niedziela, 30 grudnia 2012

12. Wyprawa

Nyeupe! Żyjesz?
Nad nim stał Kavi, potrząsając jego łapą jak workiem kartofli. Nyeupe otworzył oczy i wyrwał łapę z uścisku Kaviego. Spojrzał na niego z oburzeniem.
- O co ci chodzi? - spytał opryskliwie.
- Wołają cię. Mamy pierwsze lekcje polowania.
- Co takiego?!
Nyeupe wybiegł z jaskini jak oparzony, kierując się pod Lwią Skałę. Czekała tam na niego Azra, córka Vitani i Sory, lwica w sile wieku, o szarym futrze i fioletowych oczach. 
- Witam was - rzekła z jadowitym uśmiechem. Były tylko starsze lwiątka: Kavi, Sigma i Nyeupe. 
I nie czekając na odpowiedź lwiątek, zaczęła mówić nieco zbyt teatralnie:
- Jak pewnie wiecie, dziś będziemy odbywać lekcje podstaw polowania. Łowy są sztuką trudną, przydatną i szlachetną. Dziś będziemy uczyć się teorii. Jutro przypomnienie i praktyka.

Azra jest świetną nauczycielką! - krzyknęła Kijivu, córka Sheili, kiedy wracali z lekcji na Lwią Skałę. Kavi nie był w tak świetnym nastroju.
- Co ci się stało? - zapytała Sigma, kiedy usiadł naburmuszony pod grotą. 
- Nic, po prostu myślę, że powinna nas od razu uczyć praktyki - burknął brązowy lewek.
- Najpierw teoria, potem przechodzimy do działania. - przypomniała mu stare lwie powiedzenie Sigma. - Bez nauk nie umiałbyś złapać ptaka z połamanym skrzydłem.
Kavi wszedł do groty, spytać się Saturna, czy pozwoli mu iść na sawannę. 
- Jasne, tylko nie oddalaj się za bardzo - odpowiedział Saturn.
Lwiątko wybiegło i skierowało się na południe, na wilgotne łąki przy rzece, która oddzielała Lwią Ziemię od Złej. Po kilkunastu minutach był na miejscu.
Usiadł na płaskim kamieniu i obserwował Złą Krainę. Brunatna gleba, niegdyś sucha i spękana, była porośnięta soczystą trawą. Cień dawały akacje, kiedyś suche i bezlistne, teraz obrosły cienistą gęstwiną liści i ostrych kolców. Na horyzoncie widniały grzbiety wzniesień, a niedaleko rzeki pasły się impale i nosorożce. Kavi ruszył w górę rzeki. Znalazł lekko zmurszały pień, który prowadził przez rzeczkę jak most. Przeszedł przez zwalone drzewo. Jednak, kiedy miał z triumfalną miną miał stanąć na Złej Ziemi, wyrżnął się o wystający korzeń, potoczył się i wpadł na coś miękkiego.
- Wrr! Gdzie leziesz?! - warknął lewek. To był samiec. Kavi spojrzał na niego i przybrał postawę bojową.
Samczyk miał jasnozłote futro, małą grzywkę na czole, błękitne oczy i jasne obwódki wokół nich. Był dość zaniedbany; w grzywce miał kolce, a sierść na bokach miała kolor ziemi.
- Co tak sterczysz? - prychnął Kavi.
Brudny lew stał niewzruszony, po czym rzekł spokojnym, cichym głosem:
- Jak masz na imię? Mnie zwą Moshi.
Kavi przedstawił się nieśmiało.
- Może... może się pobawimy? - zagadnął lekko przestraszony książę.
- No jasne. Berek! - Moshi popchnął go lekko i pobiegł między trawy. Kavi biegł za nim. Kluczył między trawami, aż wkroczył w pas wysokich trzcin. Oglądał się, gdzie jest Moshi. Nagle w jego pierś uderzyły łapy i został powalony na ziemię. To był złocisty lewek.
- Haha, wygrałem! - krzyknął triumfalnie. Kavi wyzwolił się z ucisku.
- Znasz tu może jakieś ciekawe miejsce? - spytał.
- Tak, dużo tu tego jest! - odparł wesoło Moshi. - Na samym południu jest dżungla.
- Dżungla? - zachwycił się Kavi.
- Tak, pochodzę z okolic. Nazywa się Dżunglą Słońca, bo nad nią wschodzi słońce. Oprócz tego są jeszcze pieczary i dno wyschniętego jeziora.
- Tak, o tym jeziorze słyszałem - odpowiedział Kavi, grzebiąc łapą w ziemi. - Może byśmy poszli do dżungli?
- Może lepiej jutro - rzekł Moshi, nieco markotniejąc - możesz wziąć majordomusa z Lwiej Skały, a ja wezmę moich przyjaciół.
- Jasne. Cześć, do zobaczenia jutro! - pożegnał się Kavi.

Sigma chyba nigdy nie widziała Kaviego w tak dobrym nastroju, gdy wrócił ze spotkania z Moshim.
- Co się stało? - zapytała, lekko poirytowana. - Kogoś spotkałeś?
Kavi wszedł w szczelinę między dwoma kamieniami przy grocie i położył się. Myślał o tej Dżungli Słońca. Jak tam jest? Czy wygląda tam tak, jak w lesie, do którego uciekali przed Damurem? I ilu Moshi ma przyjaciół?
Tak rozmyślając, zasnął.
Obudził się gdzieś koło piętnastej. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi.
- Późno się zrobiło - mruknął Kavi do siebie i wyszedł ze szczeliny.
Lwy były u wodopoju, kilka minut drogi od Lwiej Skały. Zbiegł ze skał i pomknął do wodopoju.
- Tato! Jest taka sprawa... wysapał, gdy napił się wody i usiadł obok Saturna.
- Jaka? - zwrócił się do syna.
- Bo... poznałem takiego jednego lewka... ma na imię Moshi. Bardzo się z nim zakolegowałem... potwornie zaniedbany...
- Kavi, do rzeczy.
- No... - mówił Kavi nieśmiało - Moshi mi zaproponował, abym z nim poszedł do dżungli, która znajduje się na południu Złej Ziemi. Wziąłbym Tai, któreś z lwiątek, może kogoś z Wietrznej Ziemi... a on weźmie swoich kolegów.
Saturn położył się na ziemi. Kavi położył swoje łapki na potężnym, umięśnionym ramieniu lwa.
- Proszę... - mruczał.
Saturn popatrzył się na niego.
- Czy jesteś pewny, że można zaufać Złoziemcowi?
- Skąd... - Kavi nie dokończył, bo Saturn mu przerwał, uśmiechając się:
- Bo ja go znam. Jest godny zaufania, chociaż wygląda na fałszywego włóczęgę. Ale to dobry chłopak. Nie znam jego przyjaciół... ale jak weźmiesz Tai i kogoś z Wietrznej, to możesz iść. Tylko nie chodźcie tam w nocy.
Kavi podskoczył z radości. Pobiegł na Skałę.
Tai się zgodziła, poprowadziła go też do jaskini, gdzie mieszkała grupa z Wietrznej Ziemi.
Otwór do jaskini znajdował się w szczelinie między dwoma skałami; takich wapiennych skałek było tu dość dużo. Był to ponor, znajdujący się w paśmie niskich górek, na jednym ze zboczy. Do ponoru wpływał wąski, zimny strumień; obok niego, w korytarzu, wyżłobiony był wąski, śliski chodnik, prowadzący do komory, oświetlonej małymi ognikami. Byli tam wszyscy z grupki.
Witali się z kilkoma dorosłymi lwicami. Tylko Maya siedziała w ciemnym kącie; przecież nie miała rodziców. Kavi stanął jak wryty. To było to stado, z którego uciekali przed wilkołakiem! Wszystko stało się jasne!
- Witajcie! - krzyknął. - Nie chciałem wam przeszkadzać...
Wszystkie uśmiechnięte twarze zwróciły się ku nim. Gothar wybiegł do Kaviego i przedstawił wszystkie lwice. Tai pocieszała Mayę, która po chwili też weszła pomiędzy lwice.


