poniedziałek, 28 stycznia 2013

17. Czas głodu

Nyeupe siedział na skałach przy Lwiej Skale. Było popołudnie. Niebo zakryte było dziwnymi, szarymi chmurami, które nie zwiastowały deszczu.
Z jaskini wyszedł Gerard, i zaprosił go gestem do siebie. Usiedli nad suchym wodopojem.
- Jak wiesz, dziś miałem cię nieco potrenować. Podświadomie znasz już wiele zaklęć, ale jeszcze nie potrafisz ich kontrolować. Dzisiaj chciałem cię nauczyć tarczy i Infernum, zaklęcia ognia. Może się okazać bardzo przydatne.
Nyeupe stanął przez wysuszonym drzewem, po czym, na polecenie Gerarda, wycelował w drzewo pazur i krzyknął:
- Ulinzi!
Z jego pazura wystrzelił promień ostro różowego światła, który uderzył w drzewo, odłupując mnóstwo kory, która upadła do kałuży.
- Cóż... nie powinniśmy trenować na drzewie. Próbujemy na mnie.
Nyeupe się nieco przestraszył, ale wycelował pazur w nauczyciela.
- Ulinzi!
- Kushinikiza! - Gerard rzucił zaklęcie odpychające, Nyeupe w tym samym czasie Tarczę. Zaklęcie czarnogrzywego zostało częściowo zablokowane, ale kilka strumieni światła ugodziło w ucho Nyeupego, nie czyniąc mu krzywdy.
- Nieźle! - krzyknął Gerard, i jeszcze przez jakąś godzinę trenowali Tarczę, aż Nyeupe się jej wyuczył. Wówczas przeszli do Infernum.
- Infernum to zaklęcie bardzo groźne, jednak może ci się przydać. Tak jak wspominałem, jest to zaklęcie powodujące pożary; dlatego jest takie niebezpieczne. Ten ogień potrafi zniszczyć nawet ciała nieśmiertelne. Ale wilk jest zbyt potężny, aby go zabić Infernum. Jednak przyda ci się do pozbawienia go świty. Na razie ja.
Gerard wzniósł pazur do góry. Wypowiedział cicho "Infernum", a z jego pazura wystrzelił potężny słup ognia, rozświetlający chmury, trawy i drzewa.
- Cudo - mruknął Nyeupe do siebie.
- Tak, ale niebezpieczne cudo. Musisz się tego nauczyć.
Nyeupe wycelował pazur w niebo i ryknął:
- Infernum! 
W szare chmury wystrzelił wyraźnie mniejszy słup ognia, który rozdzielił się na mniejsze, które opadły leniwie, gasnąc w powietrzu.
Z przerażeniem patrzyła na to Nyoka, mówiąc wściekła do siebie:
- Na dobrego Hewę, co on wyrabia z tym dzieciakiem?! Te zaklęcia! Infernum jest oznaczone jako śmiertelne...


Na Złej Ziemi zza chmur wyjrzało słońce, a stado Korongo świętowało narodziny lwiątek. Były to dwie siostrzyczki. Urodziła je Mwisho, jedna z kuzynek Korongo (wszystkie lwice ze stada były ze sobą spokrewnione).
- Jak je nazwać? - spytała Mwisho swego partnera, Ugangę. 
- To ciemne... może Kahawia? - zaproponował Uganga.
- Tak, to jasne... może Ukame? Albo... Ucheshi?
- Nie... lepiej Magharibi. - odpowiedział Uganga, a Mwisho nakarmiła oba lwiątka.
- Tak. Magharibi i Kahawia. Piękne imiona - powiedziała Korongo, pochylając się nad dziatwą swej kuzynki.
Sayansi wyszła z groty, i usiadła w cieniu kopca. Obok niej usiadł Lynx. Szybko otrzepała się z kurzu.
- Cześć - mruknął Lynx, gładząc sobie i tak zakurzoną grzywkę. 
- Tak, cześć. - wymamrotała Sayansi.   
- Trochę kurzu zostało ci na piersi - zauważył Lynx; Sayansi zaczerwieniła się pod futrem i strzepała piasek z piersi. 
- Ee... może pójdziesz ze mną na spacer? - zaproponowała lwica. Lynx uśmiechnął się lekko.
- No jasne. 
Sayansi o mało nie oszalała z radości. Poszli prosto nad rzekę. Tymczasem z kopca wyszła Hofu. Jej chyba najbardziej doskwierał ogólny głód. 
Na wszystkich ziemiach zapanowała już dawno susza, która jednak teraz osiągnęła apogeum. Trawy były wyschnięte i zżółkniałe, wody wyschły, pozostały tylko wartkie, skaliste strumienie; nawet dżungle straciły swą soczystą zieleń; miały teraz barwę żółtawą. Zwierzyna wywędrowała na ten ciężki czas na wilgotne równiny, owiewane wiatrem, dmącym znad Oceanu Indyjskiego. Lwy i inne drapieżniki teraz żywiły się małymi antylopkami, które nie odbywały wędrówek, a nawet padliną. Wszystkie wychudły i zmizerniały, a kleszcze pokryły ich ciała.
Kiedy cudem upolowano coś żywego lub wyszarpano martwego, rozpoczynały się walki o najmniejszy choćby kawałek mięsa. Te bójki kończyły się zwykle okaleczaniami; zdarzały się też w stadzie Lwiej Skały. Jednak oni mieli jeszcze wodę; Vita, córka Sheili cudem odnalazła źródełko skalne, które teraz służyło za zbawienne źródło wody. Było oblegane cały dzień; znajdowało się w stertach skał przy Lwiej Skale. 
Jednak pewnego dnia zdarzył się cud. To był niewątpliwie dar duchów. Spadł deszcz.
Padało tylko przez parę minut, ale dość mocno. Wodopoje i rzeki napełniły się nieco. Woda utrzymywała się przez kilka dni, by potem znów wyschnąć. 
Ziemia była pokryta kurzem i pyłem, spękana jak stary dzban; na niej bieliły się kości zwierząt i kamienie.
Pewnego dnia, po tym, jak wszystkie wody wyschły po tym deszczu, Sheila postanowiła wyruszyć szukać żywności. Wzięła ze sobą Marę i Sigmę, która miała status srebrnej łowczyni - drugi po łowczyni złotej stopień umiejętności w łowach.
Wyszły z groty około drugiej w nocy. Temperatura wynosiła około dwudziestu stopni. Lwice szły przez niskie, suche i szeleszczące trawy. Niebo było zakryte szarą, cienką skorupą chmur. Stanęły na wyniosłym przyczółku przy rzece, i spojrzały w kierunku Lwiej Skały. Teraz dopiero zobaczyły rozmiar klęski. Sigma była przerażona. Spojrzała na swe odbicie w małej, ocalałej kałuży.
Jej twarz przypominała trupią czaszkę; czarne oczy były blade, smutne i zapadłe. Boki zapadnięte, można było jej policzyć wszystkie kręgi i żebra. Grzywka stercząca i potargana. Łapy całe w kurzu i zaschniętej krwi; wyglądała, jakby wróciła z jakiejś potwornej wojny. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest bardzo podobna do Ziry i Vitani.
Sheila i Mara wyglądały tak samo: jak siostry Śmierci, tylko że ktoś chyba je odarł z czarnych szat. Wypatrzyły dość duże stado antylopek, na Nocnej Ziemi. Tylko tam było jeszcze dość wody, i nieco jedzenia. 
Przeszły przez wzgórza oddzielające Ziemię Lwią od Nocnej, i znalazły się w dolinie rzeczki. Widziały też wapienne skałki, na drugim brzegu rzeki. 
Nad rzeką pasło się stado owych małych, zwinnych zwierzątek. Mara, Sheila i Sigma przyczaiły się w krzakach i wyskoczyły na kilka sztuk. Po chwili z każdego pyska zwieszało się martwe, bezwładne ciało zwierzęcia.
Wróciły ze zdobyczą na Skałę. Wszystkie lwy rzuciły się na mięso, aż zostały tylko kości. Głód częściowo zaspokoiły, ale nadal brzuchy im lekko burczały. 
Zła Ziemia - paradoksalnie - nie była w tak złym stanie. Trawa była jeszcze w miarę soczysta, ale po zwierzynie nie został nawet smród, mówiąc starym lwim porzekadłem.      


