Nyeupe siedział na skałach przy Lwiej Skale. Było popołudnie. Niebo zakryte było dziwnymi, szarymi chmurami, które nie zwiastowały deszczu.
Z jaskini wyszedł Gerard, i zaprosił go gestem do siebie. Usiedli nad suchym wodopojem.
- Jak wiesz, dziś miałem cię nieco potrenować. Podświadomie znasz już wiele zaklęć, ale jeszcze nie potrafisz ich kontrolować. Dzisiaj chciałem cię nauczyć tarczy i Infernum, zaklęcia ognia. Może się okazać bardzo przydatne.
Nyeupe stanął przez wysuszonym drzewem, po czym, na polecenie Gerarda, wycelował w drzewo pazur i krzyknął:
- Ulinzi!
Z jego pazura wystrzelił promień ostro różowego światła, który uderzył w drzewo, odłupując mnóstwo kory, która upadła do kałuży.
- Cóż... nie powinniśmy trenować na drzewie. Próbujemy na mnie.
Nyeupe się nieco przestraszył, ale wycelował pazur w nauczyciela.
- Ulinzi!
- Kushinikiza! - Gerard rzucił zaklęcie odpychające, Nyeupe w tym samym czasie Tarczę. Zaklęcie czarnogrzywego zostało częściowo zablokowane, ale kilka strumieni światła ugodziło w ucho Nyeupego, nie czyniąc mu krzywdy.
- Nieźle! - krzyknął Gerard, i jeszcze przez jakąś godzinę trenowali Tarczę, aż Nyeupe się jej wyuczył. Wówczas przeszli do Infernum.
- Infernum to zaklęcie bardzo groźne, jednak może ci się przydać. Tak jak wspominałem, jest to zaklęcie powodujące pożary; dlatego jest takie niebezpieczne. Ten ogień potrafi zniszczyć nawet ciała nieśmiertelne. Ale wilk jest zbyt potężny, aby go zabić Infernum. Jednak przyda ci się do pozbawienia go świty. Na razie ja.
Gerard wzniósł pazur do góry. Wypowiedział cicho "Infernum", a z jego pazura wystrzelił potężny słup ognia, rozświetlający chmury, trawy i drzewa.
- Cudo - mruknął Nyeupe do siebie.
- Tak, ale niebezpieczne cudo. Musisz się tego nauczyć.
Nyeupe wycelował pazur w niebo i ryknął:
- Infernum!
W szare chmury wystrzelił wyraźnie mniejszy słup ognia, który rozdzielił się na mniejsze, które opadły leniwie, gasnąc w powietrzu.
Z przerażeniem patrzyła na to Nyoka, mówiąc wściekła do siebie:
- Na dobrego Hewę, co on wyrabia z tym dzieciakiem?! Te zaklęcia! Infernum jest oznaczone jako śmiertelne...
Na Złej Ziemi zza chmur wyjrzało słońce, a stado Korongo świętowało narodziny lwiątek. Były to dwie siostrzyczki. Urodziła je Mwisho, jedna z kuzynek Korongo (wszystkie lwice ze stada były ze sobą spokrewnione).
- Jak je nazwać? - spytała Mwisho swego partnera, Ugangę.
- To ciemne... może Kahawia? - zaproponował Uganga.
- Tak, to jasne... może Ukame? Albo... Ucheshi?
- Nie... lepiej Magharibi. - odpowiedział Uganga, a Mwisho nakarmiła oba lwiątka.
- Tak. Magharibi i Kahawia. Piękne imiona - powiedziała Korongo, pochylając się nad dziatwą swej kuzynki.
Sayansi wyszła z groty, i usiadła w cieniu kopca. Obok niej usiadł Lynx. Szybko otrzepała się z kurzu.
- Cześć - mruknął Lynx, gładząc sobie i tak zakurzoną grzywkę.
- Tak, cześć. - wymamrotała Sayansi.
- Trochę kurzu zostało ci na piersi - zauważył Lynx; Sayansi zaczerwieniła się pod futrem i strzepała piasek z piersi.
- Ee... może pójdziesz ze mną na spacer? - zaproponowała lwica. Lynx uśmiechnął się lekko.