Jasni, mogu z wami isć - odpowiedziała wesoło Malkia, gdy Kavi przedstawił jej propozycję wyprawy do lasu - tylko kidy?
- O świcie wejdź do groty na Lwiej Skale, i obudź mnie, ciągnąc mnie za nos. Wtedy pójdziemy z Tai na Złą Ziemię i wyruszymy. Tylko Moshi musi jeszcze zwołać swych druhów.
Malkia zgodziła się z wielką chęcią.
Kavi jeszcze nigdy tak nie pędził na Lwią Skałę. Szybko umościł legowisko w grocie, i zasnął najszybciej ze wszystkich. Tej nocy i tak nikt nie spał, bo było widno i ciepło, całą noc przesiedzieli nad wodopojem. Zresztą było tak mniej więcej co trzecią noc.
Słońce wytoczyło się na niebo o piątej, okryte zwiewnymi szalami z fioletowych i różowych obłoków, które następnie zrzuciło, aby ogrzać swym blaskiem cały świat jak długi i szeroki. Malkia zbudziła Kaviego, ciągnąc go równocześnie za ucho i za nos.
- Och... j-już jeeeeeeeesteś... - ostatnie słowo zostało zniekształcone przez przeraźliwe ziewnięcie. Spojrzał nieco zbyt nieprzytomnie na Malkię, wstał, otrzepał się i wybiegł za nią do groty. Zatrzymał się jeszcze nad wodopojem, aby poinformować rodziców, że wyruszają i nie będzie ich cały dzień.
Przeszli przez zwalony pień nad rzeką i znaleźli się na Złej Ziemi. Przy rozłożystej akacji, kilka metrów dalej, stał Moshi. Oczywiście, nie był sam.
Koło niego stało z pół tuzina lwiątek, wyraźnie starszych od niego. Moshi ukłonił się i wypchnął przed nich onieśmielonego, ciemnobrązowego lewka, jedynego w jego wieku. Ten przedstawił się:
- Mam... mam na imię Huruma. - po czym zamknął szybko zielone oczy, skulił oczy i odszedł do grupki. Moshi przedstawił kolejnego lewka - a raczej lwa. Miał groźne, ciemne oczy, szare futro, a jego rozczochrana grzywka rozpaczliwie domagała się przygładzenia. Sam lew wyglądał, jakby za chwilę miał Malkię i Kaviego zamordować.
- To Mwanga, nazywany Kwiatem Śmierci... no, tak go nazywamy, prawda, Mwanga?
Czarnooki odwrócił się do niego z wyrazem twarzy zwiastującym nadchodzący wybuch emocjonalny.
- Tak, a wy wybieracie się z nami - wypalił nagle Mwanga. Wbrew wyglądowi gitarzysty zespołu metalowego miał dość łagodny, spokojny, ale też stanowczy głos; potem przedstawił się chyba dwu i półletni lew, o wielkich, czerwonych oczach i płowym futrze (miał na imię Simba, czyli niezbyt oryginalnie). Kolejni przedstawiali się szybko i niedbale, Kavi dlatego nie zapamiętał ich imion.
Moshi prowadził grupę. Po jakiś dwudziestu minutach dotarli do rzeki, która wpływała do dżungli. Poszli wzdłuż jej brzegów. Z każdym metrem podłoże było coraz bardziej wilgotne, aż w końcu ujrzeli skraj lasu deszczowego.
- To chyba... nie jest dobry pomysł - mruknął nagle Simba, ale Mwanga skarcił go:
- Ty się boisz?! Najpierw kazałeś nam tu iść, a teraz się wycofujesz?! Bardzo proszę, ja nigdzie nie idę!
Simba zmierzył go gniewnym spojrzeniem i wyszedł przed Moshiego. Po gwałtownej wymianie zdań Moshi wbiegł między trawy, prowadząc lwy do dżungli.
Kiedy weszli w sam las, zrobiło im się duszno. Nie bez powodu - wilgotność wynosiła około stu procent, nad lasem unosiła się mgła.
Na wąską ścieżkę płożyły się pnącza, korzenie i wielkie liście paproci; z ziemi zasłanej gnijącymi liśćmi i trawą wyrastały palmy, krzewy i wielkie, smukłe drzewa, obrośnięte mchem. Ich korony zasłaniały niebo, światło słoneczne nie miało przejścia, więc na dnie lasu panował niemalże półmrok. Między pniami i gałęziami wiły się pnącza i liany. Malkia patrzyła na te cuda natury; przypomniała sobie las, gdzie poznała Kaviego. Na gałęziach siedziały niesamowicie kolorowe papugi, małpy i dzioborożce; obok nich rzeka szumiała głośno, uderzając w kamienie, pnie i tworząc "miniwodospady". Spadały małe krople wody, pióra, liście, orzechy i owoce. To obrzucały ich małpy, krzycząc przy tym głośno:
- Patrzcie, patrzcie, małe lwy! Obrzućmy je czymś, niech dowiedzą się, kto tu rządzi!!
Ale Tai uciszyła ich jednym kłapnięciem dzioba. Kiedy dotarli do wielkiego, omszałego kamienia, Moshi się zatrzymał, odetchnął i obwieścił:
- Chciałem wam przede wszystkim pokazać TO miejsce. Dalej raczej nie przejdziemy... - powiedział, z lekkim zakłopotaniem spoglądając na wielki głaz - a więc pora się powspinać.
To rzekłszy, wskoczył na pochyłą część kamienia i wszedł na najwyższy punkt tegoż głazu. Reszta lwów uczyniła to bez problemów.
On i małpy pomogli im wspiąć się na rozłożyste, nie za wysokie drzewo. Stanęli na gałęziach... i o mało nie krzyknęli z zachwytu.
Na drzewach siedziało duże stado szympansów, siedzących na platformach i mostkach z gałęzi i pnączy; Kavi zapytał Moshiego:
- A... to jest...?
- Nasza mała kryjówka - odpowiedział z uśmiechem niebieskooki i zagadnął jednego z szympansów. Małpa poprowadziła lwiątka przez gałęzie na jedną z platform. Moshi wskoczył z krzykiem radości do zawieszonego między gałęziami hamaka, a raczej okrągłej huśtawki z pnączy. Mwanga wyjątkowo zgrabnie chodził po drzewnych gościńcach, a Kavi próbował wyplątać łapę z lian, a Huruma z niespotykanym dotąd entuzjazmem chodził w te i wewte po platformach i mostkach.


Sigma żałowała, że nie poszła z nimi do dżungli. Wiedziała, że muszą się tam świetnie bawić. Poszła więc do rodziców i Nyeupego.
- Mamo, mogę iść z Nyeupem na sawannę? - spytała się Mary. Lwica przytaknęła, a Sigma podbiegła do jasnego lwa.
- No jasne, że chcę! - krzyknął, gdy Sigma zaproponowała mu wyprawę.
Wybiegli z jaskini, kierując się na Złą Ziemię. Pędzili za sobą, czasami staczając się z pochyłości, oddychając ciężko i znowu biegnąc. Po półgodzinie znaleźli się pod wielką termitierą. Usiedli przy kępie krzewów ciernistych i odetchnęli. Nagle nad sobą usłyszeli cichy pomruk i głos lwicy:
- A co to za lwiątka się tu kręcą, co?



No, jest wreszcie notka. Męczyłam się nad nią tydzień. Czekam na 3 komentarze. 

No, jeszcze wprowadziłam parę zmian. W rozdziale 10 (Dziwna trójka i oddanie duszy), napisałam, że Sigma ma 5 miesięcy. To była wielka pomyłka z mojej strony, bo zapomniałam, że Nyoka odnalazła Nyeupego po właśnie 5 miesiącach od narodzin Sigmy (tak naprawdę Sigma i Kavi mają po póltora roku). A więc w czasie odnalezienia tegoż lewka Sigma miała pięć miesięcy! Mshindi, z powodu pomyłki, miał niby 7 miesięcy, ale wówczas był w wieku 1 roku i siedmiu miesięcy... i to na tyle wyjaśnień :) 
Na koniec posłuchajcie tych dwóch piosenek: link i link. Do następnej notki! 
No, a już jutro Sylwester! Cieszycie się? Bo ja bardzo. Tylko nie mam zielonego pojęcia, co robić do północy... 
Mam jeszcze pytanko: czy zostawić to tło bloga z niebieskimi gwiazdami? 

Jeszcze informacja do Tandi219 - avatar znajdziesz na samym dole, w zakładce "Pytania".