O ile na innych ziemiach panowała susza i głód, w Górach Sokolich, na Ziemi Słoni i Równinie Zebr było ciepło, a zwierzęta żyły w dostatku, ponieważ przeniosły się tam chmury, brzemienne deszczem i gromem. Mwindaji siedziała we wrotach pieczary, spoglądając na mgłę, która spowiła całe góry.
Po pewnym czasie dobiegł ją głos Maziwy:
- Mwindi, chodź tu, bo zamarzniesz!
Mwindaji wprawdzie w ogóle nie czuła, by było jej zimno, ale że była posłuszna, to wróciła do komory. Na sklepieniu spały puchate, czarne nietoperze, najedzone po nocnym polowaniu.
- Co się stało? - spytała Mwindaji, patrząc na lwice, które sprawiały wrażenie zdecydowanych na jakąś poważną decyzję.
- Nic - odpowiedziała Tojo - tylko myślimy, że chyba się trzeba przenieść z tych gór w miejsce, w którym jest więcej innych lwów.
Mwindaji spojrzała na nią z oburzeniem.
- Co takiego?! Nigdzie się stąd nie ruszam! - krzyknęła. Była już przyzwyczajona do samotności, zimna i gór; nie chciała mieszkać nigdzie indziej.
- No dobra - odpowiedziała Maziwa - ale w dżungli jest coraz mniej jedzenia. Musimy się przenieść gdzieś na niższe stoki, w pobliże Równiny Zebr. Nie ma tam dużo lwów, pewnie z nikim się nie spotkamy.
Mwindaji spojrzała na lwice, na jaskinię. W pewnym momencie zatęskniła za tym miejscem, ale po chwili górę wzięły uczucia praktyczne: było tu zimno, niewygodnie i mokro, brud skapywał z sufitu, a jedzenia musiały sobie ciągle oszczędzać. O nie... przenosimy się, pomyślała.
Wyruszyły jeszcze tego samego dnia. Na Równinę Zebr nie było daleko; zaledwie kilka godzin wędrówki, na północny zachód od Gór Sokolich.
Po owych kilku godzinach, znalazły się na Równinie.
Była rzadko porośnięta akacjami, a całą ziemię pokrywały łany zielonej, jeszcze nie wyschniętej trawy. Znalazły schronienie nad rzeczką, w grocie między wielkimi, wapiennymi skałami. Było tam cieplej i przytulniej, niż w tych zimnych pieczarach w górach. Z całej równiny był piękny widok na Góry Sokole.
Lwice upolowały sporego, krzepkiego bawołu, którego zjadły. Mwindaji dawno nie jadła czegoś tak dobrego, soczystego i sycącego.
Mwindi postanowiła zwiedzić tą ziemię. Szła niedaleko rzeki, mijając skałki, akacje i krzewy. Po długim czasie znalazła się na polanie, gdzie trawa była jakby wypalona; tylko czerwona ziemia grzała się na słońcu. W cieniu kępki palm leżał duży, złocisty lew.
Jego nieco smutne, zdziwione oczy były czerwone, grzywka była koloru hebanu, na łapy i podbrzusze kremowe.
Gdy zobaczył Mwindaji, usiadł, i mruknął:
- Co tu robisz? Coś mi się nie wydaje, abym cię znał.
Mwindaaji zawahała się, ale po chwili odpowiedziała:
- Przeprowadziłam się. Mam na imię Mwindaji. A ty?
Lew zmrużył podejrzliwie oczy.
- Ja? Ja mam na imię Nyekundu. Z powodu oczu.
Mwindaji szybko spojrzała na jego czerwone, okrągłe oczy, zasłonięte do połowy ciemnymi kosmykami.
- Mieszkasz tu? - spytała.
- Tak, jak widać - odpowiedział Nyekundu, podszedł do lwicy i lekko przytulił jej łapę.
- To do zobaczenia - szepnął i odszedł w ciemne już trawy.
Mwindaji, kompletnie zdezorientowana, odwróciła się i wrzasnęła. Przed nią stał kolejny lew.
- Cześć - wydukał. Mwindaji spojrzała na niego. Miał zmierzwioną, brązową grzywkę, opadającą na kark i szyję. Jedno oko miał podbite, drugie ciemne, wąskie i groźne. Szczerzył przyjacielsko ostre, żółte zęby.
- Tak, witaj... - mruknęła Mwindaji, a lew powiedział, a raczej zachrypiał:
- Ja się nazywam Khuruna. A ty...? - dopytywał się lew.
"Nie jest taki zły", pomyślała Mwindi, po czym rzekła:
- Ja nazywam się Mwindaji.
- Fajne imię! - zaśmiał się Khuruna. - To do jutra, szanowna panno.
Mwindaji spojrzała, jak lew znika w trawach, po czym ruszyła do jaskini.


Na Lwiej Ziemi była kolejna zimna, pustynna noc. Sigma wciąż wpatrywała się w zamglony, wypalony słońcem horyzont. Siedziała na skałce przy dawnym wodopoju. Nagle usłyszała za sobą głos:
- Hej!
- Kto tam? - spytała, przekonana, że to pewnie ktoś robi jej dowcip. Po chwili głos ryknął:
- Śmierć!
Sigma wrzasnęła, ktoś spadł na nią z potężna siłą. To był Kavi.
- Bardzo śmieszne, wiesz? - burknęła Sigma.
- Wiem - uśmiechnął się Kavi, po czym otrzepał z kurzu łapy.
- Niestety, kurz to nasze utrapienie - mruknął przez zęby - ale musimy wytrzymywać. Na jego łapach było też sporo zaschniętej krwi upolowanych zwierząt. Zresztą wszystkie lwy wyglądały podobnie.
Sigma wstała i powlokła się na południe. Myślała, że cała ta kraina rzeczywiście jest otulona czarnym i gorącym tchnieniem Śmierci, niosącym suszę i zarazę. Nie zdziwiłaby się, gdyby teraz spotkała na swej drodze spotkała jej mroczny orszak.
Doszła do całkowicie wyschniętej rzeki, na granicy ze Złą Ziemią. Stanęła na skale na brzegu, rozwarzając, czy nie rzucić się w dół. Nagle usłyszała ciche, ulotne szepty, jakby głos duchów, przelatujących obok niej. Przeskoczyła prosto na twardą powierzchnię suchej skorupy ziemi. Była w Złej Krainie. Wówczas usłyszała coś, co musiało się wiązać z jej ponurymi przeczuciami... słyszała kruki.
Mnóstwo kruków. Słyszała głosy tych czarnych, strasznych a równocześnie pięknych ptaków, których tuzin ciągnie świetlisty, spękany rydwan Śmierci, jak głosi stara legenda. Ruszyła w stronę jednego z kopców. Nad nim trzepotało skrzydłami całe stado. Coś musiało się tam stać. 
Weszła do środka... i wrzasnęła.


Witam po dość długiej przerwie. Cóż, nie wiem, co napisać, więc powiem tylko, że kolejna notka za 3 komentarze. Mam nadzieję, że notka Wam się podoba :)
I jeszcze link do tej piosenki: link.
To na tyle. 
Do następnej notki!  

poniedziałek, 21 stycznia 2013

16. "...na początku była ciemność..."

