedzenia, poza tym, że kolejny rozdział pojawi się 21 - 24 lipca, a potem wyjeżdżam, powrócę na początku sierpnia. 
Mam jeszcze linki do tych świetnych piosenek: link link.
Pozdro ;3

środa, 3 lipca 2013

37. Zapowiedź bitwy

[Dhoruba]
Gdy stanęłam na werandzie, poczułam przeraźliwe, zimne, okropne odrętwienie całego ciała. Stałam, oddychając płytko i szybko, wdychając silny zapach stęchlizny, bijący od dwunastu Netherenów. 
Z szeregu wystąpił on. Samoth. Na myszatym, szarym koniu, mocno zbudowanym, uprząż i siodło z czarnej, lśniącej skóry zdobionej złotem i srebrnymi ćwiekami. Odrzucił do tyłu czarny, poszarpany kaptur, ukazując swoje upiorne oblicze.
Miał twarz lwa, o nieskazitelnie białym futrze; krucze, pozbawione białek oczy tkwiły osadzone w zapadłych, fioletowych oczodołach. W poszarpanych uszach błyszczały kolczyki z lśniącego metalu; zza lekko naderwanej dolnej wargi wystawał długi, żółty kieł. Na prawym poliku błyszczała wielka, stara szrama, wyglądająca, jakby zadano ją nożem. Na martwe oczy Samotha opadała grzywa gęstych, ciemnych włosów, długich niemalże do pasa. 
Brat przywódcy Jeźdźców popędził swego wierzchowca w kierunku werandy, po czym warknął swoim ochrypłym, wysokim i odstręczającym głosem:
- Witaj, Dhorubo. Norhoth chce się spotkać z Nyeupem za trzy dni, na Lwiej Ziemi, trzynastego lipca, w Tanganice dwudziestego września, dwie godziny przed północą. Proszę - gdybyś mogła, przekaż mu tę wiadomość. 
Wydawało mi się, że zapuściłam w deski werandy korzenie. Stałam jak czarny posąg, nie rozumiejąc słów Samotha. Poczułam, że mój umysł wypełnia pustka. Widziałam tylko, że Nethereni zawracają konie i znikają w ostępach.
Dysząc, wpadłam kilkoma susami na schody, wbiegając na górę z szaleńczą wręcz szybkością. W jednej chwili, zdyszana wpadłam do Nyeupego. Był tam sam.
- Nyeupe... - wydyszałam. - Zejdź na dół... proszę... oni... Norhoth... on... planuje bitwę. Za trzy dni...
Złotooki lew wstał, podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy i syknął:
- O czym ty mówisz?!
Zamknęłam oczy, osunęłam się na podłogę i zaczęłam szlochać. Powtórzyłam trzęsącym się głosem:
- Przybyli tu Nethereni... jeden z nich, Samoth, powiedział, że Norhoth chce z tobą bitwy. Za trzy dni, dwie godziny przed północą. Na Lwiej Ziemi. 
Nyeupe zamilkł. Wstałam, opierając się nieznacznie o ścianę. 
- Za trzy dni? - powtórzył dziwnie chrapliwym głosem.
Zmrużyłam oczy, by wycisnąć spod powiek łzy. Po chwili męczącej, ciężkiej ciszy powiedziałam:
- Nie martw, się, Nyeupe. Wezwę tu moich koleżków. Trochę ich jest, a stada też się zgłoszą do walki. Wygramy tę bitwę! - wyprostowałam się i podeszłam do lwa. Złapałam go za przód koszuli i przycisnęłam do piersi.
- Nyeupe! - krzyknęłam natchnionym, lekko ochrypłym głosem. - Nie możemy się poddać, rozumiesz? Wygramy to, a ścierwo Norhotha puścimy z dymem! Nie ostanie się nikt z wrogów! Ja już tego dopilnuję! 
Mówiąc to, gwałtownie go puściłam i zbiegłam na dół bez wyraźnego celu.