niedziela, 23 grudnia 2012

11. Walka i proroczy sen

Biegła przez Leśną Ziemię. Bez wyraźnego powodu, wiedziała, że musi dotrzeć nad jezioro. W końcu, umazana błotem i brudem, dotarła nad brzeg. Odetchnęła, i włożyła łapę do wody. Spod powierzchni wynurzyła się druga, owłosiona i ciemna, potem okropny, długi pysk, wielkie, czerwone oczy... wilkołak złapał ją za łapę i wciągnął pod wodę. Słyszała tylko jego potworny śmiech. To było takie realne...
Obudziła się natychmiast, głośno dysząc. Jednak leżała w jaskini, obok Nyeupego. Nad jej głową wiercił się Kavi, kilka razy trzepnął ją w ucho łapą, przez przypadek. W końcu nie wytrzymała i wyszła.
Spojrzała na ciemne korony drzew, i skierowała się przez ciemną sawannę do dżungli.
Po kilkunastu minutach wyszła na oświetloną księżycem, ale też mocno zarośniętą paprociami polanę w lesie. O mało nie wrzasnęła.
Na polanie siedziała cała paczka z Wietrznej Ziemi. Malkia gawędziła z grupką lwic, Gothar leżał pod paprocią, chcąc się ukryć przed skaczącymi na niego lwami, a Maya huśtała się z piskiem radości na lianie. Sigma, oburzona, krzyknęła:
- Co wy tu robicie?!
- Taka mała impreza - odpowiedział Gothar, odpychając brutalnie pchającego się na niego Erevu.
- Aha. A po co?
- Z okazji dziesiątej rocznicy śmierci naszego dawnego króla.
- Jakiego? - dopytywała się czarnooka.
- Skazy, czyli Taki. No wiesz, im dalej od śmierci, tym ryzyko powrotu ducha jest mniejsze. Więc się bawimy... nic innego.
To "nic innego" w jego stylu było dziwne: Kufu, brat Erevu, szarpał go za ogon, próbując wciągnąć Gothara w wir przyjacielskiej walki, a Maya miała zawroty głowy od huśtania się na pnączach. Tylko Malkia wyglądała na w miarę opanowaną.
Sigma przysiadła na trawie i obserwowała Gothara mocującego się z Simonem, po czym położyła głowę między łapami. Próbowała przywołać obrazy z tamtego snu. Ale w głowie został jej tylko widok czerwonych oczu ducha śmierci. W końcu przestała się tym przejmować i włączyła się do rozmowy z Malkią.
Wróciła na Lwią Skałę przed świtem. Lwy jeszcze spały.
Usiadła na końcu Skały. Obserwowała daleką równinę na południu, Złą Ziemię. Horyzont zasnuty był mgłą. Widziała tylko niewyraźne sylwetki żyraf i słoni. Słyszała ciche szelesty, kiedy wiatr targał drzewami i krzewami wokół Lwiej Skały. Wszystko było takie ciche, smutne, szare, nic nie chciało jej przytulić, wytłumaczyć snu. Był tylko Nyeupe. No, i jeszcze Saturn i Mara... ale oni rozmawiali ciągle z Kavim, wychowywali go na króla. Reszta lwiątek tworzyła zawsze zwartą grupę, nigdy nie dało się z nimi porozmawiać na osobności. A zresztą... czemu ma się zwierzać się małym pryszczom, których nie widać spod traw?! Zdała sobie sprawę ze swojej okropnej beznadziejności. Zamknęła oczy, wysunęła pazury, stanęła na tylnych łapach i wrzasnęła z bezsilnej wściekłości. Robiła to nieświadomie, dopiero potem zdała sobie sprawę, że stoi w miejscu zarezerwowanym dla króla, wysuwając pazury, wrzeszcząc i warcząc. Spojrzała w dół. Stało tam kilka lekko zdezorientowanych żyraf, kłaniały się przed nią... poczuła to wspaniałe uczucie. Zachciała być królową, stać na szczycie Lwiej Skały, rycząc, oznaczając swą władzę nad tą urodzajną równiną. Odetchnęła, i poczuła na swym karku krople deszczu. Po chwili kapuśniak zmienił się w wyraźny deszcz. Wysunęła pazury, i jeszcze raz wrzasnęła, głośniej i bardziej groźnym, zachrypniętym głosem. Czuła, że bezsilność i złość umyka z niej, razem z krzykiem, tym dzikim wiatrem i chłodnym deszczem... teraz pod Lwią Skałą zebrało się kilka zebr i antylop. Pokłoniły się jej, zebry i antylopy podskakiwały z radości, żyrafy potrząsały szyjami. To było cudowne. Krzyknęła do grupki zwierząt:
- Już niedługo ja będę waszą królową!
Westchnęła i zasnęła na twardej skale.


Mwindaji była spięta. Bała się, że rodzice już wiedzą, że uciekła i się ukrywa. Bała się też tego, że ją zabiorą i nie oddadzą lwicom. A bardzo przywiązała się do Maziwy, Tojo, Hotuby...
Pewnego parnego popołudnia usłyszała ryki, krzyki i bojowy wrzask. Wszystko wskazywało na to, że nadchodzą jej rodzice z innymi lwami ze Wzgórz nad Bagnami. Wszystkie lwice zajmowały straż przed jaskinią. Ona sama siedziała w komorze. Po chwili usłyszała zażartą dyskusję, i uparte słowa Maziwy:
- Nie ma jej tu. Udowodnimy to. Możemy walczyć.
Jeden z lwów - ojciec Mwindi - rzucił się na Maziwę, reszta lwów zrobiło to samo z innymi lwicami. Słyszała tylko ryki, krzyki i warczenie. Przytuliła nietoperza, który sfrunął jej na ramię. Ale nie rozkleiła się. Nie leżało to w jej naturze. Wyszła między lwice i obserwowała walkę. Nagle jej ojciec Fedha krzyknął do niej:
- Mwindi! Mwindaji! Tu jesteś!
Fedha podbiegł do niej, ale ona stała niewzruszona.
- Czemu uciekłaś?
Chwilowa cisza...
- Jak miałam nie uciekać?! - wybuchnęła Mwindaji. - Jak miałam nie uciekać, do diabła? Traktowaliście mnie jak gnijącą padlinę! Przez waszego świętego synalka, który sam się władował do wody! Taka jest ta bolesna prawda! Oczernialiście mnie w oczach całej sawanny! Istniała dla was tylko ta okropna Samaria, słodka, układna dzieweczka! O nie! Zostaję z nimi, kłamcy, oszczercy! NIE JESTEM WASZĄ CÓRKĄ! Zrozumiano, do diaska ciężkiego?!!
Dyszała ciężko. Cała wściekłość, która w niej wrzała, ostygła. Wszyscy gapili się na nią jak na psychopatkę.
- No co tak we mnie wlepiacie oczy? Wynocha, JUŻ!!
Rodzice Mwindaji zawrócili. Kremowej lwicy w ogóle nie było ich żal. Wręcz przeciwnie, cieszyła się z tego. Położyła się, i zaczęła się histerycznie śmiać. W ogóle nad sobą nie panowała. Dopiero po chwili wysapała:
- Udało się. Żyję. Nie oddaliście mnie.
Maziwa patrzyła się na nią z przerażeniem. Mwindaji wstała, otrzepała się i spojrzała na lwice. O co im chodzi? 
- Mi by to nigdy do głowy nie wpadło. Ale... na serio cię tak traktowali? - spytała Almasi.
- Naprawdę?
- Opowiedz wszystko!
Mwindi miała tego już dosyć. Po co stawiają jej te idiotyczne pytania?!
- Możecie się mnie nie pytać o wszystko? Chcę się przespać - powiedziała poirytowana i weszła do kamiennej sali. Teraz dopiero uświadomiła sobie, jaka jest duża. To było wręcz dziwne, że wcześniej tego nie zauważyła. Ułożyła się w zagłębieniu skały i po chwili spadła w objęcia Morfeusza.


Nie! To jest niemożliwe!
Harau, matka Mwindaji, siedziała nad brzegiem jeziora. Była głęboka noc, księżyc był w fazie przybywającego sierpa. Patrzyła się w niebo, w gwiazdy. Chciała porozmawiać z duchami, które ponoć żyły pod postacią gwiazd. Jednak nie odpowiadały...
- Proszę... pomóżcie mi... pomóżcie mi odzyskać Mwindi... przepraszam za złe traktowanie...
Nagle usłyszała suchy, ochrypły głos:
- Zwykłe "przepraszam" nie wystarczy. Ona się tam czuje dobrze. Nie potrzebuje was.
Harau pisnęła i odwróciła się. Przed nią stała zwiewna, ciemna postać lwa. To był niewątpliwie duch jednego z władców.
- Jak... jak to? - załkała brązowa lwica.
- Uciekła słusznie. Nikt by nie chciał mieć takich rodziców, którzy traktują go nie jak rodzice, ale oprawcy. Być może wróci. Ale nie sądzę. Tam jest bezpieczna. Dobrze traktowana. Ma porządnych opiekunów.
- Kim ty... ty właściwie... je...jesteś? - chrypiała Harau. Nie mogła w to uwierzyć. Mwindaji jej nie potrzebuje?
- Mimi Nzuri, Mfalme wa Simba Ardhi, mwanzilishi.* - odpowiedział lew cicho, po czym zaczął się powoli rozpływać w powietrzu. Harau zaczęła za nim biec, ale nie zdążyła. Upadła tylko na trawę. 
Usłyszała cichy głos Samarii:
- Co się stało, mamo?
Harau położyła się na trawie. Samaria wskoczyła jej na plecy. 
- Nic, nic - skłamała lwica. Samaria zamknęła oczy i usnęła. Harau spojrzała na nią ze smutkiem. Była jedynym dzieckiem, które miała...