Chcecie wysłuchać o tym opowieści?
Kavi i Sigma leżeli w jaskini, na dworze był ciepły, widny wieczór. Gdzieś w pobliżu świerszcze zorganizowały koncert i grały swe monotonne, acz piękne melodie.
Rodzeństwo leżało przy swej matce, Marze. Obok niej siedziała nachmurzona Azra, i ziewająca głośno Sheila. Wokół zebrało się kilka innych lwów. Również obok nich przysiadła Tai, orlica, majordomus stada. Mieli wysłuchać opowieści o początku świata.
- No to zaczynamy - rzekła swym poważnym, ale też idealnym do opowiadania głosem Mara i zaczęła.
"To było wówczas, gdy nie było zwierza ni roślin, nawet ziemi, powietrza i nieba. Na początku była ciemność i chaos. Z tej ciemności wyłonił się Segatha Mwanzo - twórca wszystkiego. Nie miał on określonej postaci; zazwyczaj wyobrażają go sobie jako białego lwa ze skrzydłami. Twórca, Segatha Mwanzo, myślą stworzył wyspę - wzgórek, na którym ulepił z ziemi jajo. Z tej ziemnej skorupy wyszła pierwsza para bóstw: Ardhi, Ziemia, i Angani, Niebo. Byli też pierwszą parą małżeńską. Mieli postać lwów chodzących na tylnych łapach.
Po opieką Segathy Mwanzo, Angani spłodził syna - Hewa, czyli powietrze. Było ono ściśnięte między rodzicami, którzy pozostawali w miłosnym uścisku.
Hewa podparł ojca, Anganiego, stanął na ciele matki, i uniósł ojca. Angani podparł się łapami na rękach i nogach Ardhi. Tak powstały ziemia i niebo.
Segatha Mwanzo wiedział, że Hewa musi mieć partnerkę. Więc stworzył on myślą pięć sióstr: Słońce, Noc, Księżyc, Gwiazdy i Życie.
Hewa wybrał sobie jako partnerkę Życie, Maishę. Z długich, brunatnych włosów Maishy powstały wszystkie zwierzęta: lwy, gepardy, żyrafy, zebry, węże.
Słońce, Noc i reszta niebiańskich sióstr zamieszkała w niebie. Segatha Mwanzo otoczył ziemię oceanem - przez to niebo ma barwę niebieską, a na lądzie są rzeki i inne wody.
Jua, czyli Słońce, objęła władzę w niebie. Ze wschodu na zachód wędruje po niebie, razem z ochroną - duchami nieba, też stworzonymi przez Segathę. Kiedy przejdzie na drugą stronę, do podziemi, władzę na niebie obejmuje Noc z Gwiazdami i Księżycem.
Segatha Mwanzo pomyślał jednak, że dusze muszą mieć gdzie się udać, gdy ciało skończy żywot. Kiedy zwierzę umarło, ciało zjadały sępy, a dusze błąkały się po świecie. Twórca świata stworzył Kondargoth - krainę umarłych, gdzie udawały się dusze; jednak, zanim znalazły się na pięknych sawannach, Krainie Dobrych, musiały przejść sąd przed sędziami dusz, których też stworzył Segatha. Kiedy dusze usłyszały pomyślny wyrok, udawały się na Podziemne Łąki. Jednak gdy ich życie było zapełnione złymi uczynkami, rzucano je na pożarcie Ganharowi - przeraźliwemu potworowi, czyhającemu w Kondargothu.
Wtedy mówiono innymi językami, niż dziś. Dziś język, który istniał na początku świata, wymarł; niektóre imiona z niego pochodzące, przetrwały. Dzisiaj nosi je niewielu. Nazwa "Kondargoth" znaczy mniej więcej "kraina dusz", co nie wymaga komentarza. Ale wróćmy do rzeczy.
Księżyc, czyli Mwezi, zazdrościła Słońcu władzy w niebie. Zbuntowała przeciwko swej siostrze duchy nieba i gwiazd, które przewodziły jej orszakiem. Rozpoczęła się bitwa. Segatha Mwanzo nie mieszał się w tą sprawę.
Ponieważ wspierana przez armię duchów i bóstw, Mwezi wygrała bitwę. Jua została strącona na mroczne równiny, okalające urodzajne łąki Kondargothu.
Na świecie zapanowała wieczna ciemność, rozświetlana Księżycem. Rośliny zaczęły wysychać, zapanował głód powszechny. W rzekach pojawiły się nocne demony, wypędzające zwierzęta, szerzące zarazę. Świat stał się ciemny, cichy i zimny. Żyły jedynie demony, żywiące się krwią i wodą, i resztki zwierząt.
Segatha Mwanzo wiedział, że tak być nie może. Udał się więc do Mwezi. Zaczął jej stawiać kwieciste i mądre argumenty, aby zwróciła władzę słońcu, wtedy da jej w całkowite posiadanie noc, którą sprawiedliwie wydłuży do dwunastu godzin. Do tego czasu dzień miał godzin szesnaście, noc tylko sześć; Mwezi się zgodziła. Oddała władzę swej siostrze, a noc i dzień zyskały sprawiedliwie po 12 godzin.
Od tego czasu panował spokój wśród bogów.
Na ziemi znowu odrodziły się zwierzęta. O ile wcześniej, przed bitwą Słońca z Księżycem, były karmione niebiańskim pokarmem, i nie musiały polować, po bitwie nie miały owej pysznej karmy i musiały zjadać się nawzajem. I tak jest do dziś."
Lwy słuchały, a oczy wyłaziły im na wierzch z przejęcia. 
- I jak, podobało się? - zapytała dla pewności Mara.
- No jasne! - krzyknęły chórem lwiątka.



Tymczasem na Złej Ziemi stado Korongo wróciło z polowania. Hofu, lwiczka wyglądająca nieco jak Vitani, bezlitośnie gryzła i wyrywała korzenie; wystawały one z ziemi w miejscu, gdzie niegdyś była sadzawka, lecz wyschła; teraz ziemia była tam sucha. Sayansi spojrzała na siostrę z pogardą i mruknęła:
- Co, ciebie głodzą, że korzenie gryziesz?
Hofu wyrwała nagle cały korzeń, i upadła.
- Wrrr! Nie! Po prostu... trenuję! - warknęła, wstając i otrzepując się z kurzu. - Patrz, chyba idzie twój chłopak.
Sayansi wyszczerzyła na nią groźnie zęby i odwróciła się za siebie. To był Wakati.
- Co...? To nie jest mój chłopak! - wykrzyknęła Sayansi, powalając Hofu na ziemię. Ona tylko się uśmiechnęła.
- Słyszę, głucha nie jestem. Słyszę, jak po nocach mówisz, że go kochasz, jaki to on nie jest. Co ty w nim widzisz? Kości owinięte skórą... ja się go boję. Te jego oczy! - zadrwiła Hofu. - Co ty, w ogóle nie jest straszny. Mogłabym go powalić dmuchnięciem, o takim! - po czym lekko dmuchnęła w twarz Sayansi.
- No dobra... - odwarknęła brązowa, po czym usiadła. - To patyk. Lynx jest ładniejszy. Tylko że jest jak topielec. I tak wygląda... widziałaś tą jego grzywę? Jakby dopiero co wyszedł z wody.
Hofu się zaśmiała.
- Ale przyznaj, że jest niezły. Chyba tu idzie.
Sayansi się odwróciła. Przed nią stał Lynx.
Wpatrywał się w nią czerwonymi oczami, pełnymi powagi i powściągliwości. Na te oczy spadały dające wrażenie wilgotnych, brązowe włosy. Na uszach wyrosły kępki czarnego futra. Sierść była barwy brunatnej.
- Och, cześć, Sayansi. Przeuroczo wyglądasz - mruknął Lynx, wpatrując się w zakurzoną sierść Sayansi.
- Aha, tak - zaczerwieniła się lwica, strzepując z sierści kurz i piasek. - Pamiętasz Hofu?
Lynx spojrzał na Hofu z lekkim zdziwieniem.
- Tak, Sayansi. Mieszkamy... pod tym samym dachem, że tak poetycko powiem.
Brązowa siostra Hofu lekko się zmieszała i położyła na ziemi. Lynx poszedł do kopca.
Sayansi nakryła głowę łapami.
- No nie!! Znowu... - warczała do siebie, drapiąc ziemię pazurami.
Hofu poklepała ją po plecach.
- Spokojnie, to dopiero pierwszy raz. Na następne wypadki nie bądź taka brudna. To odstrasza, mówię ci.
- Skąd to wiesz? - bąknęła Sayansi, odkrywając oczy.
- Bo Mrithi mi mówił. Wygląda na półgłówka, ale potrafi myśleć. A po drugie - mam oczy i widziałam to, co zdarzyło się przed chwilą.
Sayansi podniosła się i rzekła:
- Idę nad rzekę.
- To idź - odpowiedziała Hofu i położyła się w cieniu gąszczy.