[Mwindaji]
Kiedy przedarłyśmy się przez zarośla zarastające okolice wąwozu, zza grubych, jasnoszarych chmur wyłoniło się słońce. Szłam między bokami lwic, tuląc się do nich nieznacznie. Gudrun spoglądała na mnie z niepokojem.
Gdy doszłyśmy nad urwiste brzegi rzeki, spytała:
- Mwindi, daleko stąd do grot? 
- Nie - odpowiedziałam ponurym głosem, strosząc lekko futro i pozbywając się ostatnich diamentowych kropel wody. 
- Poradzisz sobie? - spytały chórem.
- Tak. Dzięki za pomoc - odpowiedziałam już mniej nachmurzonym tonem i poklepałam Inis po łopatce. Uśmiechnęłam się do nich trochę sztucznie i ruszyłam brzegiem urwiska w stronę jaskiń.  
Nadal lekko drżałam, lecz słońce i dość raźny chód wysuszyły całkowicie moją sierść. Po ranach nie został żaden ślad. Ciągle myślałam o tajemniczych, białych lwicach, które opierają się potężnemu pędowi wody, niestraszne im lodowate strumienie. Kim one naprawdę są?
Przestałam zaprzątać sobie głowę tymi dziwnymi myślami i zeszłam po piaszczystej skarpie na brzeg rzeki. Bałam się iść po krawędzi. Nie wiem, czemu. Wychowałam się na skalistych wzgórzach, potem żyłam w górach... teoretycznie ów lęk przed urwiskami powinien już zaniknął, ale wciąż jak pasożyt gnieździł się we mnie. I nie mogę się go pozbyć. 
Kroczyłam wilgotnym brzegiem mętnej, dość wartko płynącej rzeki. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do siedziby stada, dlatego puściłam się biegiem, zgrabnie omijając kamienie i muliste brody.
- Tu jesteś! - usłyszałam czyjś głos. Znajomy. To był Khuruna.
- Gdzie ty byłaś, dziewczyno! - krzyknął i nagle zamilkł. - Byłaś przy wodospadzie? - szepnął z zachwytem, oglądając mnie z każdej strony.
- Tak - odpowiedziałam. Khuruna pokiwał głową z uznaniem. 
- Były tam Inis i Gudrun? - wypalił.
Kolejny raz zamarłam.
- Ty je znasz?! - pisnęłam nienaturalnym głosem.
Fioletowooki puknął się w czoło.
- No jasne. Gdyby nie one, nigdy bym się nie dowiedział o tym wodospadzie...
- Byłeś tam dzisiaj?
- Dopiero stamtąd wróciłem... ale Inis i Gudrun nie było. Może gdzieś poszły.
Tak. Zna je. I to chyba bardzo dobrze...
- Czy one mają jakieś... magiczne zdolności? One potrafią się utrzymać w pędzącej wodzie bez żadnej podpory...
Khuruna spuścił głowę.
- One są dziwne. Nie mają złotych oczu, a jakieś tam sztuczki umieją. To z pędzącą wodą znam, nie mam pojęcia, jak one to robią. Dziwne są.
Spojrzał w niebo i mruknął:
- Chodź do jaskini. Szybko. Lepiej nie być na widoku o tej porze.
Puścił się biegiem wzdłuż rzeki, a ja za nim. Nawet nie próbowałam się go pytać, czemu musimy się ukrywać. Nandiowie? Albo niedźwiedzie?
Grzęznąc w błocie, dotarliśmy do miejsca, gdzie ściany były bardziej pochyłe. Khuruna wbiegł na nie ostrożnie, kierując się na południowy wschód do siedziby stada. Krył się w zaroślach, idąc szybko, lecz bezszelestnie. 
- Czego mamy się obawiać? - spytałam półgłosem, gdy zatrzymał się przy grocie. 
- Wracają znad Chaszczy. Przywleką ze sobą zdobycze z lasów - szepcze Khuruna. - Idą tu, nad rzekę. Rzadko tu powracają z moczarów na skraju lasu, ale mają chyba ważną okazję.
Palnęłam się łapą w czoło.
- O kogo ci chodzi? - warknęłam poirytowana.
- O niedźwiedzie - odburknął. - O te oberwańce, co obserwował Nyekundu.
- Grożą nam czymś? - spytałam.
- Nie - mruknął speszony - boją się lwów... ale lepiej... nie być w ich towarzystwie.