Sigma machała lwom na pożegnanie. Szli na polowanie, na Lwią Ziemię. Znowu została sama. Tylko jeszcze reszta lwiątek i Gerard.
Czarnogrzywy spał, ale tego stanu nie można było nazwać typowym snem. Widział ducha Mufasy... przemawiał do niego.
- Nyeupe nie jest zrodzony z pary lwów... nie. On jest zesłany od nas, od przodków. Jego odnalezienie przez Nyokę nie było zbiegiem okoliczności. On ocali świat przed wilkołakiem, który rośnie w siły. Jego moc już odczuwamy. Wśród lwów nie ma już więzi. Zauważyliście już to. Jesteście podzieleni, chociaż trzymacie się tej samej strony. Nyeupe go pokona. Musisz go przygotowywać. Jeśli zawiedziesz, cały świat pogrąży się w mroku i wrogości. Nie będzie stad, a każdy będzie mordował drugiego.
Powiedziawszy to, Mufasa zniknął. Gee obudził się jakby ktoś oblał go wiadrem zimnej wody. Wezwał do siebie przybranego syna.
- Co się stało? - spytał Nyeupe głosem, jakby szedł na ścięcie.
- Muszę ci coś wytłumaczyć... - westchnął czarnogrzywy, po czym rzekł:
- Jak pewnie już wiesz, nie jesteś zwykłym lwem. Wiesz też znakomicie, że wilkołak się odrodził i nie potrzebuje już czyjegoś ciała. Żyje na wolności. Ee... - starał się, aby to wszystko zabrzmiało sensownie.
- Ale co? - dociekał jasny lewek.
- Chciałem o tobie powiedzieć prawdę... nie jesteś naszym synem... nie jesteś synem żadnego lwa. Jesteś zesłany od Duchów Przodków. Odnaleziony jesteś w wąwozie w lesie, przez twoją przyszywaną matkę. Jesteś zesłany... by pokonać wilkołaka. Musisz się przygotować do tego niebezpiecznego zadania. A w pojedynkę go nie pokonasz. Musisz zebrać własną grupę. Inaczej wilk zawładnie nad Afryką, pogrąży się w mroku, wrogości... będę cię trenował... potem musisz przygotować innych.
Nyeupe przez chwilę siedział nieruchomo jak posąg wyrzeźbiony z lodu, po sekundzie zaś zaczął się lekko trząść.
- Ale... jak mam to zrobić? Gdzie mam szukać? - zasapał, po czym pociągnął głośno nosem.
- Trzeba rozpocząć już dziś. Nie znam innych magicznych lwów... kiedy podrośniesz... musisz przetrząsnąć całą sawannę i dżungle, które tu są. Nie wiem, czy kogoś znajdziesz, ale trzeba próbować.
Nyeupe przytulił się do niego. Nie wiedział, czy jego misja się powiedzie.


Wietrzna Ziemia pogrążona była w ciemnych chmurach, wietrze i mroku. Tu też odczuwano rosnącą siłę  zła wilkołaka. Grupa lwów była również podzielona. Często wybuchały kłótnie, nie rozmawiano ze sobą, zupełnie jakby nikt się z nikim nie znał. To było potworne. Tylko Maya była jeszcze rozmowna. Próbowała zawiązać rozmowy i wzajemne zainteresowania, ale co to dało? Nic a nic, poza tym, że reszta stada zaczynała się na nią coraz bardziej i częściej wściekać. Bo cóż może począć mała lwiczka przeciwko niszczycielskiej sile zła? 
Niestety, musieli czekać, aż Nyeupe zniszczy wilkołaka. Teraz musieli sobie radzić...   


Myślę, że notka wyszła nawet nawet. Czekam na 3 komki od różnych osób. 
P.S. Jutro Wigilia! :) Cieszycie się? Bo ja bardzo ^^ Życzę wszystkim udanych i wesołych Świąt! :D Pozdrawiam Nyotę, Joxx, Bąbelka :) i Sheza.

{piosenka}   


*Mimi Nzuri, Mfalme wa Simba Ardhi, mwanzilishi - (suahili) - Jestem Nzuri, król Lwiej Krainy, założyciel.

wtorek, 18 grudnia 2012

10. Dziwna trójka i oddanie duszy

Sigma pisnęła i odwróciła się. Przed nią stał szary w świetle księżyca lew w wieku mniej więcej siedmiu miesięcy (Sigma miała pięć). Obok niego stały dwie chude lwiczki, w tym samym wieku, tulące się do niego. Samiec obnażył zęby w szyderczym uśmiechu.
- Z czego rżysz, matole? - spytał opryskliwie Nyeupe.
Lwiczki zaśmiały się, dziwnie groźnie.
- Ja się nie śmieję. Po prostu... myślałem, że lwy nie boją się ciemności - odpowiedział szarawy lewek - nazywam się Mshindi. Nie chciałem cię urazić. Przepraszam.
Lwiczki przedstawiły się jako Roho i Himaya. Odsunęły się nieco od Mshindiego.
- A... gdzie mieszkacie? - zapytał Nyeupe, który już ochłonął.
- Pochodzimy z Nocnej Ziemi - odpowiedziała Himaya; Nyeupe przez chwilę zagapił się w jej wąskie, czerwone oczy. - Ale z rodzicami przenieśliśmy się tutaj, bo... tam jest... wilkołak.
Sigma zmrużyła oczy; gdy tylko słyszała o odrodzonym potworze, przeszywał ją żelazny sztylet strachu. Nyeupe wydawał się niewzruszony.
- No... to my już idziemy - wydukał niepewnie Mshindi i odszedł.
- Oni są jacyś dziwni - mruknął Nyeupe, kiedy trio się oddaliło.
- Coś mają niepoukładane. Ten koleś śmieje się ze mnie, bo się trochę boję ciemności! Mógłby mieć uszy o mniejszym zasięgu!
Wrócili wolnym krokiem na Lwią Skałę. Kiedy wchodzili do groty, z dworu usłyszeli wycie. To był wilkołak; nie przejęli się tym zbytnio, przyzwyczaili się do tego.


Mwindaji zbudziła się o świcie. Wszystkie lwice jeszcze spały, nietoperze zlatywały się do pieczar. Ogniki były przyssane do ścian, łatwo więc znalazła wyjście. Stanęła na wąskiej półce skalnej przed wejściem i odetchnęła świeżym, chłodnym powietrzem. Słyszała poranne popiskiwanie orłów, szum wody w wodospadach, ciche szmery osuwającego się piargu. Zeszła powoli do jednego ze stawów. Napiła się zimnej wody i usiadła przy kępie kosodrzewiny. Usłyszała krzyk Maziwy:
- Tu jesteś! Szukaliśmy ciebie!
Mwindaji wstała i podeszła do Maziwy, która schodziła drugą stroną pasma piargu. Schodziły na ścieżkę, prowadzącą do dżungli.
- Gdzie idziemy? - spytała Mwindaji, gdy weszły na łagodniejszą górę, ze zboczem porośniętym dżunglą.
- Nie możemy siedzieć tu wiecznie - odpowiedziała Tojo, kierując się w las mokrą, wąską ścieżką.
W dżungli musiało padać w nocy; z długich liści, lian i gałęzi skapywały obficie krople wody, ściółka była miękka i wilgotna. Po niedługim czasie wyszły na brzeg niedużego jeziora.
Jeziorko zasilał wysoki, piękny wodospad; światło słoneczne przedzierające się przez korony drzew padało na taflę wody. Siklawa szumiała tak głośno, że musiały niemal krzyczeć, aby usłyszeć się nawzajem. Maziwa weszła pierwsza do wzburzonej, czystej wody. Za nią z krzykiem i śmiechem wbiegły pozostałe lwice, obmywając się pod wodospadem. Mwindaji usiadła pod samą strugą wody, która przyjemnie uderzała w jej grzbiet. Słyszała głośne krzyki małp, przemykających po drzewach i wskakujących do stawu, tylko po to, żeby potem z niego wyskoczyć. Było ciepło i parno, na niebie ani jednej chmurki.