Sayansi po kilku minutach znalazła się nad rzeką, płynącą niedaleko kopca. Była ona szeroka, wartka, a brzegi porastały krzewy i akacje. Lwica przeszła przez chaszcze i stanęła w wodzie. Owiał ją zimny wiatr, niosący liście, chłód i zapach zwierzyny. Ale to nie był czas na polowanie.
Weszła głębiej, w miejsce, gdzie nie było wirów. Było tam dość głęboko.
Spojrzała w swe odbicie. Zobaczyła twarz dość chudej, brązowej lwicy o ciekawskich oczach. Nagle coś chwyciło ją za tylne łapy i wciągnęło pod wodę.
W mętnej wodzie zobaczyła tylko czyjeś długie, szare pazury, opadające z wolna w gąszcze zielsk wodnych, porastających dno. Po chwili wynurzyła się. Jednak tam już ktoś był.
Na kamieniu siedziała zielona, długowłosa istota, przypominająca lwicę o torsie kobiety. Zamiast nóg miała ogon węża wodnego.
- Witaj - powiedziała istota. Sayansi cofnęła się, i znowu coś złapało ją za ogon. Wynurzyła się druga istota, tym razem płci męskiej.
- Wy... jesteście wodnikami? - spytała przerażona i skamieniała Sayansi.
- Strzał w dziesiątkę - odparła samica wodnika.
- Wy... wy tu mieszkacie? - spytała już uspokojona Sayansi.
- Nie, żyjemy w tej wielkiej rzece na Lwiej Ziemi, tu przenieśliśmy się na kilka dni. Wracamy dzisiaj. Przechodzimy strumieniami - odpowiedział wodnik, odgarniając długie do pasa, jasnozielone włosy. Jego lwią twarz rozjaśnił uśmiech.
- Ee... to może już wyjdę - mruknęła lwica, stawiając tylną łapę na kamieniu. Z wody wynurzyła się kolejna wodnica - o długich, kręconych, czarnych włosach i groźnych, fioletowych oczach.
- Tak, możesz iść. - powiedziała pierwsza samica, o jasnych włosach. Sayansi szybko wyszła z wody i pobiegła do kopca.



Nocą, swoim zwyczajem, Daimon wyszedł przed grotę, zaczerpnąć świeżego powietrza. Usiadł, patrząc się na otulony srebrnymi chmurami księżyc. Za sobą usłyszał kroki. To była Nafasi. Położyła się obok niego.
- Cudna dziś noc, prawda? - szepnęła. Daimon skamieniał. Co miał odpowiedzieć?!
- Tak. Rzeczywiście cudna - zauważył, wpatrując się w niebo z jeszcze większym zapałem. I nagle, bez żadnego powodu, wypalił:
- Nafasi... słuchaj... ja... się... ja się chyba w tobie zakochałem.
Fioletowooka lwica popatrzyła się na niego z niedowierzaniem.
- Naprawdę? To świeeetnieeeee! Nareszcieee! - krzyknęła, powaliła go nie ziemię i polizała po twarzy.
- Tak - mruknął Daimon. - Na serio. Ty chyba też, nie?
- Nawet, nawet - uśmiechnęła się Nafasi.

Tej samej nocy Sayansi wymknęła się z jaskini, na poszukiwanie wodników. Przeszła przez rzekę na Lwią Ziemię i podążyła do rozlewiska.
Usiadła nad brzegiem, nasłuchując.
Nagle usłyszała dźwięk fal. Z wody wyłaniała się zielonkawa postać. To była samica wodnika.
Była przeraźliwie brzydka, ale równocześnie niesamowicie piękna; jej lwia twarz była lekko pomarszczona i poraniona, opadały na nią jasne, długie, proste włosy. Skrzyżowała przednie łapy na kobiecych piersiach, położyła ogon węża na kamieniu. Najwyraźniej czekała na kogoś.
Sayansi skryła się w gęstym sitowiu. Patrzyła się na zirytowaną wodnicę. Po chwili wynurzył się kolejny wodnik, też samica. To była ta sama, która wyłoniła się ostatnia w strumyku.
- Witaj, Salliko. Widziałaś Theorna? - spytała jasnowłosa wodnica.
- Nie, ale powinien tu przybyć - odpowiedziała czarnowłosa, nazwana Salliką.
- Jeśli tu nie pojawi, to nie uda nam się polowanie. Musimy chyba iść same... o, Theorn, jesteś, nareszcie! Myślałyśmy, że cie pożarły krokodyle.
Obok starej, jasnowłosej wodniczki usiadł chudy, ale też nieźle umięśniony wodnik. Odrzucił do tyłu grzywę długich, przeplatanych sitowiem, fioletowych włosów.
- Czyli idziemy - szepnęła ciemnowłosa Sallika. Theorn i wodnica o jasnych włosach weszli do wody, po czym popłynęli w górę odnogi rzeki.
Sayansi wyszła z sitowia, tak cicho, jak tylko mogła. Przeskakiwała z kępy na kępę, przepływając przez wodę, nie tracąc z oczu lśniących, pokrytych łuską, wężowych ogonów wodników.
Zatrzymali się w miejscu, gdzie rozlewisko znów przybierało swą formę rzeki. Była tam piaszczysta mielizna. Wokół pływały wielkie, lśniące ryby. Sayansi oblizała się na myśl o soczystej, zdrowej rybie.
Ale to nie był czas na jedzenie. Wodniki rzuciły się do wody, łapiąc ryby pazurami, zębami. Były one niesamowicie zwinne; nawet najbardziej zwrotna ryba nie mogła im uciec. Wynurzyły się po kilku minutach; w każdej garści błyszczały co najmniej trzy grube sztuki.
- No. Udane polowanie. Nie ma nic lepszego - mruknął z zadowoleniem Theorn, wyrywając rybie z grzbietu kawał jasnoróżowego mięsa.
- Tak, ale najpierw musimy obrać siedlisko - zauważyła Sallika, po czym zwróciła się do jasnowłosej wodnicy:
- Bahari - zanurkuj i wydrąż nam jakąś przytulną grotę.
Bahari zanurzyła się pod wodę. Głębię rozjaśnił strumień niebieskiego światła i głuchy dźwięk, jakby zawalających się mas ziemi. Bahari przywołała resztę wodników gestem, po czym wszyscy zniknęli pod wodą.
Sayansi otrząsnęła się. Usiadła na w miarę suchej kępie, po czym ruszyła z powrotem na Złą Ziemię.



Dwudziesta druga czterdzieści.
W Górach Sokolich Mwindaji leżała na miękkim mchu, nad stawem, w ostro wciętej dolinie pod swą jaskinią. Patrzyła się w gwiazdy i księżyc.
Świeciły jak setki tysięcy małych, jasnych światełek; większość stanowiły gwiazdy drobne i o blasku srebrzystym; wśród nich pojawiały się większe, białe karły, świecące mocno i białym blaskiem; w dwóch czy trzech miejscach świeciły już całkiem duże, czerwone gwiazdy; Księżyc sprawiał wrażenie władcy tych wszystkich niebiańskich światełek. 
Jej miękkie, kremowe futro co jakiś czas zalewała nieduża fala wody z jeziora. W końcu Mwindaji wstała i powlokła się skalistą ścieżką ku łagodniejszej części gór, a następnie do dżungli. O północy była na skraju lasu. 
Weszła w gęstą, wilgotną ciemność. Niczego nie słyszała, tylko cichy szelest liści i odgłos kropli, kapiących z koron drzew na wilgotne kamienie w runie. 
Szła wąską, grząską ścieżyną przez las i gąszcze, brudząc się błotem i mułem. Zbocze było coraz łagodniejsze, aż trafiła do pięknego miejsca.
Stanęła nad rzeką, która wodospadem spadała w bardzo głęboką, piękną dolinę o niemalże pionowych ścianach. Dnem doliny płynęła wzburzona rzeka.
Znalazła dość odpowiednią ścieżkę, i zeszła na dno doliny. Przysiadła nad wodą i napiła się zimnego, orzeźwiającego daru natury. Obmyła błoto z łap i twarzy. Usłyszała cichy, piękny śpiew.
Na srebrzystym, wielkim głazie, sterczącym z potoku, siedziała młoda, ładna wodnica. Czesała palcami długie, jasnozłote włosy, i śpiewała swym cichym, ślicznym głosem.
Jej skóra była zielonkawa, a ogon pokryty srebrnymi łuskami, i ozdobiony otoczakami, liśćmi i muszelkami. Mwindaji nie mogła się na nią napatrzeć. Jednak wówczas przypomniała sobie starą legendę, gdzie wodniki i syreny wabiły wędrowców swym śpiewem, by następnie okrutnie zabić. Mwindi wstała i ruszyła z powrotem do groty. 