[Lilith]
Stawiałam kroki niepewnie, spoglądając na hieny. Wyraźnie nie były przygotowane na kolejną paszczę do wykarmienia, ale mogę się wyżywić sama. Nie stanowi to dla mnie problemu.
Wimbo ułożył się w piaszczystym zagłębieniu, wymoszczonym zieloną, lekko wilgotną trawą. Wśród roślin wystawało mnóstwo kości zabitych zwierząt.
- Nie sprzątasz tu? - spytałam, siadając obok niego. Spojrzał z roztargnieniem na części kośćców swych ofiar.
- Nie - burknął i zabrał się do wyrzucania ich gdzieś na górę, by spadły poza zagłębienie. Robił to niedokładnie i byle jak, o mało nie wydłubując mi oczu kostkami.
- Ojej, przepraszam, Lilith - powiedział wysokim głosem, gdy drobny ułamek kręgosłupa upadł mi między oczy. 
- Nic się nie stało - burknęłam i odeszłam gdzieś dalej. Pod moje nogi wpadło z tuzin małych hieniąt, warczących przyjacielsko i trącających się nawzajem. 
- Co, małe? - spytałam, siląc się na przyjacielski ton. Jeden z młodzików spojrzał na mnie z lekkim przestrachem.  
Jednak jakaś samiczka wybiegła zza niego i wtuliła się w moją łapę, pomrukując z zadowolenia. Jej piaskowożółte futerko i ruda grzywka przywodziła na myśl małego koczkodana.
- Cześć, Lilith - pisnęła uradowana. - Ciocia mi o tobie opowiadała.
Odczepiła się od mojej łapy i spojrzała mi w oczy. Miała śliczne, błyszczące, ciemnoczerwone oczy. 
- Kim jest twoja ciocia? - spytałam, siląc się na przyjazny ton, ale nie byłam w tym mistrzem. Hienka znowu spojrzała mi w oczy i szepnęła:
- Moja ciocia to Andromeda. Może ją znasz...
- Znam - odpowiedziałam - a jak ty się nazywasz?
- Zwą mnie Kama, ale mam na imię Kamather - szepnęła tym samym, jakby lekko zaskoczonym głosikiem. Kamather? Nie, nie znam jej. Chwała Hewie.
Obok niej stanęła hienka nieco większa, o jaśniejszym futrze i takiej samej, mocno rudej grzywce. Wrażenie wiecznie przerażonej powodowały wielkie, jaskrawoczerwone oczy. To na pewno bliźniaczka Kamather. 
- Cześć, Lila - pisnęła. - Ja... jestem siostrą Kamy. Mam na imię Ruena.
Ale imiona, pomyślałam. Dam sobie obciąć łapę, że spotkam tu wiele jeszcze dziwniejszych przypadków. 
Ruszyłam w stronę środka wąwozu, do jednej z grup nastoletnich hien. Było ich pół tuzina. Wszystkie o tym piaskowym futrze, lecz w różnych odcieniach. Śmiały się do rozpuku. Podeszłam do nich. Kurde. Sami chłopcy. Ale nic. Poradzę sobie.
Jeden z nich, odwrócił się do mnie i zmierzył mnie wzrokiem. Ponurak, pomyślałam, widząc jego ciemnoniebieskie oczy.   
- Cześć! - powiedziałam przesłodzonym głosem, wodząc oczami po hienach. Granatowooki przestał lampić się na mnie wilkiem i wychrypiał:
- Oo, cześć, Lila. Jak tam? Chcesz się dosiąść?
Kiwnęłam głową twierdząco. Czemu nie? Chociaż... dlaczego wszyscy mnie tu znają? 
Bezceremonialnie wepchnęłam się między owego samczyka i drugiego, o złocisto-płowej sierści. Oba chyba nie były zachwycone moim wejściem.
- No, skoro wszyscy mnie tu znają, to pora, abym was poznała - powiedziałam, pewna siebie. Ten o granatowych ślepiach pchnął lekko drugiego, siedzącego obok niego. Przysypiał, pod wpływem kuksańca obudził się gwałtownie i krzyknął:
- Stawiam się na służbę, wodzu!
Lecz potem zorientował się, gdzie jest i szepnął:
- Przepraszam, Lilith...
- Nazywam się Cirras, a to mój wiecznie gotowy do boju brat, Mduara - poklepał brata po łopatce, na co on zarechotał. Potem przedstawił kolejnych, ale zapamiętałam tylko imiona złocistego, siedzącego obok mnie i mizernie wyglądającą hienę o płowoszarym futrze. Nazywali się: Hanzu i Huzuni. 
Szarawy Huzuni chyba nie był tu akceptowany, sądząc po chudej i lichej posturze. Co jakiś czas spoglądał na mnie, po chwili wyszeptał:
- To ty jesteś ta Lilith?
Wstałam i podeszłam powoli do niego. Odpowiedziałam już całkiem przyjaznym głosem:
- Tak. To ja. Czy możecie mi wytłumaczyć, skąd wszyscy mnie znają? - odwróciłam się do Cirrasa.
Zajęczał cicho i zaczął:
- No, wiesz, Lila... nasza przywódczyni, Andromeda, jest... no, jest siostrą twojej matki. Kiedyś twoja matka przyszła tu z tobą, pokazać cię Andromedzie. Zebrało się całe stado, chciało cię zobaczyć, byłaś ślicznym dzieckiem. Byłem wtedy niewiele od ciebie starszy, ale coś tam pamiętam. Potem byłaś tu chyba raz czy drugi, a nie zmieniłaś się od tamtego czasu, jeśli by nie liczyć wzrostu, no to cię łatwo rozpoznaliśmy... 
Urocza historyjka, pomyślałam. No tak, mogłam się spodziewać tego po tym, jak mówiła to Andromeda. 
Cirras znowu zaczął rozmawiać ze swymi towarzyszami, ja odważnie uczestniczyłam w rozmowie; nie mieli nic przeciwko, z chęcią wprowadzili mnie w tematy rozmów tutejszej młodzieży.
Czyli nie jest tak źle. Jednak zostałam zaakceptowana w nowym stadzie, a tego chciałam najbardziej.


