środa, 12 grudnia 2012

9. Wędrowcy

- Nic jej nie jest? Potwornie wychudzona... biedaczka!
- Zanieśmy ją do Sokolich.
- Nie krzycz tak, Maziwa, bo się obudzi... niech trochę śpi...
Mwindaji odzyskała przytomność, ale spała. Kiedy usłyszała ostatnie zdanie, obudziła się.
- G-gdzie ja je-jestem? - spytała sennym głosem. Było chyba południe, leżała w cieniu drzew na owym pustkowiu. Nad nią siedziało z pół tuzina młodych dorosłych lwic. Kremowa lwiczka usiadła i spojrzała po nich. Najbliżej niej siedziała złota lwica o jasnobrązowej prędze na czole i karku i czarnych obwódkach wokół brązowych oczu. Koło niej leżała nieco większa lwica o niemalże białym futrze i niebieskich oczach.
- Skąd pochodzisz? - zapytała owa biała lwica.
- Jestem z Wzgórz nad Bagnami, niedaleko Lwiej Ziemi - odpowiedziała zachrypniętym głosem Mwindaji. Nie czuła się na siłach, aby odpowiadać na wszelkie pytania. Podeszła do niej owa złota lwica o czarnych cieniach wokół oczu i rzekła:
- Też stamtąd jestem. Mam na imię Tojo. Ta biała lwica to Maziwa. Ty jak masz na imię?
- Mwindaji... - odpowiedziała cicho Łowczyni. - Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Teraz? Znajdujemy się na Równinie Stad, za parę dni będziemy w Górach Sokolich. Tu praktycznie nie ma jedzenia. Ten, który nadawał nazwę tej krainie, powinien dostać nagrodę największego głupka świata.- odrzekła Maziwa.
Tojo, Mwindaji i cztery pozostałe lwice ryknęły śmiechem. Uciekinierka spytała:
- Czemu tak wędrujecie? Skąd pochodzicie?
Tojo zamilkła, po chwili szarawa lwica powiedziała niepewnie:
- Mam na imię Hotuba. Pochodzimy z Ziemi Sabari. Moja matka zmarła, zostawiając mnie samą. Odnalazłam Tojo gdzieś na Lwiej Ziemi, i razem uciekałyśmy. Na Wietrznej Ziemi poznałyśmy Maziwę, która też postanowiła z nami wędrować. Były z nią Sahi, Almasi i Fadi - wskazała na trzy pozostałe lwice, które lekko się skłoniły. - Ponieważ nie umiałyśmy jeszcze polować, musiałyśmy przeganiać inne lwy od ich zdobyczy. Nie zawsze się nam to udawało i odnosiłyśmy spore rany. Po jakimś czasie jednak opanowałyśmy taktykę i polowaliśmy normalnie. Ale łupienie zdobyczy sprawia nam przyjemność.
W końcu dotarłyśmy tu. Jedzenia tu nie ma, ale u podnóży Sokolich jest tego mnóstwo.
Mwindaji pomyślała: "Prawdziwe zbójniczki! Też chcę łupić z nimi!"
Kiedy zanalizowała tę myśl, zapytała pełna entuzjazmu:
- Czyli... jesteście zbójnikami?
- Można tak powiedzieć - odpowiedziała swym szorstkim tonem Sahi.
- Mogę być wśród was? Wędrować z wami? Proooszę!
- Jasne. Ale nie próbuj łupić jedzenia w nasz sposób - oświadczyła z uśmiechem Tojo.