No... dziś się trochę rozpisałam :) Liczę na wasze oceny. Czekam na 4 komentarze. 
Ostatni obrazek został zrobiony przeze mnie (z wyjątkiem bazy). Użyłam do tego Gimpa, wychodzi mi coraz lepiej :) 
I jeszcze link do tej piosenki: klik.

wtorek, 15 stycznia 2013

15. Bunt nastoletni

Chuki siedziała w jaskini na Ziemi Sabari, spoglądając z niechęcią na Daimona.
- O co ci chodzi? - mruknął, wyraźnie oburzony.
- Chciałam z tobą porozmawiać, póki rodzice nie przyjdą - warknęła, siadając koło niego.
- O czym? - burknął.
- Mów jeszcze ciszej - syknęła sarkastycznie Chuki. - Chciałam się ciebie spytać o jedną, drobną rzecz. Czemu jesteś taki? Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać, uważasz się za władcę świata? Stajesz się taki jak ja, tylko ja zachowywałam się tak, kiedy miałam trzy miesiące, a nie dwa lata na karku!
Daimon spojrzał na nią z wyrzutem.
- Wiesz, dlaczego? - odpowiedział, głośno i wyraźnie - Bo ciągle mnie trzymają na uwięzi. Nie dają mi porozmawiać z innymi. Odkąd przenieśliśmy się tutaj, nie wypuszczają mnie, jakbym za chwilę miał wszystkim poucinać głowy. O to mi chodzi. Chcę się wyzwolić.
Chuki popatrzyła się na niego i westchnęła.
- To czemu im tego nie możesz powiedzieć?
Daimon skulił się. Sprawiał wrażenie, jakby o tym nie pomyślał.
- Rzeczywiście - odrzekł z uśmiechem kogoś lekko stukniętego - ale problem w tym, że już im o tym mówiłem. - po czym opadł na ziemię, grzebiąc pazurem w kępce trawy.
Chuki kopnęła go w zadek.
- No, już, wychodź! Są tam! - powiedziała mu do ucha, wskazując na grupę nastolatków, leżących w cieniu akacji. Daimon wybiegł z jaskini ku nim.
- Nom... chyba już przestanie narzekać - mruknęła do siebie z satysfakcją Chuki i wyszła też na dwór.
Niedaleko grupki nastolatków siedziała inna, samotna lwica. Była w tym samym stadzie, co Chuki.
Miała na imię Nafasi. Była nieco starsza od Kaviego, Sigmy i Chuki. Jej sierść była barwy beżowożółtej, wąskie, piękne oczy miały cudną barwę fioletowego ametystu, ziemię drapały długie, czarne pazury. Na karku, szyi i głowie sierść była nieco dłuższa i ciemniejsza. Jej twarz była bystra, nieco groźna, lekko pociągła. Ogólnie rzecz biorąc: jeśli by się kierować wyglądem zewnętrznym, otaczałaby ją pokaźna grupa samców. Ale nie należy oceniać książki po okładce; miała dość wybuchowy charakter i była nerwowa. Chuki usiadła koło niej. Zagadnęła nieco nieśmiało:
- Ee... może... cześć, Nafasi.
Fioletowooka podniosła głowę i spojrzała na nią z czymś w rodzaju smutku.
- Czołem, Chuki. Jak tam?
- Zwyczajnie - odpowiedziała szybko Chuki - mam takie pytanie: lubisz polowanie?
Nafasi spojrzała na nią z tym samym smutnym wzrokiem.
- Nie. Bo nikt mnie nie uczył.
Niebieskie oczy patrzyły prosto w ametystowe ślepia z oburzeniem i zaskoczeniem.
- Jak?! Nikt? - krzyknęła Chuki.
- Nie, wiesz... jestem łowcą na miarę Sanariego, który po trzystu udanych polowaniach kompletnie zidiociał i wylądował... sama wiesz gdzie. Chyba nie muszę ci opowiadać tej historii. - mruknęła Nafasi z sarkazmem. - Skąd - teraz mówiła na poważnie - nikt się nie kwapił. Na lekcje mnie nie posłali.
Chuki gapiła się na nią z otwartymi ustami, po czym zaczęła:
- A może... ja bym cię nauczyła?
Groźne oczy Nafasi wypełniły się niezmiernym szczęściem zmieszanym z zaskoczeniem.
- Na... na serio? - wysapała. - Proszę... naucz mnie!
Chuki uśmiechnęła się, po czym rzekła:
- No jasne. Najpierw kilka ćwiczeń ruchowych.
I tak rozpoczęła się nauka polowania.


Tymczasem Moshi, Mwanga i Huruma leżeli na szczycie wzgórza na Złej Ziemi; Mwanga, ponieważ bali się go wszyscy, stanął na warcie. Moshi spoglądał na dżunglę, Huruma leżał i wszystkiego się bał, przytaczając stary lwi dowcip, który po paru dniach od wymyślenia był tak popularny, że znudził się nawet staremu, jednookiemu Osorkonowi z Nocnej Ziemi, który się śmiał się ze wszystkiego, nawet jeśli stało się tak zwanym "sucharem"; to był gość! Gdyby nie to, że podczas rubasznego śmiechu dostał ataku serca i zmarł przed rokiem, może by się teraz zaśmiał z tego widoku na szczycie wzgórza. Niestety, nieboszczyk śmiać się nie może, no chyba że jakiś wyjątkowo złośliwy czarnoksiężnik wytarga go z trumny i powoła do życia; na razie takie rzeczy jednak się nie zdarzały.
Ale teraz porzućmy temat dobrodusznego Osorkona i przejdźmy do rzeczy.
Huruma leżał między lwami, spogladając z trwogą na wyprostowanego Mwangę, który na przemian wysuwał i chował ostre, ciemnoszare pazury, co jakiś czas mierzwiąc sobie łapami rozczochraną, szarawą grzywkę. Moshi patrzył się na szczyty drzew. Przyprowadzili Hurumę na wzgórze bez słowa. W końcu brązowy nastolatek wychrypiał:
- Ee... po co tu właściwie jesteśmy?
Mwanga spojrzał na niego wąskimi, ciemnymi oczami, jednak Moshi już udzielił odpowiedzi:
- Obserwujemy te drzewa, bo widziałem latającego stwora. Patrzę, czy go tu nie ma.
Mwanga warknął:
- Aha, więc po to tu jesteśmy, aby obserwować iluzję optyczną lub wytwór twojej wybujałej jak knieja wyobraźni? Jeśli tak, to albo idę, albo mi wszystko tłumaczysz.
Niebieskie oczy Moshiego spotkały przeszywające grozą spojrzenie czarnych oczu Mwangi, więc zaczął szybko opowiadać.
- Bo... ja wczoraj, w nocy chodziłem se po tych wzgórzach... - ale nie dokończył, po piekielnie dokładny Mwanga, uczulony na wszelkie błędy językowe, przerwał mu:
- Nie mówi się "se", tylko "sobie".
- Tak, rzeczywiście - zarumienił się Moshi. - No... chodziłem sobie w nocy po tych wzgórzach, patrzyłem na dżunglę. Wisiał nad nią księżyc... i co widzę na jego tle? Latającego dziwoląga!
- Jak wyglądał? - zapytał Huruma.
- Jak czarna, uskrzydlona zebra... ale czarna, i grzywa taka jasna... - przypominał sobie Moshi.
- Lepiej będzie, jak wyruszymy następnej nocy - mruknął Mwanga i zszedł ze wzgórza. W jego ślady poszedł Huruma, a potem, z nieukrywaną niechęcią, poszedł za nimi Moshi.