Na Lwiej Ziemi Roho, Himaya i Mshindi postanowili przyjść do lwiątek z Lwiej Skały. Nie byli pewni, czy dorosły lwy im pozwolą. Jednak pozwolili, więc wyruszyli na Skałę.
Sigma, Nyeupe, Kavi, Vita, Kijivu, Matumaini, Betha i Ahadi bawili się w berka przy kałuży. Trio ich zauważyło i podbiegło do nich.
- Cześć! - krzyknęły Mshindi i Roho; Sigma przywitała się równie otwarcie, po czym przedstawiła siebie i inne lewki. Roho i Himaya za każdym razem, kiedy Sigma wypowiadała imię, puszczały oko do przedstawianego. Mshindi zaproponował, aby poszli na Bagna Kundi, niedaleko Jeziora.
- Rodzice pozwolili nam chodzić nad jezioro, ale nie na Bagna, tam są utopce.
- Ee tam... ale spoko. Jeśli tak, to pójdziemy tylko nad jezioro.
Zarząd Główny Partii Lwiątek (czyli Kavi) się zgodził i wyruszyli w drogę.
Kiedy dotarli do skraju lasu, rozsiedli się pod drzewami, gawędząc i obserwując drzewa. Po godzinie postanowili się wykąpać. Mshindi wszedł pierwszy na mieliznę. Za nim wszedł Kavi, Nyeupe i Sigma, młodsze lwiątka zostały na trawiastym brzegu; chciały zbierać kwiatki.
Kavi pokazał, co potrafił. Zanurkował na trzy stopy głębokości, podając następnie Sigmie piękny, czerwony, gładki, okrągły otoczak. Sigma nie chciała nurkować, tylko pływała z uniesioną wysoko głową. W oddali widziała wyspę. Nie ciągnęło jej w to miejsce. Nagle usłyszała głośny chlupot, i poczuła przeraźliwy, rwący ból w biodrach. Spojrzała... to krokodyl miał ją w swojej paszczy!...
"To koniec!" - wrzasnęła w myślach Sigma. Nagle gad rozluźnił ucisk i upadł w wodę. To Nyeupe rzucił w niego zaklęcie - chyba śmiertelne.
Czarnooka spojrzała na swój brzuch. Był przecięty, woda była czerwona od jej krwi. Wrzeszczała z bólu, łzy płynęły jej dwoma strumieniami z pięknych, czarnych oczu. Mshindi natychmiast uniósł ją na grzbiet i pomknęli na Lwią Skałę.
Liczył się czas... Sigma mogła umrzeć za kilka minut...
Na szczęście, Busara, szaman był na Skale. Obejrzał ranę Sigmy i rzekł:
- Nie mogę jej pomóc. Jest śmiertelna. Mogę ją tylko zawinąć.
Wziął lwiczkę do groty i obwiązał ranę świeżymi liśćmi palmowymi, recytując nad nią formułki w nieznanych nikomu językach. Saturn nie ukrywał szlochu, Kavi rozkleił się jak niemowlę, a reszta lwic wymawiała urywanym głosem pieśni żałobne. Mshindi zauważył swoich rodziców wśród lwic. Również szczerze żałowali losu Sigmy. W końcu, gdy nadeszła noc, wszystkie lwy poszły na polowanie. Zostały tylko lwiątka i Busara.
Mshindi siedział nad umierającą Sigmą. Płakał. Zdążyła już go poznać, podobała mu się... a teraz umiera...
Nagle usłyszał ciche westchnienie. Odwrócił głowę i omal sam nie umarł z przerażenia.
W wejściu stała... Śmierć.
Wyglądała jak przeraźliwie wychudzona, ciemnoszara lwica o potężnych pazurach, chodząca w pozycji człowieka; na głowie mnóstwo brudnych, sklejonych, białych włosów, ciało owinięte dziwnymi obłokami czerni, jakby szalami i łachmanami; nozdrza spłaszczone, niczym u węża; zza kurtyny białego włosia błyskały czarne, duże oczy, pozbawione wyrazu i blasku. Między szalami lśniły dusze w postaci jasnych, niebieskich kul światła. Śmierć poruszała się jak duch, lewitując kilka cali nad podłożem. Podleciała bezgłośnie do Sigmy.
- Czemu... czemu ona... - sapał Mshindi.
- Niestety. Rana jest śmiertelna. Muszę ją zabrać. - wychrypiała suchym głosem Śmierć. Mshindi rzucił się na jeszcze żyjącą Sigmę i krzyknął:
- Nie! Nie... nie zabierzesz... jej... zabierz mnie... ulecz ją. - wyszlochał Mshindi.
- Okazałeś niespotykany przykład odwagi i przyjaźni... niewielu się na to godzi...
Śmierć dotknęła brzucha Sigmy. Liście odpadły, a rana się momentalnie zagoiła. Następnie ujęła swymi chudymi palcami szyi lewka i wyciągnęła jego duszę: zwiewną, błękitną i lśniącą. Mshindi upadł martwy na ziemię, z zamkniętymi oczami. Jakby spał...
Śmierć schowała duszę za szalami i wypłynęła z jaskini. Sigma otworzyła oczy. Pisnęła z radości, gdy zobaczyła, że rana zniknęła. Pozostały tylko czarne ślady pazurów Śmierci. Spojrzała na Mshindiego i szturchnęła go w bok, aby się obudził. Nie poruszył się. Nie żył, już nigdy się nie obudzi.


W górach, w pieczarze Mwindaji bawiła się z nietoperzami, gdy weszła Horuba. Był świt.
- Cześć - mruknęła Mwindaji, przytulając nietoperza. Maziwa weszła po chwili.
- Gdzie wy byłyście? - zapytała nieco poirytowana Mwindi. Maziwa odpowiedziała:
- Oni cię szukają. Ale my cię ochronimy. Jesteś nasza. Nie zabiorą cię.
Mwindaji uroniła łzę.
- To moi rodzice. Uciekłam. Nie chcę tam wracać. Ale... ochronicie mnie?
- Jasne. Nigdzie nie idziesz. W takim razie musimy albo uciekać, albo z nimi walczyć. Ale oni dojdą tu za kilka dni. Podejmiemy decyzję. - szepnęła Maziwa. Weszła Tojo i reszta. Zapewniali ją, że jej nie oddadzą. Lecz... czy będą tak dobre? To miało się dopiero okazać.

- Straciliśmy go. - przemawiał Saturn. - Okazał niesamowitą dzielność. Oddał duszę za naszą drogą Sigmę. Gdyby nie on, nie byłoby jej wśród nas. Niech jego dusza zazna spokoju.
Lwice, a szczególnie rodzice Mshindi, Roho i Himaya, przeżywały potężny cios. Aczkolwiek byli też wstrząśnięci i dumni z syna. Oddał życie za innego...
Zwłoki Mshindiego złożono na Cmentarzu Lwów, na Wietrznej Ziemi. Sigma nie mogła w to uwierzyć. Ale jak inaczej wytłumaczyć zniknięcie rany?
Rozmawiała o tym z lwiątkami, i szukała pociechy u Nyeupego. Ten jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, co go czeka...

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Cóż... wydaje mi się, że notka wyszła beznadziejnie i jest piekielnie nudna. Jednak ocena należy do was, więc liczę na dużo komentarzy ^^ Mam jeszcze link do tej piosenki. Nie przepadam za tą piosenkarką, ale ta piosenka jest na serio piękna.

środa, 12 grudnia 2012

9. Wędrowcy

- Nic jej nie jest? Potwornie wychudzona... biedaczka!
- Zanieśmy ją do Sokolich.
- Nie krzycz tak, Maziwa, bo się obudzi... niech trochę śpi...
Mwindaji odzyskała przytomność, ale spała. Kiedy usłyszała ostatnie zdanie, obudziła się.
- G-gdzie ja je-jestem? - spytała sennym głosem. Było chyba południe, leżała w cieniu drzew na owym pustkowiu. Nad nią siedziało z pół tuzina młodych dorosłych lwic. Kremowa lwiczka usiadła i spojrzała po nich. Najbliżej niej siedziała złota lwica o jasnobrązowej prędze na czole i karku i czarnych obwódkach wokół brązowych oczu. Koło niej leżała nieco większa lwica o niemalże białym futrze i niebieskich oczach.
- Skąd pochodzisz? - zapytała owa biała lwica.
- Jestem z Wzgórz nad Bagnami, niedaleko Lwiej Ziemi - odpowiedziała zachrypniętym głosem Mwindaji. Nie czuła się na siłach, aby odpowiadać na wszelkie pytania. Podeszła do niej owa złota lwica o czarnych cieniach wokół oczu i rzekła:
- Też stamtąd jestem. Mam na imię Tojo. Ta biała lwica to Maziwa. Ty jak masz na imię?
- Mwindaji... - odpowiedziała cicho Łowczyni. - Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Teraz? Znajdujemy się na Równinie Stad, za parę dni będziemy w Górach Sokolich. Tu praktycznie nie ma jedzenia. Ten, który nadawał nazwę tej krainie, powinien dostać nagrodę największego głupka świata.- odrzekła Maziwa.
Tojo, Mwindaji i cztery pozostałe lwice ryknęły śmiechem. Uciekinierka spytała:
- Czemu tak wędrujecie? Skąd pochodzicie?
Tojo zamilkła, po chwili szarawa lwica powiedziała niepewnie:
- Mam na imię Hotuba. Pochodzimy z Ziemi Sabari. Moja matka zmarła, zostawiając mnie samą. Odnalazłam Tojo gdzieś na Lwiej Ziemi, i razem uciekałyśmy. Na Wietrznej Ziemi poznałyśmy Maziwę, która też postanowiła z nami wędrować. Były z nią Sahi, Almasi i Fadi - wskazała na trzy pozostałe lwice, które lekko się skłoniły. - Ponieważ nie umiałyśmy jeszcze polować, musiałyśmy przeganiać inne lwy od ich zdobyczy. Nie zawsze się nam to udawało i odnosiłyśmy spore rany. Po jakimś czasie jednak opanowałyśmy taktykę i polowaliśmy normalnie. Ale łupienie zdobyczy sprawia nam przyjemność.
W końcu dotarłyśmy tu. Jedzenia tu nie ma, ale u podnóży Sokolich jest tego mnóstwo.
Mwindaji pomyślała: "Prawdziwe zbójniczki! Też chcę łupić z nimi!"
Kiedy zanalizowała tę myśl, zapytała pełna entuzjazmu:
- Czyli... jesteście zbójnikami?
- Można tak powiedzieć - odpowiedziała swym szorstkim tonem Sahi.
- Mogę być wśród was? Wędrować z wami? Proooszę!
- Jasne. Ale nie próbuj łupić jedzenia w nasz sposób - oświadczyła z uśmiechem Tojo.