Tymczasem na Wzgórzach trwały rozpaczliwe poszukiwania uciekinierki. Do akcji włączyły się też słonie, żyrafy, likaony, orły i inne mniejsze zwierzęta. Przetrząśnięto wszystkie wzgórza, groty, krzaki, zarośla, ścieżki i polanki - nic, żadnej kremowej, zielonookiej lwiczki. Obawiano się też najgorszego. Poproszono krokodyle i żaby, aby przeszukały głębiny jeziora w poszukiwaniu zwłok - nic nie znaleziono, z wyjątkiem kilku zbutwiałych drzew. W końcu Samaria zapłakała i rzekła:
- A jak ją zabrali? Może ona poszła do nieba i już jej nie odnajdziemy...
Fedha i Harau, rodzice Samarii, jednak nie wierzyli w takie rzeczy i postanowili przeszukać inne ziemie, włączyć w poszukiwania inne stada i zwierzęta. Po kilku dniach stracono wszelką nadzieję - nie zajrzano na Równinę. Wszyscy bali się tego miejsca.
Kiedy było wiadomo, że Mwindaji już zaginęła na dobre, stado Tojo z uciekinierką znajdowali się już u podnóży Gór Sokolich, na zielonych wzniesieniach. Po wędrówce przez piaszczyste pustkowie ta zieleń i obfitość pożywienia była istnym Edenem.
Najwyższy szczyt gór był może czterotysięcznikiem; taka góra w Afryce nie jest uważana za wybitnie wysoką. Góry czterotysięczne i trzytysięczne nie są pokryte skałami i żlebami, lecz halami, i w najwyższej części ostrym piargiem. Same Sokole w blasku zachodzącego słońca wyglądały niesamowicie; trawa porastająca dość ostre grzbiety przybrała barwę ceglastą, a górskie lasy porastające podnóża budziły się do nocnego życia. Górskie dżungle w ciągu dnia są leniwe i senne - w nocy zamieniają się w niebezpieczną gęstwinę drzew, rzek, lian, palm i wodospadów.
Mwindaji oniemiała, patrząc na góry. Stali na szczycie jednego z najwyższych wzgórz na podnóżu. Teraz już dobrze rozumiała, skąd te szczyty wzięły nazwę - krążyły nad nimi dziesiątki, może setki drapieżnych ptaków - sokołów, orłów, myszołowów, jastrzębi, sępów. Najwyraźniej na halach i w dżungli było mnóstwo góralków, myszy, małych małp i innych zwierząt łownych. Tojo poszła za Maziwą w dolinę. Była zarośnięta lasem, przez samo dno przepływała rzeka. Dolina ta oddzielała Góry od cichych, spokojnych wzgórz.
Zatrzymały się na noc nad rzeką, spały na wierzchu płaskiego, wielkiego kamienia, który był częściowo zalany wodami rzeki. O ile Tojo i Maziwa, Sahi, Almasi i Fadi już spały, Hotuba i Mwindaji nie mogły zasnąć. Szum rzeki, głośne krzyki dobiegające z koron drzew, do tego dziwne mruczenie, jakby kręciły się wokół ich lamparty. Kremowa lwiczka złożyła głowę pomiędzy łapami. Czuła dziwne uczucie, jakby tęsknota... ale skąd! Jak mogła tęsknić za kimś takim, jak jej rodzice, znęcający się nad nią? A może...?
Po chwili jednak zasnęła.
Obudziła się przed świtem, ale wszystkie lwicy już nie spały. Zajadały jakieś spore zwierzę, które wyglądało na skradzione od lampartów.
- Witajcie - mruknęła sennym głosem Mwindaji i usiadła koło Tojo. Złota lwica uśmiechnęła się do niej i wyrwała jej kawałek mięsa. Mwindaji rozpoznała z zwierzęciu antylopę. Zjadła ów kawałek i położyła się na grzbiecie, wpatrując się w korony drzew. Usłyszał krzyk Maziwy:
- Mwindi, szybko, chodź! Śpieszymy się!
Wstała i podbiegła do Maziwy i Tojo, które już były gotowe do wędrówki. Cztery pozostałe lwice ociągały się nieco, ale zrezygnowały z tego, kiedy Maziwa pokąsała ich ogony.
Przeszły przez rzekę (wbrew pozorom, nie była głęboka). Pięły się wąską, kręta i wyboistą ścieżką lekko w górę. Słychać było szelesty, rozmowy lwic, krzyki małp, charakterystyczne piski orłów. Muchy i inne owady obsiadały ich bez przerwy, ale kiedy wyszły na wspaniałe, wietrzne hale, przestały im dokuczać.
Lwice stanęły na ścieżce wiodącej przez grzbiet łagodniejszej części gór. Tuż pod nimi znajdował się skalisty stok, a w głębokiej, porośniętej kosodrzewiną dolinie w przedzierającym się przez chmury blasku słońca błyszczało kilka stawów. Słychać było cichy i odległy szum siklaw i strumieni górskich. Nad doliną wznosiły się skaliste, ostre granie, w niektórych miejscach okryte porostami i trawą. Nad szczytami krążyły leniwie ptaki drapieżne. Gdzieś daleko widać było równinę, ale to nie było piaszczyste pustkowie. To była jakaś inna, nieznana nikomu z nich Ziemia... a za nimi, wiele mil za nimi, byli rodzice Mwindaji, Samaria, Lwia Skała, Leśna Ziemia i jezioro...