W tym samym czasie Daimon usiadł, dość onieśmielony, usiadł między nastolatkami. Jeden z nich zwrócił na niego uwagę. Miał bardzo jasne, prawie białe oczy.
- Cześć - powiedział - chcesz z nami posiedzieć? Ja mam na imię Salivis, a ty? Chyba Daimon, no nie? Mówiła mi o tobie Chuki.
Daimon usiadł przy Salivisie, a zaczęli mu się przedstawiać inni. Dość zachęcająco patrzyła się na niego jasnobrązowa lwica, Ulimwengu.
Czerwonooki lew rozmawiał z innymi, plotkowali, rozgłaszali dość prymitywne i czasem wręcz chamskie dowcipy, śmiali się z różnych absurdalnych sytuacji; gdyby w ich gronie był wspomniany świętej pamięci Osorkon, śmiech rozbrzmiewałby aż po Góry Sokole.
Późnym wieczorem, Daimon leżał przed jaskinią na grzbiecie, patrząc się w niebo. Noc zakryła całą Afrykę swym czarnym, lśniącym gwiazdami płaszczem; pod nim skrył się księżyc, oświetlając swym srebrnym światłem trawy, wzgórza i dżungle. Szare woale chmur Noc owinęła sobie wokół swej szyi.
Jasnooki Salivis siedział u wejścia do groty, pełniąc straż. Chuki rozmawiała cicho z Nafasi, a rodzice rodzeństwa, Sakkara i Wohu, spali w najlepsze. Byli oni przywódcami stada; oprócz tego były jeszcze dwa samce, każdy miał harem złożony z dwóch lwic; te trójki były rodzicami nastolatków.
- To dobranoc - mruknęła Chuki do Nafasi i zasnęły. Daimon wszedł do groty.
Spoglądał kątem oka na rzeczywiście piękną Nafasi. Fioletowe oczy zamknęły się, łapy położyła przed sobą i złożyła między nimi głowę.
- O kurczę... - mruknął do siebie. - Ona... na dobrego Mzimu...
Nafasi tego nie usłyszała, lecz Daimon podszedł do niej, i położył się obok lwicy.
- Musiało cię to czekać - usłyszał za sobą czyjś głos.
Odwrócił się, lecz nikogo nie zauważył.
- Nie możesz mnie zobaczyć - odpowiedział głos.
Czerwonooki westchnął.
- Co mnie miało niby spotkać? - zapytał ponuro.
- Miłość.
- Co?! - prawie krzyknął Daimon.
- Tak. Wiem, że Nafasi ci się podoba. To nic takiego. Po prostu jej to powiedz. - szepnął niematerialny głos.
- Teraz?
- Nie, jutro, matole.
Daimon chciał zadać cios z powodu nazwania go "matołem", ale tylko uderzył powietrze.
- Ha! To jest zaleta bycia śladem energii - zadrwił głos i nastała cisza.


Następnego dnia, a raczej wieczoru, Moshi postanowił szukać w dżungli tego uskrzydlonego zwierza. Poszedł z Hurumą i Mwangą, nie wział jednak marudnego Simby.
Ruszyli około szóstej godziny po południu; słońce zachodziło za horyzont. Mwanga, "Kwiat Śmierci", jak go nazywano, szedł ostatni, jako straż tylna, Huruma w środku, Moshi na przedzie, bo innej opcji nie było. Zagłębiali się w las deszczowy, idąc przez paprocie, korzenie i pnącza, i odganiając się od much, komarów i innych latających stworzeń. 
W końcu dotarli do kamienia, z którego wchodziło się na mosty i platformy zbudowane przez szympansy. Moshi rzekł:
- Przejdziemy przez ten kamień i ruszamy dalej.    
Lwy przeszły przez potężny, omszały głaz; dalej też była ścieżka, oświetlona blaskiem księżyca.
Trochę bali się iść nieznaną sobie drogą, ale się nie gubili, bo było tu dość widno. Po kilkunastu minutach doszli do pięknego, turkusowego jeziora, zasilanego wysokimi siklawami i strumieniami. Na drugim brzegu majaczył ciemny kształt. 
- Co to jest? - wysapał przerażony Huruma.
- Nie wiem... odpowiedział Moshi, i brzegiem jeziora poszedł w kierunku zwierza.
- Na duchy... co on wyprawia?! - krzyknął cicho Mwanga, spoglądając z trwogą na jasnego lewka, który zbliżał się do tajemniczego zwierzęcia. Kiedy był dość blisko, szepnął coś i szturchnął go łapą. Niepotrzebnie to robił.
Stworzenie stanęło dęba, jak wściekły koń, przeszywając powietrze przednimi kopytami. Moshi z wrzaskiem upadł na ziemię. Czarny koń rozłożył skrzydła...
...to jego szukali. To był pegaz!
- O matko! - krzyknął Huruma.
Pegaz stanął na długich, mocnych nogach, rozpostarł wielkie, pokryte kruczoczarnymi piórami skrzydła i potrząsnął długą, również czarną grzywą. Podszedł do niego Mwanga.
- To Kruczogrzywy - szepnął z niedowierzaniem - dzisiaj jest tak mało pegazów... nie wiedziałem, że kiedykolwiek go zobaczę... 
Pegaz Kruczogrzywy był zbudowany jak przerośnięty koń arabski; wysoki na dwa metry w kłębie*, szczupłe, acz silne i zwinne nogi, kopyta lśniące, mocne, twarde i ciemnoszare. Grzywa sięgała do kolan, długa grzywka opadała na oczy, przypominające kolorem i kształtem żuki. Skrzydła wyglądały jak te, które należą do kruka, lecz były pięć razy większe. 
- Nie... on... jest.... cudowny - wydyszał wciąż przerażony Moshi.
Mwanga przytulił się do niego. Huruma mruknął:
- Lepiej się do niego nie przytulaj... on chyba chce się poderwać do lotu... 
I miał rację. Pegaz stanął znowu dęba, po czym w niesamowity sposób oderwał się od ziemi.  
Lwiątka pobiegły za nim, a raczej pod nim, aż dotarli na łąki na południe od dżungli. Tam wylądował. Stanął na zielonej, wilgotnej trawie, a po chwili zaczął biegać po łące. Moshi zachwycał się jego pięknem.
- No dobra... chyba powinniśmy wracać. Znaleźliśmy i... - Huruma nie skończył, bo pegaz stanął przy nich, kładąc skrzydła na ziemi.
- Chyba sobie na nim polatamy, co nie? - zaproponował cicho Mwanga, który wskoczył na grzbiet pegaza. Reszta lwiątek uczyniło to samo, z lekką niechęcią. Kruczogrzywy nie stawiał się, przeciwnie, chyba był zadowolony.
Mwanga poklepał zwierzę po szyi. Pegaz rozłożył skrzydła, i mocno odbił się od ziemi.
Huruma cudem nie spadł, gdy zad zwierzęcia osunął się w dół, lecz po chwili całe ciało było na równej wysokości.
Przelecieli nad podmokłą łąką i nad dżunglą, potem ujrzeli pod sobą Złą Ziemię. Wylądowali na Cmentarzu Słoni, skostniali od zimna i wiatru. Kruczogrzywy odleciał w kierunku lasu.


Na Wietrznej Ziemi było tak jak zwykle - wiatr szarpał prawie bezlistnymi drzewami, chmury zakryły niebo. Maya siedziała na deszczu, wściekła na cały świat.
Tu niszcząca i dzieląca moc zła była wyjątkowo odczuwalna. Lwy były podzielone, często dochodziło do bójek i kłótni.
Mayi jeszcze to nie dotknęło. Próbowała innych znowu połączyć, ale nie dawało to efektu. Normalni zostali jeszcze Gothar, Simon i Malkia. Oni jeszcze próbowali porozmawiać z innymi, ale udawało się to tak, jak wsadzanie nosorożca do słoika z kiszonymi ogórkami.
- Chyba nam się nigdy nie uda - mruknęła Maya, gdy jej "normalni" towarzysze wyszli z jaskini i usiedli obok niej.
- Cóż, musimy czekać, aż ten cały Nyeupe go pokona... - odpowiedział ponuro Gothar.
- Nie możemy go poganiać. Wierzę w niego - odparł z nieco większym entuzjazmem Simon.
- No wlasni, mocie rację - odpowiedziała Malkia.

*kłąb - u zwierząt, głównie ssaków, miejsce styku szyi z grzbietem; w kłębie mierzy się wysokość m.in. koni i psów, np. koń ma metr w kłębie.
Mam nadzieję, że notka wam się podoba i jest odpowiednio długa xD Czekam tym razem na 5 komentarzy, bo widzę, że coraz więcej osób komentuje bloga.
I link do tej piosenki.
Przypominam, że kolejny konkurs odbędzie się wtedy, gdy liczba wyświetleń bloga wyniesie 5000, a to chyba nastąpi niedługo:)
Pozdrawiam Was wszystkich i do następnej notki!