Tymczasem na Wzgórzach trwały rozpaczliwe poszukiwania uciekinierki. Do akcji włączyły się też słonie, żyrafy, likaony, orły i inne mniejsze zwierzęta. Przetrząśnięto wszystkie wzgórza, groty, krzaki, zarośla, ścieżki i polanki - nic, żadnej kremowej, zielonookiej lwiczki. Obawiano się też najgorszego. Poproszono krokodyle i żaby, aby przeszukały głębiny jeziora w poszukiwaniu zwłok - nic nie znaleziono, z wyjątkiem kilku zbutwiałych drzew. W końcu Samaria zapłakała i rzekła:
- A jak ją zabrali? Może ona poszła do nieba i już jej nie odnajdziemy...
Fedha i Harau, rodzice Samarii, jednak nie wierzyli w takie rzeczy i postanowili przeszukać inne ziemie, włączyć w poszukiwania inne stada i zwierzęta. Po kilku dniach stracono wszelką nadzieję - nie zajrzano na Równinę. Wszyscy bali się tego miejsca.
Kiedy było wiadomo, że Mwindaji już zaginęła na dobre, stado Tojo z uciekinierką znajdowali się już u podnóży Gór Sokolich, na zielonych wzniesieniach. Po wędrówce przez piaszczyste pustkowie ta zieleń i obfitość pożywienia była istnym Edenem.
Najwyższy szczyt gór był może czterotysięcznikiem; taka góra w Afryce nie jest uważana za wybitnie wysoką. Góry czterotysięczne i trzytysięczne nie są pokryte skałami i żlebami, lecz halami, i w najwyższej części ostrym piargiem. Same Sokole w blasku zachodzącego słońca wyglądały niesamowicie; trawa porastająca dość ostre grzbiety przybrała barwę ceglastą, a górskie lasy porastające podnóża budziły się do nocnego życia. Górskie dżungle w ciągu dnia są leniwe i senne - w nocy zamieniają się w niebezpieczną gęstwinę drzew, rzek, lian, palm i wodospadów.
Mwindaji oniemiała, patrząc na góry. Stali na szczycie jednego z najwyższych wzgórz na podnóżu. Teraz już dobrze rozumiała, skąd te szczyty wzięły nazwę - krążyły nad nimi dziesiątki, może setki drapieżnych ptaków - sokołów, orłów, myszołowów, jastrzębi, sępów. Najwyraźniej na halach i w dżungli było mnóstwo góralków, myszy, małych małp i innych zwierząt łownych. Tojo poszła za Maziwą w dolinę. Była zarośnięta lasem, przez samo dno przepływała rzeka. Dolina ta oddzielała Góry od cichych, spokojnych wzgórz.
Zatrzymały się na noc nad rzeką, spały na wierzchu płaskiego, wielkiego kamienia, który był częściowo zalany wodami rzeki. O ile Tojo i Maziwa, Sahi, Almasi i Fadi już spały, Hotuba i Mwindaji nie mogły zasnąć. Szum rzeki, głośne krzyki dobiegające z koron drzew, do tego dziwne mruczenie, jakby kręciły się wokół ich lamparty. Kremowa lwiczka złożyła głowę pomiędzy łapami. Czuła dziwne uczucie, jakby tęsknota... ale skąd! Jak mogła tęsknić za kimś takim, jak jej rodzice, znęcający się nad nią? A może...?
Po chwili jednak zasnęła.
Obudziła się przed świtem, ale wszystkie lwicy już nie spały. Zajadały jakieś spore zwierzę, które wyglądało na skradzione od lampartów.
- Witajcie - mruknęła sennym głosem Mwindaji i usiadła koło Tojo. Złota lwica uśmiechnęła się do niej i wyrwała jej kawałek mięsa. Mwindaji rozpoznała z zwierzęciu antylopę. Zjadła ów kawałek i położyła się na grzbiecie, wpatrując się w korony drzew. Usłyszał krzyk Maziwy:
- Mwindi, szybko, chodź! Śpieszymy się!
Wstała i podbiegła do Maziwy i Tojo, które już były gotowe do wędrówki. Cztery pozostałe lwice ociągały się nieco, ale zrezygnowały z tego, kiedy Maziwa pokąsała ich ogony.
Przeszły przez rzekę (wbrew pozorom, nie była głęboka). Pięły się wąską, kręta i wyboistą ścieżką lekko w górę. Słychać było szelesty, rozmowy lwic, krzyki małp, charakterystyczne piski orłów. Muchy i inne owady obsiadały ich bez przerwy, ale kiedy wyszły na wspaniałe, wietrzne hale, przestały im dokuczać.
Lwice stanęły na ścieżce wiodącej przez grzbiet łagodniejszej części gór. Tuż pod nimi znajdował się skalisty stok, a w głębokiej, porośniętej kosodrzewiną dolinie w przedzierającym się przez chmury blasku słońca błyszczało kilka stawów. Słychać było cichy i odległy szum siklaw i strumieni górskich. Nad doliną wznosiły się skaliste, ostre granie, w niektórych miejscach okryte porostami i trawą. Nad szczytami krążyły leniwie ptaki drapieżne. Gdzieś daleko widać było równinę, ale to nie było piaszczyste pustkowie. To była jakaś inna, nieznana nikomu z nich Ziemia... a za nimi, wiele mil za nimi, byli rodzice Mwindaji, Samaria, Lwia Skała, Leśna Ziemia i jezioro...
- Jak nazywają się te szczyty? - zapytała nagle Maziwę, wskazując na skalne szczyty.
- Ten najbardziej wysunięty na lewo, przypominający ząb krokodyla, to Turnia Szara. Z tego, co wiem, kręcą się tam duchy śmiałków, którzy próbowali przejść przez grań. Dalej, bardziej na prawo, są trzy kuliste szczyty, widzisz. Noszą ponurą nazwę Czaszek Królów. Nie wiem, czemu tak się nazywają. Krótka ścieżka łączy ją z tym dużym, ciemnym szczytem. To Mglisty Wierch. Dzisiaj wyjątkowo go widać, zwykle jest skryty w chmurach.
Rzeczywiście, nad Mglistym unosiły się niewielkie, białe obłoki; jego wierzchołek pozostawał jednak niewidoczny.
- Dalej, do przełęczy, od której góry stają się łagodniejsze, są kolejno te trzy Turnie: Biała, Czarna i Rogowa. Widzisz, wygląda jak róg.
Mwindaji przyglądała się Rogowej Turni. Coś ujrzała w jej trawiasto-skalistym zboczu. Jakby... jaskinia?
- Tak, to pieczary. Noszą tajemniczą nazwę Pieczar Czerwonych. Nie wiem, czemu - usłyszała nad swoją głową głos Maziwy.
- Tam się zakwaterujemy - oświadczyła Tojo i ruszyły wąską ścieżką w dolinę.
Zatrzymały się nad największym stawem; otoczony był skałami i piargiem, staczającym się w okolic Mglistego Wierchu. Mwindaji napiła się zimnej, krystalicznie czystej wody z jeziorka i usiadła na dużej skale przy brzegu. Obserwowała drapieżne sokoły, krążące nad doliną. Jeden z nich usiadł na szczycie Szarej Turni. Ta góra, wybitna i skalista, była naprawdę straszna: pionowe ściany, chmury powoli gromadzące się nad nią, a na półce skalnej leżało coś, co wyglądało jak martwa kozica.
Lwice ruszyły ścieżką między kosodrzewiną ku jaskini. Ostatnie podejście było trudne, ale się udało.
W pieczarach było ciemno jak w piekle; jednak kiedy Horuba weszła i wypowiedziała głośno i wyraźnie jakąś formułkę, pojawiły się nieduże kule światła, które przywarły do ścian jak lampy. Lwice ruszyły za Tojo w głąb jaskiń.
Po kilku minutach doszły do obszernej komory, wysokiej na szesnaście stóp; ze stropu zwieszały się piękne, grube, złociste stalaktyty, niczym sople kalcytu, napływającego przez wieki. Na środku podłoża błyszczała nieduża rzeka podziemna. Do komory prowadziły wąskie, ciemne korytarze. W całej pięknej, skalnej sali było mnóstwo ogników, śmigających wśród stalaktytów i połączonych ze ścianami. Maziwa znalazła dobre miejsce do spania, położyła tam Mwindaji i powiedziała do Horuby i Almasi:
- Przypilnujcie jej, idziemy do dżungli coś upolować.
Mwindaji położyła się w grocie, patrząc zachwycona na stalaktyty. Horuba rozmawiała z szarą Almasi, która ostrzyła pazury na grubej warstwie kalcytu. W końcu Mwindaji spytała:
- Czemu te jaskinie są takie ciemne? Dokąd prowadzą?
Ale Horuba nie zdążyła odpowiedzieć, bo usłyszały trzepot drobnych, czarnych skrzydełek i na ramię przerażonej Mwindaji sfrunął nietoperz.
- Te jaskinie są ciemne jak każde inne - odparł nietoperz - mam na imię Nyeusi.
- Ja... Mwindaji - wysapała kremowa lwiczka; panicznie bała się nietoperzy.
- Te korytarze... nikt nie wie, dokąd one prowadzą. Nasi współplemieńcy próbowali tam się dostać, ale żaden nie wracał. Podobno tunele prowadzą prosto w piekielny ogień.
Mwindaji się wzdrygnęła. Horuba i Almasi wróciły do rozmowy, a Nyeusi odleciał na odległy stalaktyt.
Po jakiejś godzinie Tojo, Maziwa, Sahi i Fadi wróciły z polowania; Maziwa niosła w pysku młodą małpę, a Fadi - dużego, tłustego konzi*.
- No, mamy jedzenie - rzekła z satysfakcją Maziwa, a Fadi położyła konzi na ziemi. Lwice rzuciły się na jedzenie, a Mwindaji zjadła połowę małpy.
Nietoperze obudziły się, czuły zapach świeżego mięsa. Jednak nie podleciały, skuliły się z powrotem w puszyste, czarne kulki.