- No jasne.
Sayansi o mało nie oszalała z radości. Poszli prosto nad rzekę. Tymczasem z kopca wyszła Hofu. Jej chyba najbardziej doskwierał ogólny głód.
Na wszystkich ziemiach zapanowała już dawno susza, która jednak teraz osiągnęła apogeum. Trawy były wyschnięte i zżółkniałe, wody wyschły, pozostały tylko wartkie, skaliste strumienie; nawet dżungle straciły swą soczystą zieleń; miały teraz barwę żółtawą. Zwierzyna wywędrowała na ten ciężki czas na wilgotne równiny, owiewane wiatrem, dmącym znad Oceanu Indyjskiego. Lwy i inne drapieżniki teraz żywiły się małymi antylopkami, które nie odbywały wędrówek, a nawet padliną. Wszystkie wychudły i zmizerniały, a kleszcze pokryły ich ciała.
Kiedy cudem upolowano coś żywego lub wyszarpano martwego, rozpoczynały się walki o najmniejszy choćby kawałek mięsa. Te bójki kończyły się zwykle okaleczaniami; zdarzały się też w stadzie Lwiej Skały. Jednak oni mieli jeszcze wodę; Vita, córka Sheili cudem odnalazła źródełko skalne, które teraz służyło za zbawienne źródło wody. Było oblegane cały dzień; znajdowało się w stertach skał przy Lwiej Skale.
Jednak pewnego dnia zdarzył się cud. To był niewątpliwie dar duchów. Spadł deszcz.
Padało tylko przez parę minut, ale dość mocno. Wodopoje i rzeki napełniły się nieco. Woda utrzymywała się przez kilka dni, by potem znów wyschnąć.
Ziemia była pokryta kurzem i pyłem, spękana jak stary dzban; na niej bieliły się kości zwierząt i kamienie.
Pewnego dnia, po tym, jak wszystkie wody wyschły po tym deszczu, Sheila postanowiła wyruszyć szukać żywności. Wzięła ze sobą Marę i Sigmę, która miała status srebrnej łowczyni - drugi po łowczyni złotej stopień umiejętności w łowach.
Wyszły z groty około drugiej w nocy. Temperatura wynosiła około dwudziestu stopni. Lwice szły przez niskie, suche i szeleszczące trawy. Niebo było zakryte szarą, cienką skorupą chmur. Stanęły na wyniosłym przyczółku przy rzece, i spojrzały w kierunku Lwiej Skały. Teraz dopiero zobaczyły rozmiar klęski. Sigma była przerażona. Spojrzała na swe odbicie w małej, ocalałej kałuży.
Jej twarz przypominała trupią czaszkę; czarne oczy były blade, smutne i zapadłe. Boki zapadnięte, można było jej policzyć wszystkie kręgi i żebra. Grzywka stercząca i potargana. Łapy całe w kurzu i zaschniętej krwi; wyglądała, jakby wróciła z jakiejś potwornej wojny. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest bardzo podobna do Ziry i Vitani.
Sheila i Mara wyglądały tak samo: jak siostry Śmierci, tylko że ktoś chyba je odarł z czarnych szat. Wypatrzyły dość duże stado antylopek, na Nocnej Ziemi. Tylko tam było jeszcze dość wody, i nieco jedzenia.
Przeszły przez wzgórza oddzielające Ziemię Lwią od Nocnej, i znalazły się w dolinie rzeczki. Widziały też wapienne skałki, na drugim brzegu rzeki.
Nad rzeką pasło się stado owych małych, zwinnych zwierzątek. Mara, Sheila i Sigma przyczaiły się w krzakach i wyskoczyły na kilka sztuk. Po chwili z każdego pyska zwieszało się martwe, bezwładne ciało zwierzęcia.
Wróciły ze zdobyczą na Skałę. Wszystkie lwy rzuciły się na mięso, aż zostały tylko kości. Głód częściowo zaspokoiły, ale nadal brzuchy im lekko burczały.
Zła Ziemia - paradoksalnie - nie była w tak złym stanie. Trawa była jeszcze w miarę soczysta, ale po zwierzynie nie został nawet smród, mówiąc starym lwim porzekadłem.
O ile na innych ziemiach panowała susza i głód, w Górach Sokolich, na Ziemi Słoni i Równinie Zebr było ciepło, a zwierzęta żyły w dostatku, ponieważ przeniosły się tam chmury, brzemienne deszczem i gromem. Mwindaji siedziała we wrotach pieczary, spoglądając na mgłę, która spowiła całe góry.
Po pewnym czasie dobiegł ją głos Maziwy:
- Mwindi, chodź tu, bo zamarzniesz!
Mwindaji wprawdzie w ogóle nie czuła, by było jej zimno, ale że była posłuszna, to wróciła do komory. Na sklepieniu spały puchate, czarne nietoperze, najedzone po nocnym polowaniu.
- Co się stało? - spytała Mwindaji, patrząc na lwice, które sprawiały wrażenie zdecydowanych na jakąś poważną decyzję.
- Nic - odpowiedziała Tojo - tylko myślimy, że chyba się trzeba przenieść z tych gór w miejsce, w którym jest więcej innych lwów.
Mwindaji spojrzała na nią z oburzeniem.
- Co takiego?! Nigdzie się stąd nie ruszam! - krzyknęła. Była już przyzwyczajona do samotności, zimna i gór; nie chciała mieszkać nigdzie indziej.
- No dobra - odpowiedziała Maziwa - ale w dżungli jest coraz mniej jedzenia. Musimy się przenieść gdzieś na niższe stoki, w pobliże Równiny Zebr. Nie ma tam dużo lwów, pewnie z nikim się nie spotkamy.
Mwindaji spojrzała na lwice, na jaskinię. W pewnym momencie zatęskniła za tym miejscem, ale po chwili górę wzięły uczucia praktyczne: było tu zimno, niewygodnie i mokro, brud skapywał z sufitu, a jedzenia musiały sobie ciągle oszczędzać. O nie... przenosimy się, pomyślała.
Wyruszyły jeszcze tego samego dnia. Na Równinę Zebr nie było daleko; zaledwie kilka godzin wędrówki, na północny zachód od Gór Sokolich.
Po owych kilku godzinach, znalazły się na Równinie.
Była rzadko porośnięta akacjami, a całą ziemię pokrywały łany zielonej, jeszcze nie wyschniętej trawy. Znalazły schronienie nad rzeczką, w grocie między wielkimi, wapiennymi skałami. Było tam cieplej i przytulniej, niż w tych zimnych pieczarach w górach. Z całej równiny był piękny widok na Góry Sokole.
Lwice upolowały sporego, krzepkiego bawołu, którego zjadły. Mwindaji dawno nie jadła czegoś tak dobrego, soczystego i sycącego.
Mwindi postanowiła zwiedzić tą ziemię. Szła niedaleko rzeki, mijając skałki, akacje i krzewy. Po długim czasie znalazła się na polanie, gdzie trawa była jakby wypalona; tylko czerwona ziemia grzała się na słońcu. W cieniu kępki palm leżał duży, złocisty lew.
Jego nieco smutne, zdziwione oczy były czerwone, grzywka była koloru hebanu, na łapy i podbrzusze kremowe.
Gdy zobaczył Mwindaji, usiadł, i mruknął:
- Co tu robisz? Coś mi się nie wydaje, abym cię znał.
Mwindaaji zawahała się, ale po chwili odpowiedziała:
- Przeprowadziłam się. Mam na imię Mwindaji. A ty?
Lew zmrużył podejrzliwie oczy.
- Ja? Ja mam na imię Nyekundu. Z powodu oczu.
Mwindaji szybko spojrzała na jego czerwone, okrągłe oczy, zasłonięte do połowy ciemnymi kosmykami.
- Mieszkasz tu? - spytała.
- Tak, jak widać - odpowiedział Nyekundu, podszedł do lwicy i lekko przytulił jej łapę.
- To do zobaczenia - szepnął i odszedł w ciemne już trawy.
Mwindaji, kompletnie zdezorientowana, odwróciła się i wrzasnęła. Przed nią stał kolejny lew.