środa, 9 stycznia 2013

14. Zjawa w archiwum i ucieczka z Kalahathy

Kiedy Sigma i Nyeupe rozmawiali na Lwiej Skale, czekając na Kaviego, strażnicy wiedli Dhorubę do komory.
Kiedy tylko złapali ją za przednie łapy, gdy jej brat Nyuma odszedł od niej, stanęli na tylnych łapach; teraz wydało się, jacy są niesamowicie wychudzeni. Było też niesamowite, że poruszali się tak zwinnie i naturalnie, jak ludzie. 
Zawlekli Dhorubę do ciemnego tunelu, skąd przechodziło się do kolejnego, jasnego i szerokiego. W nim znajdowały się ciemne otwory - wejścia do cel, a raczej do przechowalni więźniów. 
Wypalili jej znak - czerwony X na lewej łopatce. Wypalanie trwało kilka sekund, ale bolało, jakby zdzierano jej skórę.
Kiedy weszła do ciemnej komory, odeszli.
Dhoruba położyła się na ciemnej, zimnej podłodze w ciemnoszarego kamienia. Nagle usłyszała znajomy głos:
- A więc jesteś... myślałem, że już nigdy ciebie nie zobaczę.
Nad nią stanął brudny, płowy lew, o splątanej, zawszonej grzywie. Spojrzał na nią złocistymi oczami.
- Witaj... witaj, Dhorubo. Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że ten dzień nadejdzie już niedługo.
Czarna lwica podniosła wzrok na wspólnika z dawnych lat.
- Orionie... - wysapała. - Tak... też wiedziałam, że cię spotkam. Nie wiem, jak wyrazić swoje szczęście - po czym, z jadowitym uśmiechem, położyła się na stercie suchej trawy. 
Wiedziała, że to więzienie nie będzie męczarnią. Wręcz przeciwnie - to będzie idealna kryjówka do nowych, zamierzonych działań...


Od początku pory deszczowej minęły równo 4 miesiące. Woda jeszcze utrzymywała się w ziemi, była najzdrowsza pora roku. Deszcze padały już coraz rzadziej. Jednak ten czas po porze monsunu jest krótki, i mało czasu pozostaje, aby się nim nacieszyć.
Kiedy ów okres minął, zaczęła się susza - i wszystko wskazywało na to, że będzie to jedna z cięższych pór zimowych.
Trawy wysychały, zmieniając barwę z soczystej zieleni na jasnożółtą. Liście akacji stały się suche i twarde, w rzekach było coraz mniej wody. A co najgorsze - antylopy i inna zwierzyna wywędrowały na zachód, ku żyznym terenom na nizinach, skąd już tylko kilkanaście dni drogi do oceanu.
Sigma, Kavi i Nyeupe byli już nastolatkami, w latach ludzi mieli mniej więcej po trzynaście lat; samcom zaczynała rosnąć powoli grzywa na całym karku i piersiach. Natomiast Vita, Kijivu, Betha, Matumaini i Ahadi mieli w latach ludzkich około 11 lat, a więc dopiero wkraczali w decydujący okres życia - dojrzewanie.
Pewnego dnia, już w październiku, drugim miesiącu suchej i gorącej zimy, obudziła się Sigma. Noc była zimna, a więc była cała zmarznięta, mimo tego, że do jaskini wpadały pierwsze promienie palącego słońca.
Otarła łapami oczy, i poszła nad wodopój. W tym jeziorku było jeszcze sporo wody, gdyż zasilały je dwa skaliste strumienie. Napiła się wody i usiadła.
Nad wodopojem zgromadziło się kilka zebr i antylop, a wśród nich Sigma zauważyła wkraczającą w wiek nastoletni, szarą lwiczkę. Wydała się jej jakby znajoma... podeszła do lwicy.
- Chuki? - zapytała. Lwica podniosła głowę.
Była dość podobna do Vitani, ale odróżniało ją szare futro i mniejsza grzywka. Była też nieco mocniej zbudowana. Zerknęła na Sigmę swymi ciemnoniebieskimi oczami.
- Och... cześć - odpowiedziała - ty... jesteś Sigma, tak?
- Tak, to ja - wydukała srebrzysta - ale chyba nie pamiętasz mnie za bardzo. Poznałyśmy się nad tym wodopojem, pamiętasz? Byłyśmy jeszcze dzieciakami... a gdzie jest twój brat, Daimon?
Chuki usiadła, lekko wzdychając. Mruknęła ponuro:
- Ech... staje się okropny. W ogóle ze mną nie rozmawia, zachowuje się, jakby go coś opętało... albo zdobył wyjątkowo nadętą dziewczynę. A ja uważałam, że jestem okropna.
- Myślę, że powinniśmy się bardziej ze sobą zaprzyjaźnić - dodała po chwili Chuki. Jedna z zebr przysłuchiwała się tej rozmowie z zaciekawieniem. - Nikt nie chce ze mną rozmawiać. Straszne, a u nas w stadzie dziewczyny są niezłe...
- Nikt, a nikt? Też to przeżywam. No, ale jestem księżniczką... oczywiście, nie chcę cię tym uniżyć.
Chuki spojrzała na nią z lekkim wyrzutem i burknęła z sarkazmem:
- Nie, mam całą armię koleżanek, które za mną chodzą jak cienie. Patrz tylko, całe tłumy! - po czym wskazała za siebie, jakby przytulała do siebie co najmniej z tuzin lwic.
- Wiesz, jak będziesz tak burczeć do wszystkich, to nikogo nie znajdziesz, a co dopiero miłość - odparła Sigma i powlokła się na Lwią Skałę.
Usiadła na trawie przy skałach okalających siedzibę króla. Postanowiła oglądnąć te skały. Zabrała się do tego od razu.
Szła po głazach, co jakiś czas upadając lub się potykając na wypukłościach. Nagle... między skałami ujrzała otwór.
- Oglądnę to wejście - mruknęła do siebie tonem himalaisty, który postanowił wspiąć się na Mount Everest.
Podeszła do czarnej dziury, częściowo zarośniętej krzakami. Spojrzała do środka... i nagle tam wpadła.
Przetoczyła się przez pochyły, ciemny korytarz, i wpadła do wilgotnej, niskiej komory.
Na ścianach wisiały spore, srebrne ogniki, a na ścianach znajdowały się ślady pazurów, ziemi i kilka kropel zaschniętej krwi. Sigma usiadła na kamieniu, którego jeszcze nie zalała woda i nasłuchiwała jakichkolwiek dźwięków z ciemności komory.
Po półgodzinie odległych marzeń ogniki lekko zafalowały, jakby za chwilę miały zgasnąć. Sigma podniosła odruchowo głowę. I wtedy zamarła.
Przed nią stała lwica... ale to nie mogła być lwica ze świata żywych. Coś sprawiało, że widać było to od razu.
Była to najwyraźniej bardzo silna łowczyni. Miała futro koloru szarego, jej łapy były dość krótkie, ramiona muskularne, głowa okrągła; zbudowana była jak bokserka.
Stała tak przez sekundę, po czym zaczęła chodzić w kółko, wzdłuż ścian.
Sigma zamrugała i zachrypiała:
- Ee... w czymś może pomóc?
Lwica nie zwróciła na nią uwagi, tylko weszła w ciemność. Sigma poszła za nią.
Od komory prowadził kolejny tunel, nieco szerszy i wyższy od poprzedniego. Czarnooka powędrowała za zjawą.
Szły dość długo, coraz niżej, aż natrafiły na kamienne, bardzo strome schody w podziemia.
- Za mną - rzekła bezgłośnie lwica i zeszły po schodach.
Sigma cudem nie połamała sobie żeber, spadając z ostatniego, chyba pięćdziesiątego stopnia.
- No nie... znowu korytarz...? - mruknęła do siebie Sigma. Przed nimi wykuty był kolejny, ale bardzo krótki korytarz, prowadzący do...
Korytarz prowadził do obszernej i wielkiej sali.
Z sufitu zwieszały się stalaktyty, a w powietrzu wisiały dziwne, jasne kulki światła, bijące bladym, srebrzystym światłem. Sala była wielka jak wnętrze katedry w Reims*; w zimnych, wilgotnych i czarnych ścianach wydrążone były podłużne otwory, w których znajdowały się owe kulki.
Te wiszące w powietrzu nie latały bezładnie; wręcz przeciwnie, wisiały w jednym, ustalonym miejscu, jakby były postawione na niewidzialnych półkach. Szara, zwiewna zjawa weszła w chodnik między rzędami kulek. Sigma ruszyła za nią. W pewnym momencie lwica zaczęła przeszukiwać wzrokiem kulki. Nagle zjawa odsunęła się od niewidzialnych półek, stanęła na tylnych łapach i zniknęła.
Sigma stanęła jak wryta. O co chodzi?!
Odwróciła głowę we wszystkie strony, po czym pobiegła do wyjścia, zatrzymując się na końcu rzędu, by odetchnąć. Spojrzała na korytarz i błyszczące, mokre schody. Na ścianach zapaliły się ogniki, które ułatwiły jej wyjście.


Kiedy wyszła na powierzchnię, przy skałach stał Kavi. Krzyknął do niej:
- Hej, no chodź! Chodź!
Sigma pobiegła za nim. Kierował się na Lwią Skałę. Było popołudnie. 
Kavi zatrzymał się przed grotą. Sigma spytała:
- Co się znowu stało?
- Nasze pierwsze polowanie. - odpowiedział szybko Kavi. 
Nyeupe, Sigma i Kavi stawili się przed swymi rodzicami, Azrą i stadem. Azra miała ich wyprowadzić w odpowiednie miejsce, skąd było dobrze widać bawoły, samemu nie będąc zauważonym.
- Ale oni wyrośli... - zachwalały lwice. Matumaini, Vita i Kijivu stały przy Sheili, córce Kovu i siostrze Saturna, i jej partnerze, Mheetu. Betha i Ahadi siedziały przy Omedze, przybranej córce Simby, już nieco podstarzałej, i jej mężu, Mambie, który był prawdziwym synem Simby, i też nie był w sile wieku. 
Azra skinęła na nastolatków i poprowadziła ich do kilku skałek w zaroślach, na Lwiej Ziemi, niedaleko rozlewiska. W pobliżu pasły się bawoły. Azra wskazała łapą na dwa nastoletnie osobniki, które żuły trawę kilkanaście metrów dalej. 
- Widzicie je? - spytała, i nie czekając na odpowiedź, przypomniała im wszystkie zasady, kończąc egzortę soczystym przypomnieniem:
- Jednak pamiętajcie, że teoria nie wytłumaczy wszystkiego, tylko praktyka wam pomoże. A więc... ruszajcie.
Pierwszy w trawę wpełzł Kavi, za nim Sigma i Nyeupe. Najpierw iść, mocno uginając kolana... tak, najpierw to. Kiedy zbliżyli się nieco bardziej, szli nieco szybciej. 
W końcu, gdy już znaleźli się wystarczająco blisko, skoczyli, dopadając od razu jednego z młodych bawołów. Po kilku minutach martwe cielę zwisało bezwładnie z pyska Kaviego.
Zanieśli zdobycz na Lwią Skałę, gdzie została podzielona sprawiedliwie między "świeżo upieczonych" łowców. 


Tymczasem Mwindaji, też nastolatka, siedziała przed grotą, czekając na lwice. Patrzyła się na piarg, na wodę jezior połyskującą w słońcu, na falującą kosodrzewinę, szare, nagie skały i odległa, zasnutą chmurami równinę, widoczną między szczytami. Nagle usłyszała głos Maziwy:
- Och, Mwindi, chodź! Patrz, co mamy!
Mwindaji pobiegła nad staw, przy którym usiadły lwice. Przytargały ze sobą spore słoniątko. Nad nimi zaczęły krążyć orły i sokoły. 
Zabrały się szybko do jedzenia, nie dopuszczając do zdobyczy ptaków. Mwindaji wydarła spory kawał z okolic grzbietu; kiedy zjadła swoją część, wzięła czaszkę słonia, oczyściła ją w stawie i... założyła na własną głowę.
- I jak wyglądam? - spytała; lwice zaśmiały się na jej widok. Wyglądała jak przebieraniec na Halloween, tylko że brakowało jej wydrążonej dyni. 
- Mam pomysł - zaczęła Tojo - możesz ją powiesić nad wejściem do pieczar. Nikt się nie zbliży!
Mwindaji, wciąż z czaszką na głowie, pognała żwawo do jaskini, i zawiesiła czaszkę na wystającej skale nad wejściem. Lwice były naprawdę zaciekawione tym niecodziennym pomysłem.


Jednak na Nocnej Ziemi nie było tak wesoło. Bardzo przeżywano śmierć Vumbi, i zamierzano schwytać wilka. Jednak im się nie udało. Bo...
- ...przeniósł się - odpowiedziało mi natchnienie. 
- No tak! - mruknęłam do siebie - pamiętam... ale gdzie?
Na szczęście skorzystałam ze swej wyobraźni.    
Wilkołak teleportował się. Ale nie przeniósł się nigdzie do Afryki. Ani na sawannę. Przeniósł się... do innego świata.
Tam również posiadł wielu zwolenników. I wiedział, gdzie się udać. 
Odczekał do nocy, w zaśnieżonym borze. Kiedy księżyc wytoczył się na niebo, ruszył w kierunku Kalahathy - najgorszego więzienia na terenie tego śnieżnego i zniszczonego kraju - Amostanii. 
Pędził przez las, kierowany swą wiedzą. To musi być niedaleko...
W końcu je znalazł.   
Potężna, ciemna forteca, otoczona podwójnymi murami, najeżonymi basztami; wysokie na dziesiątki metrów wieże wznosiły się w niebo niczym monumentalne kolce z kamienia.
Wiedział doskonale, co musiał zrobić... zmienić postać. Przybrał kształt czarnego, czerwonookiego kruka. W mroku nocy był niewidoczny; prześlizgnął się do środka bez trudu.
Znalazł się w ciemnej, oświetlonej pochodniami sali wejściowej. Przybrał postać czarnego węża.
Po chwili był w lochach; był to długi korytarz, od którego odchodziły mniejsze, prowadzące do komór więźniów.
Zmienił szybko postać w dawną, tylko wyprostowaną i owiniętą w czarne łachmany. Skierował się do strażnika. Twarz ukrył pod kapturem.
- Chciałem się spytać... gdzie są najwięksi zwolennicy Norhotha? - spytał szybko wilkołak; on nosił to mrożące krew w żyłach imię...
- Czwarty korytarz... odchodzi od niego kolejny, zamknięty kratami. Tam nikt, z wyjątkiem odwiedzających, nie ma wstępu. - odpowiedział długowłosy, niechlujny strażnik, o głowie sokoła.
- Jestem jednym z odwiedzających. Chciałem zobaczyć się z moją kuzynką - syknął Norhoth, mrużąc oczy, i spoglądając w ciemne oczy klawisza.
- Tak... zaprowadzę - rzucił sokologłowy i poszedł do jednego z ciemniejszych tuneli. Otworzył dużym, żelaznym kluczem metalowe drzwi. Weszli w oświetlony korytarz.
Lwy, trykkeny i zwierzęcogłowi spali; nikt się nie obudził, mimo głośnego skrzypienia starych glanów strażnika.

Doszli do końca korytarza; był zabezpieczony kratami, na dodatek zabezpieczono go zaklęciami, bo przewodnik Norhotha otworzył je różdżką.
Weszli do ciemnego, szerokiego tunelu; nie było tu krat, tylko zablokowane klątwami, łańcuchami i zamkami wrota; tu przesiadywali jego zwolennicy.
- Gdzie ona jest? - spytał dla pewności strażnik. Wilk wycelował w niego pazur i rzucił na niego Oszałamiacza.

Sokologłowy odleciał kilka metrów w tył, uderzając w ścianę. Z komór rozległy się porykiwania.
- Tak, moi kochani! - ryknął Norhoth. Po czym wypowiedział w myślach zaklęcie. Wszystkie zamki się roztopiły; lwy wybiegły z cel za nim. Uciekli...


Na Lwiej Ziemi był zachód słońca. Sigma i Nyeupe leżeli na Lwiej Skale, patrząc na cudne zjawisko świetlne. Nagle Sigma szepnęła:
- Jak myślisz... czy... chciałbyś mnie mieć za żonę?
Nyeupe spojrzał na nią z czułością. 
- No jasne - odpowiedział, i przytulił ją do siebie.


No... notkę mamy za sobą. Przepraszam, że jest mało obrazków, ale nie mogłam znaleźć.
Czekam na 3 komki, jak zwykle <3 
Mam jeszcze link do tej piosenki.

P.S. Chciałabym jeszcze polecić tego bloga: link. Niestety - nie jest on popularny, jak dotąd zaglądałam tam tylko ja. Dlatego chciałam go polecić, aby inni zwrócili na niego uwagę, bo jest naprawdę fajny! =) To na tyle. Do następnej notki! 

Hekima 20
* katedra w Reims - jedna z najpiękniejszych katedr Francji, w miasteczku Reims; niegdyś odbywały się tam koronacje królów Francji.