[Nyeupe]
Stałem jak głupi w drzwiach, wymieniając wszystkie opcje, jakie mi przychodziły do głowy. Najbardziej realna i możliwa do zrealizowania była banalna: przedostać się na Lwią Ziemię, tam zaangażować stada, poszukać choćby kilku magicznych lwów. Tak. Proste. 
Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak się tam teraz dostać. Nie jestem mistrzem w teleportacji - zwłaszcza wielopłaszczyznowej - ale myślę, że Dhoruba i Vasakhu jakoś nam pomogą. 

Słuchajcie, musimy wracać na Vagurethę. Natychmiast. Wilczur szykuje bitwę - pchnąłem lekko Gelithira, a Tina omal nie zakrztusiła się herbatą.
- Co?! - pisnęła, ocierając wibrysy z herbaty. Gelithir wstał, oddychając szybko.
Usiadłem, a Tina o przesunęła się o niemalże metr, robiąc mi miejsce.
- Dzisiaj przybyli tu Nethereni. Mówili, że Norhoth ma już termin bitwy - za trzy dni, na Lwiej Ziemi. Dhoruba mi o tym mówiła. Musimy się dostać do Tanganiki, zaangażować do walki wszystkich... znaleźć jakichś magów...
Tina wstrzymała oddech.
- Za trzy dni? - wykrztusiła. Gelithir pociągnął ją za włosy, bo uderzyła głową o oblat stołu w jadalni.
- Tak. Nie ślimaczymy się. Musimy tam powrócić natychmiast... - do jadalni weszła nagle Vasakhu, ciągle lekko nieprzytomna.
- Co się stało, kochani? - spytała senny głosem. 
- Wezwij tu Dhorubę - warknąłem. Vasakhu strzeliła nieznacznego focha do mnie i odeszła. Po chwili wparzyła Dhoruba, trzęsąca się.
- Nyeupe... - szepnęła, chwytając mnie za rękę. - Już... nie bierzcie niczego... już... - nerwowo wyciągnęła nas z ław, potem chwyciła za sukienkę Vasakhu i wytargała nas do ogrodu. 
Stanęliśmy przy wielkim głazie w cieniu potężnie rozrośniętego, pogiętego ze starości drzewa. Kazała nam ustawić się w kręgu i złapać się za ręce.
- Alanthir... on... - jąkał się Gelithir, lecz złapałem go za przód koszuli i przyciągnąłem go do siebie.
- Gelithir - warknąłem - nie mamy czasu. Gdy przeżyjesz - spojrzałem mu w oczy - powrócisz tu i będziesz z nim mieszkał. Słyszysz?
Pokiwał głową, wyglądał, jakby już dławił się łzami. Złapał się Tiny i Vasakhu. Dhoruba zaczęła szeptać niezrozumiałe słowa, przymykając oczy. Próbowała najróżniejszych formułek, ale dopiero chyba ta dziesiąta podziałała. 
Zanim zdołałem zrozumieć, co się właściwie stało, leżałem w wysokiej, gęstej trawie, a ból i szum w głowie były nie do zniesienia. Nie czułem szorstkiego materiału koszuli w kratę, tylko ciepło na całym ciele. Spojrzałem na wszystkich... znowu byliśmy lwami. Byliśmy na Lwiej Ziemi.
Czując zapach trawy i pobliskiej rzeki, poczułem spokój i ciepło. Niedługo znowu spotkam Sigmę i Kaviego...
Dhoruba pomogła podnieść mi się z ziemi. Skinęła na resztę i powiedziała:
- Chodźcie szybko na Lwią Skałę. Nie traćmy czasu...
 Nie mając wyjścia, ruszyliśmy w kierunku Skały, ciesząc się ze spotkania z innymi lwami, ale także pełni niepewności, czy nasza misja powiedzie się do końca.


Witam wszystkich po niezbyt długiej przerwie.
Moje zdanie o rozdziale... nareszcie czuję, że mi się udał ^^ Nie mam też niczego ważnego do przekazania - poza tym, że kolejny rozdział ukaże się 10 - 13 lipca. 
Mam nadzieję, że nocia Wam się spodobała ;3
Pozdrawiam ^^