- Cześć - wydukał. Mwindaji spojrzała na niego. Miał zmierzwioną, brązową grzywkę, opadającą na kark i szyję. Jedno oko miał podbite, drugie ciemne, wąskie i groźne. Szczerzył przyjacielsko ostre, żółte zęby.
- Tak, witaj... - mruknęła Mwindaji, a lew powiedział, a raczej zachrypiał:
- Ja się nazywam Khuruna. A ty...? - dopytywał się lew.
"Nie jest taki zły", pomyślała Mwindi, po czym rzekła:
- Ja nazywam się Mwindaji.
- Fajne imię! - zaśmiał się Khuruna. - To do jutra, szanowna panno.
Mwindaji spojrzała, jak lew znika w trawach, po czym ruszyła do jaskini.
Na Lwiej Ziemi była kolejna zimna, pustynna noc. Sigma wciąż wpatrywała się w zamglony, wypalony słońcem horyzont. Siedziała na skałce przy dawnym wodopoju. Nagle usłyszała za sobą głos:
- Hej!
- Kto tam? - spytała, przekonana, że to pewnie ktoś robi jej dowcip. Po chwili głos ryknął:
- Śmierć!
Sigma wrzasnęła, ktoś spadł na nią z potężna siłą. To był Kavi.
- Bardzo śmieszne, wiesz? - burknęła Sigma.
- Wiem - uśmiechnął się Kavi, po czym otrzepał z kurzu łapy.
- Niestety, kurz to nasze utrapienie - mruknął przez zęby - ale musimy wytrzymywać. Na jego łapach było też sporo zaschniętej krwi upolowanych zwierząt. Zresztą wszystkie lwy wyglądały podobnie.
Sigma wstała i powlokła się na południe. Myślała, że cała ta kraina rzeczywiście jest otulona czarnym i gorącym tchnieniem Śmierci, niosącym suszę i zarazę. Nie zdziwiłaby się, gdyby teraz spotkała na swej drodze spotkała jej mroczny orszak.
Witam po dość długiej przerwie. Cóż, nie wiem, co napisać, więc powiem tylko, że kolejna notka za 3 komentarze. Mam nadzieję, że notka Wam się podoba :)
I jeszcze link do tej piosenki: link.
To na tyle.
Do następnej notki!
Z jaskini wyszedł Gerard, i zaprosił go gestem do siebie. Usiedli nad suchym wodopojem.
- Jak wiesz, dziś miałem cię nieco potrenować. Podświadomie znasz już wiele zaklęć, ale jeszcze nie potrafisz ich kontrolować. Dzisiaj chciałem cię nauczyć tarczy i Infernum, zaklęcia ognia. Może się okazać bardzo przydatne.
Nyeupe stanął przez wysuszonym drzewem, po czym, na polecenie Gerarda, wycelował w drzewo pazur i krzyknął:
- Ulinzi!
Z jego pazura wystrzelił promień ostro różowego światła, który uderzył w drzewo, odłupując mnóstwo kory, która upadła do kałuży.
- Cóż... nie powinniśmy trenować na drzewie. Próbujemy na mnie.
Nyeupe się nieco przestraszył, ale wycelował pazur w nauczyciela.
- Ulinzi!
- Kushinikiza! - Gerard rzucił zaklęcie odpychające, Nyeupe w tym samym czasie Tarczę. Zaklęcie czarnogrzywego zostało częściowo zablokowane, ale kilka strumieni światła ugodziło w ucho Nyeupego, nie czyniąc mu krzywdy.
- Nieźle! - krzyknął Gerard, i jeszcze przez jakąś godzinę trenowali Tarczę, aż Nyeupe się jej wyuczył. Wówczas przeszli do Infernum.
- Infernum to zaklęcie bardzo groźne, jednak może ci się przydać. Tak jak wspominałem, jest to zaklęcie powodujące pożary; dlatego jest takie niebezpieczne. Ten ogień potrafi zniszczyć nawet ciała nieśmiertelne. Ale wilk jest zbyt potężny, aby go zabić Infernum. Jednak przyda ci się do pozbawienia go świty. Na razie ja.
Gerard wzniósł pazur do góry. Wypowiedział cicho "Infernum", a z jego pazura wystrzelił potężny słup ognia, rozświetlający chmury, trawy i drzewa.
- Cudo - mruknął Nyeupe do siebie.
- Tak, ale niebezpieczne cudo. Musisz się tego nauczyć.
Nyeupe wycelował pazur w niebo i ryknął:
- Infernum!
W szare chmury wystrzelił wyraźnie mniejszy słup ognia, który rozdzielił się na mniejsze, które opadły leniwie, gasnąc w powietrzu.
Z przerażeniem patrzyła na to Nyoka, mówiąc wściekła do siebie:
- Na dobrego Hewę, co on wyrabia z tym dzieciakiem?! Te zaklęcia! Infernum jest oznaczone jako śmiertelne...
Na Złej Ziemi zza chmur wyjrzało słońce, a stado Korongo świętowało narodziny lwiątek. Były to dwie siostrzyczki. Urodziła je Mwisho, jedna z kuzynek Korongo (wszystkie lwice ze stada były ze sobą spokrewnione).
- Jak je nazwać? - spytała Mwisho swego partnera, Ugangę.
- To ciemne... może Kahawia? - zaproponował Uganga.
- Tak, to jasne... może Ukame? Albo... Ucheshi?
- Nie... lepiej Magharibi. - odpowiedział Uganga, a Mwisho nakarmiła oba lwiątka.
- Tak. Magharibi i Kahawia. Piękne imiona - powiedziała Korongo, pochylając się nad dziatwą swej kuzynki.
- Cześć - mruknął Lynx, gładząc sobie i tak zakurzoną grzywkę.
- Tak, cześć. - wymamrotała Sayansi.
- Trochę kurzu zostało ci na piersi - zauważył Lynx; Sayansi zaczerwieniła się pod futrem i strzepała piasek z piersi.
- Ee... może pójdziesz ze mną na spacer? - zaproponowała lwica. Lynx uśmiechnął się lekko.
- No jasne.
Sayansi o mało nie oszalała z radości. Poszli prosto nad rzekę. Tymczasem z kopca wyszła Hofu. Jej chyba najbardziej doskwierał ogólny głód.
Na wszystkich ziemiach zapanowała już dawno susza, która jednak teraz osiągnęła apogeum. Trawy były wyschnięte i zżółkniałe, wody wyschły, pozostały tylko wartkie, skaliste strumienie; nawet dżungle straciły swą soczystą zieleń; miały teraz barwę żółtawą. Zwierzyna wywędrowała na ten ciężki czas na wilgotne równiny, owiewane wiatrem, dmącym znad Oceanu Indyjskiego. Lwy i inne drapieżniki teraz żywiły się małymi antylopkami, które nie odbywały wędrówek, a nawet padliną. Wszystkie wychudły i zmizerniały, a kleszcze pokryły ich ciała.
Kiedy cudem upolowano coś żywego lub wyszarpano martwego, rozpoczynały się walki o najmniejszy choćby kawałek mięsa. Te bójki kończyły się zwykle okaleczaniami; zdarzały się też w stadzie Lwiej Skały. Jednak oni mieli jeszcze wodę; Vita, córka Sheili cudem odnalazła źródełko skalne, które teraz służyło za zbawienne źródło wody. Było oblegane cały dzień; znajdowało się w stertach skał przy Lwiej Skale.
Jednak pewnego dnia zdarzył się cud. To był niewątpliwie dar duchów. Spadł deszcz.
Padało tylko przez parę minut, ale dość mocno. Wodopoje i rzeki napełniły się nieco. Woda utrzymywała się przez kilka dni, by potem znów wyschnąć.
Ziemia była pokryta kurzem i pyłem, spękana jak stary dzban; na niej bieliły się kości zwierząt i kamienie.
Pewnego dnia, po tym, jak wszystkie wody wyschły po tym deszczu, Sheila postanowiła wyruszyć szukać żywności. Wzięła ze sobą Marę i Sigmę, która miała status srebrnej łowczyni - drugi po łowczyni złotej stopień umiejętności w łowach.
