piątek, 7 grudnia 2012

8. "Łowca" - przyjaciółka

- Mufasa? To ty? - spytał z niedowierzaniem Veri. - Opowiadała mi o tobie Minsi...
- Tylko Nyeupe moźr go zniszczyć. Odnalazła go Nyoka, która od początku miała w sobie cząstkę dobra, jak diament wśród pustynnego piasku zła. Został zesłany przez nas. Widziałem jego przeznaczenie. Trafił pod dobrą opiekę. Nie mógł znaleźć nikogo lepszego, niż mój prawnuk, Gerard. I on wam pomoże. Odzyskacie Ujasiriego. I to już niedługo. Jednak zła nie można zniszczyć; duch przetrwa, lecz wróci tam, skąd pochodzi. Dobro bez zła nie istnieje, tak samo jak światłość bez ciemności i łowca bez ofiary, jak choroba bez zdrowia. Zapamiętajcie moje słowa.
To rzekłszy, rozpłynął się w powietrzu. Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo, po czym zrozumieli, że to nie był dobry sen. Odzyskają Ujasiriego... ale to wszystko kwestia czasu...

 *

Maya nie mogła zasnąć każdej nocy, od pewnego czasu. Próbowała spać za dnia, ale nawet wtedy nie mogła zasnąć. Pewnego popołudnia, wyszła po cichu z pieczary na Wietrznej Ziemi i poszła gdzieś na południe. Najpierw obudziła jednak Gothara, i szepnęła:
- Słuchaj, idę się przejść. Wrócę po zmroku. Jak mnie nie będzie, powiedz, że wyszłam i ci mówiłam. Stoi?
- Jasne - powiedział lewek sennym głosem.
Wyszła z groty i pobiegła na południe.
Kierowała się w kierunku Lwiej Ziemi.
Przysiadła nad wodopojem przy Lwiej Skale. Spojrzała w taflę wody i wstrzymała oddech.
Nad jej ramieniem mrugały wielkie, purpurowe oczy. Spojrzała za siebie... chciała wrzasnąć, ale kiedy spojrzała znowu w wodę i za siebie, nikogo nie było. Nie wiedziała, czy była to halucynacja, czy może jakiś duch, który ulotnił się po chwili. Napiła się nieco wody i ochlapała sobie nią twarz, aby się odświeżyć. Wstała i zdecydowanym krokiem podążyła w kierunku Leśnej Ziemi.
Weszła w gęstwinę lasu. Szła bardzo wąską, wilgotną ścieżką; musiało tu padać.
Wokół niej, z ziemi pokrytej liśćmi i trawą, wyrastały smukłe drzewa wysokości jakiś dziesięciu metrów, wśród których pleniły się krzewy. Słychać było ciche szczebioty ptaków i szelest liści w koronach drzew, gdy jakaś drobna małpa przeskakiwała z jednej gałęzi na drugą.
Szła długo, wsłuchując się w tą piękną, naturalną ciszę. Po jakiejś półgodzinie roślinność stała się rzadsza, aż w końcu wyszła na wilgotny, porośnięty miękką, okrytą rosą trawą brzeg. 
Był zachód słońca. Aż ją zatkało, gdy zobaczyła jaki jest... cudny, inaczej nie dało się tego określić.
Zza czarnych szczytów wzgórz po drugiej stronie jeziora, wyłaniała się złota poświata; reszta horyzontu przybrała kolor purpurowy, wyżej ta barwa przechodziła w różowawą, następnie stawała się jasnym, lawendowym fioletem. Słońce, kryjące się już za wzgórzem, oświetlało środkową część horyzontu jasnym blaskiem. Obłoki płynące nisko na niebie miały kolor dojrzałych śliwek węgierek. W lekko pomarszczonej tafli jeziora odbijało się to całe niezwykłe zjawisko. Zwiastowało ono silny wiatr na noc i na dzień następny. Po chwili słońce znikło całkowicie i niebo pociemniało do koloru fioletoworóżowego. Maya usłyszała ciche porykiwania, syki, pomruki, skrzeki, szelesty i pluski. To sawanna i las budziły się do nocnego życia.
Położyła się nad jeziorem i włożyła do wody łapę. Spojrzała na płaskie, brązowe kamienie ukryte kilka cali pod wodą i coś ją kusiło, aby wejść w głębiny i tam zamieszkać. Kiedy pokusa zostania "syrenką" przeminęła, postanowiła łapać drobne ryby na płyciźnie. Zaczęła ich wypatrywać.
- No dalej, chodźcie tu... no, jesteście miłymi, dobrymi rybkami, chodźcie do cioci... - mówiła cicho.
Udało jej się złapać drobną, srebrzystą płotkę, która szybko jednak wyśliznęła się z jej delikatnego uścisku łapki i wskoczyła do wody. Maya usłyszała głośny śmiech. 
- Ha, ha, ha! W ten sposób nigdy nie złapiesz żadnej ryby! Ha, hahaha! xD
Odwróciła się i ujrzała beżową lwiczkę mniej więcej w jej wieku. Miała różowy nos Lwioziemca, jasnobrązową kitkę na ogonie i uszy. Brzuch i pyszczek były koloru écru, tak jak obwódki wokół oliwkowych oczu.
- Czemu się śmiejesz? Jak się nazywasz? - zapytała lwiczka z blizną.