- Jak nazywają się te szczyty? - zapytała nagle Maziwę, wskazując na skalne szczyty.
- Ten najbardziej wysunięty na lewo, przypominający ząb krokodyla, to Turnia Szara. Z tego, co wiem, kręcą się tam duchy śmiałków, którzy próbowali przejść przez grań. Dalej, bardziej na prawo, są trzy kuliste szczyty, widzisz. Noszą ponurą nazwę Czaszek Królów. Nie wiem, czemu tak się nazywają. Krótka ścieżka łączy ją z tym dużym, ciemnym szczytem. To Mglisty Wierch. Dzisiaj wyjątkowo go widać, zwykle jest skryty w chmurach.
Rzeczywiście, nad Mglistym unosiły się niewielkie, białe obłoki; jego wierzchołek pozostawał jednak niewidoczny.
- Dalej, do przełęczy, od której góry stają się łagodniejsze, są kolejno te trzy Turnie: Biała, Czarna i Rogowa. Widzisz, wygląda jak róg.
Mwindaji przyglądała się Rogowej Turni. Coś ujrzała w jej trawiasto-skalistym zboczu. Jakby... jaskinia?
- Tak, to pieczary. Noszą tajemniczą nazwę Pieczar Czerwonych. Nie wiem, czemu - usłyszała nad swoją głową głos Maziwy.
- Tam się zakwaterujemy - oświadczyła Tojo i ruszyły wąską ścieżką w dolinę.
Zatrzymały się nad największym stawem; otoczony był skałami i piargiem, staczającym się w okolic Mglistego Wierchu. Mwindaji napiła się zimnej, krystalicznie czystej wody z jeziorka i usiadła na dużej skale przy brzegu. Obserwowała drapieżne sokoły, krążące nad doliną. Jeden z nich usiadł na szczycie Szarej Turni. Ta góra, wybitna i skalista, była naprawdę straszna: pionowe ściany, chmury powoli gromadzące się nad nią, a na półce skalnej leżało coś, co wyglądało jak martwa kozica.
Lwice ruszyły ścieżką między kosodrzewiną ku jaskini. Ostatnie podejście było trudne, ale się udało.
W pieczarach było ciemno jak w piekle; jednak kiedy Horuba weszła i wypowiedziała głośno i wyraźnie jakąś formułkę, pojawiły się nieduże kule światła, które przywarły do ścian jak lampy. Lwice ruszyły za Tojo w głąb jaskiń.
Po kilku minutach doszły do obszernej komory, wysokiej na szesnaście stóp; ze stropu zwieszały się piękne, grube, złociste stalaktyty, niczym sople kalcytu, napływającego przez wieki. Na środku podłoża błyszczała nieduża rzeka podziemna. Do komory prowadziły wąskie, ciemne korytarze. W całej pięknej, skalnej sali było mnóstwo ogników, śmigających wśród stalaktytów i połączonych ze ścianami. Maziwa znalazła dobre miejsce do spania, położyła tam Mwindaji i powiedziała do Horuby i Almasi:
- Przypilnujcie jej, idziemy do dżungli coś upolować.
Mwindaji położyła się w grocie, patrząc zachwycona na stalaktyty. Horuba rozmawiała z szarą Almasi, która ostrzyła pazury na grubej warstwie kalcytu. W końcu Mwindaji spytała:
- Czemu te jaskinie są takie ciemne? Dokąd prowadzą?
Ale Horuba nie zdążyła odpowiedzieć, bo usłyszały trzepot drobnych, czarnych skrzydełek i na ramię przerażonej Mwindaji sfrunął nietoperz.
- Te jaskinie są ciemne jak każde inne - odparł nietoperz - mam na imię Nyeusi.
- Ja... Mwindaji - wysapała kremowa lwiczka; panicznie bała się nietoperzy.
- Te korytarze... nikt nie wie, dokąd one prowadzą. Nasi współplemieńcy próbowali tam się dostać, ale żaden nie wracał. Podobno tunele prowadzą prosto w piekielny ogień.
Mwindaji się wzdrygnęła. Horuba i Almasi wróciły do rozmowy, a Nyeusi odleciał na odległy stalaktyt.
Po jakiejś godzinie Tojo, Maziwa, Sahi i Fadi wróciły z polowania; Maziwa niosła w pysku młodą małpę, a Fadi - dużego, tłustego konzi*.
- No, mamy jedzenie - rzekła z satysfakcją Maziwa, a Fadi położyła konzi na ziemi. Lwice rzuciły się na jedzenie, a Mwindaji zjadła połowę małpy.
Nietoperze obudziły się, czuły zapach świeżego mięsa. Jednak nie podleciały, skuliły się z powrotem w puszyste, czarne kulki.


Na Lwiej Ziemi jeszcze nie stracono nadziei. Wierzono, że Mwindaji jeszcze żyje. Pewnego wieczoru Sigma z Nyeupe obserwowali gwiazdy. Sigma przytuliła się do niego i szepnęła:
- Jak myślisz, czy ta lwiczka jeszcze żyje?
- Nie wiem. Ale na pewno gdzieś jest. Nie mam pojęcia, gdzie, ale żyje. - odpowiedział Nyeupe.
- Wiesz co... chyba mam lęk przed ciemnością - sapnęła Sigma ze wstydem.
Nagle usłyszeli czyjś lekko ochrypły, piskliwy głos:
- Ty się boisz ciemności?! 

*Konzi, bawolec Lichtensteina (Alcelaphus lichtensteinii) - gatunek sporej antylopy. Zamieszkuje sawanny, lasy i góry Afryki, do niedawna uważany za podgatunek antylopy krowiej. Zwierzę roślinożerne, łowne.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jest parę spraw...
1. Obiecałam, że następna notka będzie wtedy, gdy w konkursie weźmie udział więcej osób. Niestety, nie doczekałam się tego wspaniałego momentu, więc notka jest teraz.
2. Kolejny rozdział za min. 3 komki.
3. Następny konkurs zorganizuję wtedy, kiedy liczba wyświetleń bloga wyniesie 5000.
4. I jeszcze linki do dwóch świetnych piosenek: LINK i LINK.
5. Zamieściłam jeszcze krótki opis antylopy konzi, jak zauważyliście :)

2 komentarze:

  1. Uwielbiam Twój styl pisania! Rozdział przecudny, jestem ciekawa, które wypowiedział to ostatnie zdanie. Skojarzyło mi się to trochę z Gollumem z "Władcy Pierścieni" xd
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. A wpadłem na ten blog przez polecenie, czytam i widzę, że warto było :D Znakomicie piszesz.
    Lecz co prawda jestem strasznie do tyłu i to boli :F
    Z czasem postaram się przeczytać wszystkie rozdziały, ten mi się jak najbardziej podobał. Dodaje się do "Czytelników"(obserwatorów :E) i również polecę Cię u siebie.

    OdpowiedzUsuń