Jej twarz przypominała trupią czaszkę; czarne oczy były blade, smutne i zapadłe. Boki zapadnięte, można było jej policzyć wszystkie kręgi i żebra. Grzywka stercząca i potargana. Łapy całe w kurzu i zaschniętej krwi; wyglądała, jakby wróciła z jakiejś potwornej wojny. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest bardzo podobna do Ziry i Vitani.
Sheila i Mara wyglądały tak samo: jak siostry Śmierci, tylko że ktoś chyba je odarł z czarnych szat. Wypatrzyły dość duże stado antylopek, na Nocnej Ziemi. Tylko tam było jeszcze dość wody, i nieco jedzenia.
Przeszły przez wzgórza oddzielające Ziemię Lwią od Nocnej, i znalazły się w dolinie rzeczki. Widziały też wapienne skałki, na drugim brzegu rzeki.
Nad rzeką pasło się stado owych małych, zwinnych zwierzątek. Mara, Sheila i Sigma przyczaiły się w krzakach i wyskoczyły na kilka sztuk. Po chwili z każdego pyska zwieszało się martwe, bezwładne ciało zwierzęcia.
Wróciły ze zdobyczą na Skałę. Wszystkie lwy rzuciły się na mięso, aż zostały tylko kości. Głód częściowo zaspokoiły, ale nadal brzuchy im lekko burczały.
Zła Ziemia - paradoksalnie - nie była w tak złym stanie. Trawa była jeszcze w miarę soczysta, ale po zwierzynie nie został nawet smród, mówiąc starym lwim porzekadłem.
O ile na innych ziemiach panowała susza i głód, w Górach Sokolich, na Ziemi Słoni i Równinie Zebr było ciepło, a zwierzęta żyły w dostatku, ponieważ przeniosły się tam chmury, brzemienne deszczem i gromem. Mwindaji siedziała we wrotach pieczary, spoglądając na mgłę, która spowiła całe góry.
Po pewnym czasie dobiegł ją głos Maziwy:
- Mwindi, chodź tu, bo zamarzniesz!
Mwindaji wprawdzie w ogóle nie czuła, by było jej zimno, ale że była posłuszna, to wróciła do komory. Na sklepieniu spały puchate, czarne nietoperze, najedzone po nocnym polowaniu.
- Co się stało? - spytała Mwindaji, patrząc na lwice, które sprawiały wrażenie zdecydowanych na jakąś poważną decyzję.
- Nic - odpowiedziała Tojo - tylko myślimy, że chyba się trzeba przenieść z tych gór w miejsce, w którym jest więcej innych lwów.
Mwindaji spojrzała na nią z oburzeniem.
- Co takiego?! Nigdzie się stąd nie ruszam! - krzyknęła. Była już przyzwyczajona do samotności, zimna i gór; nie chciała mieszkać nigdzie indziej.
- No dobra - odpowiedziała Maziwa - ale w dżungli jest coraz mniej jedzenia. Musimy się przenieść gdzieś na niższe stoki, w pobliże Równiny Zebr. Nie ma tam dużo lwów, pewnie z nikim się nie spotkamy.
Mwindaji spojrzała na lwice, na jaskinię. W pewnym momencie zatęskniła za tym miejscem, ale po chwili górę wzięły uczucia praktyczne: było tu zimno, niewygodnie i mokro, brud skapywał z sufitu, a jedzenia musiały sobie ciągle oszczędzać. O nie... przenosimy się, pomyślała.
Wyruszyły jeszcze tego samego dnia. Na Równinę Zebr nie było daleko; zaledwie kilka godzin wędrówki, na północny zachód od Gór Sokolich.
Po owych kilku godzinach, znalazły się na Równinie.
Była rzadko porośnięta akacjami, a całą ziemię pokrywały łany zielonej, jeszcze nie wyschniętej trawy. Znalazły schronienie nad rzeczką, w grocie między wielkimi, wapiennymi skałami. Było tam cieplej i przytulniej, niż w tych zimnych pieczarach w górach. Z całej równiny był piękny widok na Góry Sokole.
Lwice upolowały sporego, krzepkiego bawołu, którego zjadły. Mwindaji dawno nie jadła czegoś tak dobrego, soczystego i sycącego.
- Co tu robisz? Coś mi się nie wydaje, abym cię znał.
Mwindaaji zawahała się, ale po chwili odpowiedziała:
- Przeprowadziłam się. Mam na imię Mwindaji. A ty?
Lew zmrużył podejrzliwie oczy.
- Ja? Ja mam na imię Nyekundu. Z powodu oczu.
Mwindaji szybko spojrzała na jego czerwone, okrągłe oczy, zasłonięte do połowy ciemnymi kosmykami.
- Mieszkasz tu? - spytała.
- Tak, jak widać - odpowiedział Nyekundu, podszedł do lwicy i lekko przytulił jej łapę.
- To do zobaczenia - szepnął i odszedł w ciemne już trawy.
Mwindaji, kompletnie zdezorientowana, odwróciła się i wrzasnęła. Przed nią stał kolejny lew.
- Cześć - wydukał. Mwindaji spojrzała na niego. Miał zmierzwioną, brązową grzywkę, opadającą na kark i szyję. Jedno oko miał podbite, drugie ciemne, wąskie i groźne. Szczerzył przyjacielsko ostre, żółte zęby.
- Tak, witaj... - mruknęła Mwindaji, a lew powiedział, a raczej zachrypiał:
- Ja się nazywam Khuruna. A ty...? - dopytywał się lew.
"Nie jest taki zły", pomyślała Mwindi, po czym rzekła:
- Ja nazywam się Mwindaji.
- Fajne imię! - zaśmiał się Khuruna. - To do jutra, szanowna panno.
Mwindaji spojrzała, jak lew znika w trawach, po czym ruszyła do jaskini.
Na Lwiej Ziemi była kolejna zimna, pustynna noc. Sigma wciąż wpatrywała się w zamglony, wypalony słońcem horyzont. Siedziała na skałce przy dawnym wodopoju. Nagle usłyszała za sobą głos:
- Hej!
- Kto tam? - spytała, przekonana, że to pewnie ktoś robi jej dowcip. Po chwili głos ryknął:
- Śmierć!
Sigma wrzasnęła, ktoś spadł na nią z potężna siłą. To był Kavi.
- Bardzo śmieszne, wiesz? - burknęła Sigma.
- Wiem - uśmiechnął się Kavi, po czym otrzepał z kurzu łapy.
- Niestety, kurz to nasze utrapienie - mruknął przez zęby - ale musimy wytrzymywać. Na jego łapach było też sporo zaschniętej krwi upolowanych zwierząt. Zresztą wszystkie lwy wyglądały podobnie.
Sigma wstała i powlokła się na południe. Myślała, że cała ta kraina rzeczywiście jest otulona czarnym i gorącym tchnieniem Śmierci, niosącym suszę i zarazę. Nie zdziwiłaby się, gdyby teraz spotkała na swej drodze spotkała jej mroczny orszak.
Doszła do całkowicie wyschniętej rzeki, na granicy ze Złą Ziemią. Stanęła na skale na brzegu, rozwarzając, czy nie rzucić się w dół. Nagle usłyszała ciche, ulotne szepty, jakby głos duchów, przelatujących obok niej. Przeskoczyła prosto na twardą powierzchnię suchej skorupy ziemi. Była w Złej Krainie. Wówczas usłyszała coś, co musiało się wiązać z jej ponurymi przeczuciami... słyszała kruki.
Mnóstwo kruków. Słyszała głosy tych czarnych, strasznych a równocześnie pięknych ptaków, których tuzin ciągnie świetlisty, spękany rydwan Śmierci, jak głosi stara legenda. Ruszyła w stronę jednego z kopców. Nad nim trzepotało skrzydłami całe stado. Coś musiało się tam stać.
Weszła do środka... i wrzasnęła.Witam po dość długiej przerwie. Cóż, nie wiem, co napisać, więc powiem tylko, że kolejna notka za 3 komentarze. Mam nadzieję, że notka Wam się podoba :)
I jeszcze link do tej piosenki: link.
To na tyle.
Do następnej notki!