Na Lwiej Ziemi jeszcze nie stracono nadziei. Wierzono, że Mwindaji jeszcze żyje. Pewnego wieczoru Sigma z Nyeupe obserwowali gwiazdy. Sigma przytuliła się do niego i szepnęła:
- Jak myślisz, czy ta lwiczka jeszcze żyje?
- Nie wiem. Ale na pewno gdzieś jest. Nie mam pojęcia, gdzie, ale żyje. - odpowiedział Nyeupe.
- Wiesz co... chyba mam lęk przed ciemnością - sapnęła Sigma ze wstydem.
Nagle usłyszeli czyjś lekko ochrypły, piskliwy głos:
- Ty się boisz ciemności?! 

*Konzi, bawolec Lichtensteina (Alcelaphus lichtensteinii) - gatunek sporej antylopy. Zamieszkuje sawanny, lasy i góry Afryki, do niedawna uważany za podgatunek antylopy krowiej. Zwierzę roślinożerne, łowne.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jest parę spraw...
1. Obiecałam, że następna notka będzie wtedy, gdy w konkursie weźmie udział więcej osób. Niestety, nie doczekałam się tego wspaniałego momentu, więc notka jest teraz.
2. Kolejny rozdział za min. 3 komki.
3. Następny konkurs zorganizuję wtedy, kiedy liczba wyświetleń bloga wyniesie 5000.
4. I jeszcze linki do dwóch świetnych piosenek: LINK i LINK.
5. Zamieściłam jeszcze krótki opis antylopy konzi, jak zauważyliście :)

piątek, 7 grudnia 2012

8. "Łowca" - przyjaciółka

- Mufasa? To ty? - spytał z niedowierzaniem Veri. - Opowiadała mi o tobie Minsi...
- Tylko Nyeupe moźr go zniszczyć. Odnalazła go Nyoka, która od początku miała w sobie cząstkę dobra, jak diament wśród pustynnego piasku zła. Został zesłany przez nas. Widziałem jego przeznaczenie. Trafił pod dobrą opiekę. Nie mógł znaleźć nikogo lepszego, niż mój prawnuk, Gerard. I on wam pomoże. Odzyskacie Ujasiriego. I to już niedługo. Jednak zła nie można zniszczyć; duch przetrwa, lecz wróci tam, skąd pochodzi. Dobro bez zła nie istnieje, tak samo jak światłość bez ciemności i łowca bez ofiary, jak choroba bez zdrowia. Zapamiętajcie moje słowa.
To rzekłszy, rozpłynął się w powietrzu. Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo, po czym zrozumieli, że to nie był dobry sen. Odzyskają Ujasiriego... ale to wszystko kwestia czasu...

 *

Maya nie mogła zasnąć każdej nocy, od pewnego czasu. Próbowała spać za dnia, ale nawet wtedy nie mogła zasnąć. Pewnego popołudnia, wyszła po cichu z pieczary na Wietrznej Ziemi i poszła gdzieś na południe. Najpierw obudziła jednak Gothara, i szepnęła:
- Słuchaj, idę się przejść. Wrócę po zmroku. Jak mnie nie będzie, powiedz, że wyszłam i ci mówiłam. Stoi?
- Jasne - powiedział lewek sennym głosem.
Wyszła z groty i pobiegła na południe.
Kierowała się w kierunku Lwiej Ziemi.
Przysiadła nad wodopojem przy Lwiej Skale. Spojrzała w taflę wody i wstrzymała oddech.
Nad jej ramieniem mrugały wielkie, purpurowe oczy. Spojrzała za siebie... chciała wrzasnąć, ale kiedy spojrzała znowu w wodę i za siebie, nikogo nie było. Nie wiedziała, czy była to halucynacja, czy może jakiś duch, który ulotnił się po chwili. Napiła się nieco wody i ochlapała sobie nią twarz, aby się odświeżyć. Wstała i zdecydowanym krokiem podążyła w kierunku Leśnej Ziemi.
Weszła w gęstwinę lasu. Szła bardzo wąską, wilgotną ścieżką; musiało tu padać.
Wokół niej, z ziemi pokrytej liśćmi i trawą, wyrastały smukłe drzewa wysokości jakiś dziesięciu metrów, wśród których pleniły się krzewy. Słychać było ciche szczebioty ptaków i szelest liści w koronach drzew, gdy jakaś drobna małpa przeskakiwała z jednej gałęzi na drugą.
Szła długo, wsłuchując się w tą piękną, naturalną ciszę. Po jakiejś półgodzinie roślinność stała się rzadsza, aż w końcu wyszła na wilgotny, porośnięty miękką, okrytą rosą trawą brzeg. 
Był zachód słońca. Aż ją zatkało, gdy zobaczyła jaki jest... cudny, inaczej nie dało się tego określić.
Zza czarnych szczytów wzgórz po drugiej stronie jeziora, wyłaniała się złota poświata; reszta horyzontu przybrała kolor purpurowy, wyżej ta barwa przechodziła w różowawą, następnie stawała się jasnym, lawendowym fioletem. Słońce, kryjące się już za wzgórzem, oświetlało środkową część horyzontu jasnym blaskiem. Obłoki płynące nisko na niebie miały kolor dojrzałych śliwek węgierek. W lekko pomarszczonej tafli jeziora odbijało się to całe niezwykłe zjawisko. Zwiastowało ono silny wiatr na noc i na dzień następny. Po chwili słońce znikło całkowicie i niebo pociemniało do koloru fioletoworóżowego. Maya usłyszała ciche porykiwania, syki, pomruki, skrzeki, szelesty i pluski. To sawanna i las budziły się do nocnego życia.
Położyła się nad jeziorem i włożyła do wody łapę. Spojrzała na płaskie, brązowe kamienie ukryte kilka cali pod wodą i coś ją kusiło, aby wejść w głębiny i tam zamieszkać. Kiedy pokusa zostania "syrenką" przeminęła, postanowiła łapać drobne ryby na płyciźnie. Zaczęła ich wypatrywać.
- No dalej, chodźcie tu... no, jesteście miłymi, dobrymi rybkami, chodźcie do cioci... - mówiła cicho.
Udało jej się złapać drobną, srebrzystą płotkę, która szybko jednak wyśliznęła się z jej delikatnego uścisku łapki i wskoczyła do wody. Maya usłyszała głośny śmiech. 
- Ha, ha, ha! W ten sposób nigdy nie złapiesz żadnej ryby! Ha, hahaha! xD
Odwróciła się i ujrzała beżową lwiczkę mniej więcej w jej wieku. Miała różowy nos Lwioziemca, jasnobrązową kitkę na ogonie i uszy. Brzuch i pyszczek były koloru écru, tak jak obwódki wokół oliwkowych oczu.
- Czemu się śmiejesz? Jak się nazywasz? - zapytała lwiczka z blizną.
- Nazywam się Mwindaji. To znaczy "łowca" - odpowiedziała beżowa, wypinając lekko pierś. - I przepraszam, że się śmiałam. Nie wiedziałam, że mnie usłyszysz.
- Masz dziwny tok myślenia, skoro miał cię nikt nie usłyszeć - odparła - Mam na imię Maya.
- Ładne imię - odpowiedziała Mwindaji z przyjaznym uśmiechem. - Może się pobawimy? - I nie czekając na odpowiedź, krzyknęła:
- Widzisz tą wyspę, prawie na środku jeziora? Można się na nią dostać bez pływania, bo jest połączona z brzegiem płycizną, jak mostem. Idziemy?
- Jasne... na pewno w tym jeziorze nie ma jakichś stworów? - spytała Maya; jeśli chodzi o potwory żyjące w jeziorach i rzekach, była bardzo łatwowierna.
- A skąd. Tylko są krokodyle, ale wokół wyspy i na mostku ich nie ma, one nie lubią tego miejsca. Chodźmy - oznajmiła wesoło Mwindaji i ruszyła przez mieliznę przybrzeżną ku "mostkowi".
Był upstrzony płaskimi, śliskimi kamieniami. Im głębsze stawało się jezioro, tym płycizna była węższa i jakby bardziej straszna. Maya widziała, jak koło jej łap pływały srebrzyste rybki. Na samym dnie majaczyły zarośla zielsk wodnych, wśród których pływały większe ryby, a raz ujrzała chyba młodego krokodyla, sunącego powoli wśród podwodnej roślinności. Kiedy upłynęło kilka minut, doszły na wyspę.
Była podmokła i piaszczysta, średnicy może dziesięciu metrów. Głąb wyspy zarośnięty był niskimi drzewkami o małych, soczystych liściach i trawą. Weszły w gąszcz krzaków, przeszły przez niego do szarego, omszałego głazu.
- Ten głaz nazywa się Głazem Diabła, choć nikt nie wie, czemu - wypaliła nagle Mwindaji, wskakując na szczyt głazu. Maya podążyła za nią. Z głazu było pięknie widać purpurowe niebo zachodnie, szczyty wzgórz i jezioro. Maya spytała:
- Co to za wzgórza, tam, na zachodzie?
- To Wzgórza nad Bagnami. Tam mieszkają dziwne lwy, uważają ich za wrogów. Jedynymi normalnymi jednostkami są moi rodzice i siostra.
- Świetnie... jak się nazywają?
- Mama Harau, ojciec Fedha, a siostra ma na imię Samaria - odpowiedziała szybko Mwindaji. - A... jak nazywają się twoi rodzice? - dodała.
Maya się zmieszała... została przez stado porzucona...
- Ee... wiesz... - mruczała Maya. - Ja... ja ich nie za bardzo pamiętam.
- Przykro mi - powiedziała z lekkim smutkiem Mwindaji. - Miałam brata, który został zabity... tu, przez krokodyle. Nadal nie mogę o nim zapomnieć.
- Może zabawimy się w rozbójników? - zaproponowała Maya. - No wiesz... zrobimy sobie tu kryjówkę, będziemy łupić, żeby zdobyć jedzenie. Tak jest w każdej opowieści.
- Raczej nie dziś. Jest po zmroku, a ty na pewno musisz już iść.
Maya straciła poczucie czasu i teraz zauważyła, że jest już ciemno. Pożegnała się z Mwindaji i mostkiem poszła na brzeg, ostrożnie stawiając łapy. Przebiegła w dziesięć minut przez najwęższą część lasu, i w ciągu dwudziestu minut dobiegła na Wietrzną Ziemię. Wbiegła do pieczary. Wszyscy musieli być bardzo zaniepokojeni o nią, gdyż bardzo się ucieszyli, gdy ją ujrzeli.