- Nazywam się Mwindaji. To znaczy "łowca" - odpowiedziała beżowa, wypinając lekko pierś. - I przepraszam, że się śmiałam. Nie wiedziałam, że mnie usłyszysz.
- Masz dziwny tok myślenia, skoro miał cię nikt nie usłyszeć - odparła - Mam na imię Maya.
- Ładne imię - odpowiedziała Mwindaji z przyjaznym uśmiechem. - Może się pobawimy? - I nie czekając na odpowiedź, krzyknęła:
- Widzisz tą wyspę, prawie na środku jeziora? Można się na nią dostać bez pływania, bo jest połączona z brzegiem płycizną, jak mostem. Idziemy?
- Jasne... na pewno w tym jeziorze nie ma jakichś stworów? - spytała Maya; jeśli chodzi o potwory żyjące w jeziorach i rzekach, była bardzo łatwowierna.
- A skąd. Tylko są krokodyle, ale wokół wyspy i na mostku ich nie ma, one nie lubią tego miejsca. Chodźmy - oznajmiła wesoło Mwindaji i ruszyła przez mieliznę przybrzeżną ku "mostkowi".
Był upstrzony płaskimi, śliskimi kamieniami. Im głębsze stawało się jezioro, tym płycizna była węższa i jakby bardziej straszna. Maya widziała, jak koło jej łap pływały srebrzyste rybki. Na samym dnie majaczyły zarośla zielsk wodnych, wśród których pływały większe ryby, a raz ujrzała chyba młodego krokodyla, sunącego powoli wśród podwodnej roślinności. Kiedy upłynęło kilka minut, doszły na wyspę.
Była podmokła i piaszczysta, średnicy może dziesięciu metrów. Głąb wyspy zarośnięty był niskimi drzewkami o małych, soczystych liściach i trawą. Weszły w gąszcz krzaków, przeszły przez niego do szarego, omszałego głazu.
- Ten głaz nazywa się Głazem Diabła, choć nikt nie wie, czemu - wypaliła nagle Mwindaji, wskakując na szczyt głazu. Maya podążyła za nią. Z głazu było pięknie widać purpurowe niebo zachodnie, szczyty wzgórz i jezioro. Maya spytała:
- Co to za wzgórza, tam, na zachodzie?
- To Wzgórza nad Bagnami. Tam mieszkają dziwne lwy, uważają ich za wrogów. Jedynymi normalnymi jednostkami są moi rodzice i siostra.
- Świetnie... jak się nazywają?
- Mama Harau, ojciec Fedha, a siostra ma na imię Samaria - odpowiedziała szybko Mwindaji. - A... jak nazywają się twoi rodzice? - dodała.
Maya się zmieszała... została przez stado porzucona...
- Ee... wiesz... - mruczała Maya. - Ja... ja ich nie za bardzo pamiętam.
- Przykro mi - powiedziała z lekkim smutkiem Mwindaji. - Miałam brata, który został zabity... tu, przez krokodyle. Nadal nie mogę o nim zapomnieć.
- Może zabawimy się w rozbójników? - zaproponowała Maya. - No wiesz... zrobimy sobie tu kryjówkę, będziemy łupić, żeby zdobyć jedzenie. Tak jest w każdej opowieści.
- Raczej nie dziś. Jest po zmroku, a ty na pewno musisz już iść.
Maya straciła poczucie czasu i teraz zauważyła, że jest już ciemno. Pożegnała się z Mwindaji i mostkiem poszła na brzeg, ostrożnie stawiając łapy. Przebiegła w dziesięć minut przez najwęższą część lasu, i w ciągu dwudziestu minut dobiegła na Wietrzną Ziemię. Wbiegła do pieczary. Wszyscy musieli być bardzo zaniepokojeni o nią, gdyż bardzo się ucieszyli, gdy ją ujrzeli.


Na Wzgórzach nad Bagnami Mwindaji przybiegła do zarośli, gdzie mieszkała jej rodzina. Jej siostra, Samaria, przywitała ją niezbyt ciepło. Rodzice zresztą też.
Po stracie Ndoto (tak na imię miał brat Mwindaji i Samarii) bardzo rozpaczali. Próbowali mieć jeszcze syna, ale urodziła się tylko Samaria. Fedha i Harau mieli Mwindaji za złe, że była wówczas z nim nad jeziorem i nie zdążyła mu pomóc. Siostra też za nią nie przepadała, bo była starsza i posiadała "lepsze geny". Ale Samaria również nie była obiektem ubóstwiania, bo nie była samcem.
Mwindaji skryła się w gęstych krzakach (nawrzeszczeli na nią, bo rozmawiała z Mayą, która była przecież nieznajomą). Krzyczeli na nią dość często z błahych powodów - Mwindaji wydawało się, że tak krzyczą, aby ją wygonić z rodziny, by mieć miejsce na syna, choćby adoptowanego. Rozmyślała nad tym, by nie uciec razem z siostrą i Mayą, i rzeczywiście nie zostać zbójnikami gdzieś na odległych ziemiach, wędrować, łupić, zmieniać ciągle miejsce... tak, to były wspaniałe, świetlane myśli! Podjęła decyzję natychmiast. Uciec.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na rodziców, wysunęła się z gęstwiny i pobiegła na północ.