Na Wzgórzach nad Bagnami Mwindaji przybiegła do zarośli, gdzie mieszkała jej rodzina. Jej siostra, Samaria, przywitała ją niezbyt ciepło. Rodzice zresztą też.
Po stracie Ndoto (tak na imię miał brat Mwindaji i Samarii) bardzo rozpaczali. Próbowali mieć jeszcze syna, ale urodziła się tylko Samaria. Fedha i Harau mieli Mwindaji za złe, że była wówczas z nim nad jeziorem i nie zdążyła mu pomóc. Siostra też za nią nie przepadała, bo była starsza i posiadała "lepsze geny". Ale Samaria również nie była obiektem ubóstwiania, bo nie była samcem.
Mwindaji skryła się w gęstych krzakach (nawrzeszczeli na nią, bo rozmawiała z Mayą, która była przecież nieznajomą). Krzyczeli na nią dość często z błahych powodów - Mwindaji wydawało się, że tak krzyczą, aby ją wygonić z rodziny, by mieć miejsce na syna, choćby adoptowanego. Rozmyślała nad tym, by nie uciec razem z siostrą i Mayą, i rzeczywiście nie zostać zbójnikami gdzieś na odległych ziemiach, wędrować, łupić, zmieniać ciągle miejsce... tak, to były wspaniałe, świetlane myśli! Podjęła decyzję natychmiast. Uciec.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na rodziców, wysunęła się z gęstwiny i pobiegła na północ.

Był piękny, ciepły świt. Sigma siedziała przed grotą na Lwiej Skale, patrząc się na południe, na osnutą deszczowymi chmurami Złą Ziemię. "Ona nie powinna nazywać się <<Zła>>" pomyślała Sigma, i zaczęła wymyślać różne nowe, ładniejsze nazwy. Ziemia Termitier? Nie. Ruda Ziemia? Nie. Może lepiej pozostańmy przy dawnej nazwie.
Z jaskini wyszedł Nyeupe, i przytulił się do miękkiego, srebrnego futra Sigmy. Liznęła go po policzku i wskazała na Złą Ziemię.
- Jak myślisz, czy jezioro zapełni się wodą po deszczu? - zapytała czarnooka.
- Musiało by spaść chyba dziesięć takich ulew, żeby je zapełnić. Jest suche jak drzewo na pustyni. Najwyżej pokryje się błotem tak głębokim, że słoń się zapadnie i w ogóle nie będzie nic widać.
Sigma zrozumiała, że rozmowa nie ma ani krzty sensu, więc zeszła z Lwiej Skały. Ukryła się w trawie tak, aby nikt jej nie zauważył. Przesuwała łapy wolno, po ziemi, głowę pochylała nisko. Trenowała postawę łowiecką. Nagle, przed sobą usłyszała szelest. Przypadła plackiem do ziemi i nasłuchiwała. W końcu wyskoczyła z trawy i rzuciła się na intruza.
- Eej! Przestań! - pisnął. Sigma oniemiała na chwilę... to była hiena. Szarobure, cętkowane futro było lekko wyleniałe, czarna grzywka pełna piasku i liści. Sigma spojrzała na nią niesmakiem.
- Co, mały łamignacie? - spytała, lekko się krzywiąc; czuła bijący od niej silny zapach padliny.
- Nie nazywaj mnie tak - warknął samiec hieny - bo zobaczysz.
- Ha, ty raczej zobaczysz! - odkrzyknęła Sigma i chciała się na niego rzucić, ale ten coś wymamrotał pod nosem, wówczas czarnooka lwica upadła na ziemię i krzyknęła. Całe ciało ogarnął na sekundę potworny ból. Zaśmiał się potwornie, wykrzywiając czarny pysk przypominający ryjek świni. 
- Tak to jest, kiedy zadzierasz z prawdziwym czarownikiem - szepnął i odszedł w trawy.
Sigma wstała. Żałowała, że nie ma magicznych mocy, żeby rzucić na niego jakieś zaklęcie, które by go rozerwało na strzępy, roztrzaskało o skały... albo... owładnęło jego umysłem i zabiło...
Kiedy pozbyła się tych mrocznych i zabójczych myśli, spojrzała w górę. Nad nią szybowała Tai. Musiała ją zauważyć, bo podleciała lotem pikującym ku niej.
- Coś się stało, księżniczko? - zapytała, kłaniając się lekko Sigmie.
- Nic, skąd - skłamała. Nie chciała nic mówić o tajemniczej hienie. - Znasz tu jakieś ciekawe miejsce? Wodospad, albo coś takiego?
- Jasne - odparła wesoło orlica i zaprowadziła ją do Wodospadu, gdzieś na Nocnej Ziemi.

Tymczasem Mwindaji biegła. Gnała tak całą noc, w końcu dotarła na jakieś suche, piaszczyste pustkowie. Było tam niedużo drzew, za to dużo piasku i kępek niskiej, nieco zbyt wysuszonej trawy. Była wycieńczona. Na horyzoncie ujrzała coś, co mogło być... wodą...
Zebrała w sobie resztki sił, wrzasnęła dla zahartowania ducha i pobiegła ile sił w łapach do oazy. To nie była fatamorgana. Wpadła do wody przednimi łapami, usłyszała krzyk kilku lwów - i straciła przytomność.

Mam nadzieję, że notka się Wam spodobała. Następną jednak napiszę wtedy, kiedy do konkursu zgłosi się więcej osób, bo na razie zgłosiła się jedna. Na zakończenie przedstawiam tę rewelacyjną piosenkę mojego ulubionego zespołu: Klik.
Pozdrawiam wszystkich komentujących tego bloga :)