Był piękny, ciepły świt. Sigma siedziała przed grotą na Lwiej Skale, patrząc się na południe, na osnutą deszczowymi chmurami Złą Ziemię. "Ona nie powinna nazywać się <<Zła>>" pomyślała Sigma, i zaczęła wymyślać różne nowe, ładniejsze nazwy. Ziemia Termitier? Nie. Ruda Ziemia? Nie. Może lepiej pozostańmy przy dawnej nazwie.
Z jaskini wyszedł Nyeupe, i przytulił się do miękkiego, srebrnego futra Sigmy. Liznęła go po policzku i wskazała na Złą Ziemię.
- Jak myślisz, czy jezioro zapełni się wodą po deszczu? - zapytała czarnooka.
- Musiało by spaść chyba dziesięć takich ulew, żeby je zapełnić. Jest suche jak drzewo na pustyni. Najwyżej pokryje się błotem tak głębokim, że słoń się zapadnie i w ogóle nie będzie nic widać.
Sigma zrozumiała, że rozmowa nie ma ani krzty sensu, więc zeszła z Lwiej Skały. Ukryła się w trawie tak, aby nikt jej nie zauważył. Przesuwała łapy wolno, po ziemi, głowę pochylała nisko. Trenowała postawę łowiecką. Nagle, przed sobą usłyszała szelest. Przypadła plackiem do ziemi i nasłuchiwała. W końcu wyskoczyła z trawy i rzuciła się na intruza.
- Eej! Przestań! - pisnął. Sigma oniemiała na chwilę... to była hiena. Szarobure, cętkowane futro było lekko wyleniałe, czarna grzywka pełna piasku i liści. Sigma spojrzała na nią niesmakiem.
- Co, mały łamignacie? - spytała, lekko się krzywiąc; czuła bijący od niej silny zapach padliny.
- Nie nazywaj mnie tak - warknął samiec hieny - bo zobaczysz.
- Ha, ty raczej zobaczysz! - odkrzyknęła Sigma i chciała się na niego rzucić, ale ten coś wymamrotał pod nosem, wówczas czarnooka lwica upadła na ziemię i krzyknęła. Całe ciało ogarnął na sekundę potworny ból. Zaśmiał się potwornie, wykrzywiając czarny pysk przypominający ryjek świni. 
- Tak to jest, kiedy zadzierasz z prawdziwym czarownikiem - szepnął i odszedł w trawy.
Sigma wstała. Żałowała, że nie ma magicznych mocy, żeby rzucić na niego jakieś zaklęcie, które by go rozerwało na strzępy, roztrzaskało o skały... albo... owładnęło jego umysłem i zabiło...
Kiedy pozbyła się tych mrocznych i zabójczych myśli, spojrzała w górę. Nad nią szybowała Tai. Musiała ją zauważyć, bo podleciała lotem pikującym ku niej.
- Coś się stało, księżniczko? - zapytała, kłaniając się lekko Sigmie.
- Nic, skąd - skłamała. Nie chciała nic mówić o tajemniczej hienie. - Znasz tu jakieś ciekawe miejsce? Wodospad, albo coś takiego?
- Jasne - odparła wesoło orlica i zaprowadziła ją do Wodospadu, gdzieś na Nocnej Ziemi.

Tymczasem Mwindaji biegła. Gnała tak całą noc, w końcu dotarła na jakieś suche, piaszczyste pustkowie. Było tam niedużo drzew, za to dużo piasku i kępek niskiej, nieco zbyt wysuszonej trawy. Była wycieńczona. Na horyzoncie ujrzała coś, co mogło być... wodą...
Zebrała w sobie resztki sił, wrzasnęła dla zahartowania ducha i pobiegła ile sił w łapach do oazy. To nie była fatamorgana. Wpadła do wody przednimi łapami, usłyszała krzyk kilku lwów - i straciła przytomność.

Mam nadzieję, że notka się Wam spodobała. Następną jednak napiszę wtedy, kiedy do konkursu zgłosi się więcej osób, bo na razie zgłosiła się jedna. Na zakończenie przedstawiam tę rewelacyjną piosenkę mojego ulubionego zespołu: Klik.
Pozdrawiam wszystkich komentujących tego bloga :)

2 komentarze:

  1. notka fajna jak twój blog...:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, że Miwindaji odzyska przytomność i, że nic się jej nie stanie. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń