Chuki siedziała w jaskini na Ziemi Sabari, spoglądając z niechęcią na Daimona.
- O co ci chodzi? - mruknął, wyraźnie oburzony.
- Chciałam z tobą porozmawiać, póki rodzice nie przyjdą - warknęła, siadając koło niego.
- O czym? - burknął.
- Mów jeszcze ciszej - syknęła sarkastycznie Chuki. - Chciałam się ciebie spytać o jedną, drobną rzecz. Czemu jesteś taki? Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać, uważasz się za władcę świata? Stajesz się taki jak ja, tylko ja zachowywałam się tak, kiedy miałam trzy miesiące, a nie dwa lata na karku!
Daimon spojrzał na nią z wyrzutem.
- Wiesz, dlaczego? - odpowiedział, głośno i wyraźnie - Bo ciągle mnie trzymają na uwięzi. Nie dają mi porozmawiać z innymi. Odkąd przenieśliśmy się tutaj, nie wypuszczają mnie, jakbym za chwilę miał wszystkim poucinać głowy. O to mi chodzi. Chcę się wyzwolić.
Chuki popatrzyła się na niego i westchnęła.
- To czemu im tego nie możesz powiedzieć?
Daimon skulił się. Sprawiał wrażenie, jakby o tym nie pomyślał.
- Rzeczywiście - odrzekł z uśmiechem kogoś lekko stukniętego - ale problem w tym, że już im o tym mówiłem. - po czym opadł na ziemię, grzebiąc pazurem w kępce trawy.
Chuki kopnęła go w zadek.
- No, już, wychodź! Są tam! - powiedziała mu do ucha, wskazując na grupę nastolatków, leżących w cieniu akacji. Daimon wybiegł z jaskini ku nim.
- Nom... chyba już przestanie narzekać - mruknęła do siebie z satysfakcją Chuki i wyszła też na dwór.
Niedaleko grupki nastolatków siedziała inna, samotna lwica. Była w tym samym stadzie, co Chuki.
Miała na imię Nafasi. Była nieco starsza od Kaviego, Sigmy i Chuki. Jej sierść była barwy beżowożółtej, wąskie, piękne oczy miały cudną barwę fioletowego ametystu, ziemię drapały długie, czarne pazury. Na karku, szyi i głowie sierść była nieco dłuższa i ciemniejsza. Jej twarz była bystra, nieco groźna, lekko pociągła. Ogólnie rzecz biorąc: jeśli by się kierować wyglądem zewnętrznym, otaczałaby ją pokaźna grupa samców. Ale nie należy oceniać książki po okładce; miała dość wybuchowy charakter i była nerwowa. Chuki usiadła koło niej. Zagadnęła nieco nieśmiało:
- Ee... może... cześć, Nafasi.
Fioletowooka podniosła głowę i spojrzała na nią z czymś w rodzaju smutku.
- Czołem, Chuki. Jak tam?
- Zwyczajnie - odpowiedziała szybko Chuki - mam takie pytanie: lubisz polowanie?
Nafasi spojrzała na nią z tym samym smutnym wzrokiem.
- Nie. Bo nikt mnie nie uczył.
Niebieskie oczy patrzyły prosto w ametystowe ślepia z oburzeniem i zaskoczeniem.
- Jak?! Nikt? - krzyknęła Chuki.
- Nie, wiesz... jestem łowcą na miarę Sanariego, który po trzystu udanych polowaniach kompletnie zidiociał i wylądował... sama wiesz gdzie. Chyba nie muszę ci opowiadać tej historii. - mruknęła Nafasi z sarkazmem. - Skąd - teraz mówiła na poważnie - nikt się nie kwapił. Na lekcje mnie nie posłali.
Chuki gapiła się na nią z otwartymi ustami, po czym zaczęła:
- A może... ja bym cię nauczyła?
Groźne oczy Nafasi wypełniły się niezmiernym szczęściem zmieszanym z zaskoczeniem.
- Na... na serio? - wysapała. - Proszę... naucz mnie!
Chuki uśmiechnęła się, po czym rzekła:
- No jasne. Najpierw kilka ćwiczeń ruchowych.
I tak rozpoczęła się nauka polowania.
Tymczasem Moshi, Mwanga i Huruma leżeli na szczycie wzgórza na Złej Ziemi; Mwanga, ponieważ bali się go wszyscy, stanął na warcie. Moshi spoglądał na dżunglę, Huruma leżał i wszystkiego się bał, przytaczając stary lwi dowcip, który po paru dniach od wymyślenia był tak popularny, że znudził się nawet staremu, jednookiemu Osorkonowi z Nocnej Ziemi, który się śmiał się ze wszystkiego, nawet jeśli stało się tak zwanym "sucharem"; to był gość! Gdyby nie to, że podczas rubasznego śmiechu dostał ataku serca i zmarł przed rokiem, może by się teraz zaśmiał z tego widoku na szczycie wzgórza. Niestety, nieboszczyk śmiać się nie może, no chyba że jakiś wyjątkowo złośliwy czarnoksiężnik wytarga go z trumny i powoła do życia; na razie takie rzeczy jednak się nie zdarzały.
Ale teraz porzućmy temat dobrodusznego Osorkona i przejdźmy do rzeczy.
Huruma leżał między lwami, spogladając z trwogą na wyprostowanego Mwangę, który na przemian wysuwał i chował ostre, ciemnoszare pazury, co jakiś czas mierzwiąc sobie łapami rozczochraną, szarawą grzywkę. Moshi patrzył się na szczyty drzew. Przyprowadzili Hurumę na wzgórze bez słowa. W końcu brązowy nastolatek wychrypiał:
- Ee... po co tu właściwie jesteśmy?
Mwanga spojrzał na niego wąskimi, ciemnymi oczami, jednak Moshi już udzielił odpowiedzi:
- Obserwujemy te drzewa, bo widziałem latającego stwora. Patrzę, czy go tu nie ma.
Mwanga warknął:
- Aha, więc po to tu jesteśmy, aby obserwować iluzję optyczną lub wytwór twojej wybujałej jak knieja wyobraźni? Jeśli tak, to albo idę, albo mi wszystko tłumaczysz.
Niebieskie oczy Moshiego spotkały przeszywające grozą spojrzenie czarnych oczu Mwangi, więc zaczął szybko opowiadać.
- Bo... ja wczoraj, w nocy chodziłem se po tych wzgórzach... - ale nie dokończył, po piekielnie dokładny Mwanga, uczulony na wszelkie błędy językowe, przerwał mu:
- Nie mówi się "se", tylko "sobie".
- Tak, rzeczywiście - zarumienił się Moshi. - No... chodziłem sobie w nocy po tych wzgórzach, patrzyłem na dżunglę. Wisiał nad nią księżyc... i co widzę na jego tle? Latającego dziwoląga!
- Jak wyglądał? - zapytał Huruma.
- Jak czarna, uskrzydlona zebra... ale czarna, i grzywa taka jasna... - przypominał sobie Moshi.
- Lepiej będzie, jak wyruszymy następnej nocy - mruknął Mwanga i zszedł ze wzgórza. W jego ślady poszedł Huruma, a potem, z nieukrywaną niechęcią, poszedł za nimi Moshi.
W tym samym czasie Daimon usiadł, dość onieśmielony, usiadł między nastolatkami. Jeden z nich zwrócił na niego uwagę. Miał bardzo jasne, prawie białe oczy.
- Cześć - powiedział - chcesz z nami posiedzieć? Ja mam na imię Salivis, a ty? Chyba Daimon, no nie? Mówiła mi o tobie Chuki.
Daimon usiadł przy Salivisie, a zaczęli mu się przedstawiać inni. Dość zachęcająco patrzyła się na niego jasnobrązowa lwica, Ulimwengu.
Czerwonooki lew rozmawiał z innymi, plotkowali, rozgłaszali dość prymitywne i czasem wręcz chamskie dowcipy, śmiali się z różnych absurdalnych sytuacji; gdyby w ich gronie był wspomniany świętej pamięci Osorkon, śmiech rozbrzmiewałby aż po Góry Sokole.
Późnym wieczorem, Daimon leżał przed jaskinią na grzbiecie, patrząc się w niebo. Noc zakryła całą Afrykę swym czarnym, lśniącym gwiazdami płaszczem; pod nim skrył się księżyc, oświetlając swym srebrnym światłem trawy, wzgórza i dżungle. Szare woale chmur Noc owinęła sobie wokół swej szyi.
Jasnooki Salivis siedział u wejścia do groty, pełniąc straż. Chuki rozmawiała cicho z Nafasi, a rodzice rodzeństwa, Sakkara i Wohu, spali w najlepsze. Byli oni przywódcami stada; oprócz tego były jeszcze dwa samce, każdy miał harem złożony z dwóch lwic; te trójki były rodzicami nastolatków.
- To dobranoc - mruknęła Chuki do Nafasi i zasnęły. Daimon wszedł do groty.
Spoglądał kątem oka na rzeczywiście piękną Nafasi. Fioletowe oczy zamknęły się, łapy położyła przed sobą i złożyła między nimi głowę.
- O kurczę... - mruknął do siebie. - Ona... na dobrego Mzimu...
Nafasi tego nie usłyszała, lecz Daimon podszedł do niej, i położył się obok lwicy.
- Musiało cię to czekać - usłyszał za sobą czyjś głos.
Odwrócił się, lecz nikogo nie zauważył.
- Nie możesz mnie zobaczyć - odpowiedział głos.
Czerwonooki westchnął.
- Co mnie miało niby spotkać? - zapytał ponuro.
- Miłość.
- Co?! - prawie krzyknął Daimon.
- Tak. Wiem, że Nafasi ci się podoba. To nic takiego. Po prostu jej to powiedz. - szepnął niematerialny głos.
- Teraz?
- Nie, jutro, matole.
Daimon chciał zadać cios z powodu nazwania go "matołem", ale tylko uderzył powietrze.
- Ha! To jest zaleta bycia śladem energii - zadrwił głos i nastała cisza.
Lwiątka pobiegły za nim, a raczej pod nim, aż dotarli na łąki na południe od dżungli. Tam wylądował. Stanął na zielonej, wilgotnej trawie, a po chwili zaczął biegać po łące. Moshi zachwycał się jego pięknem.
- No dobra... chyba powinniśmy wracać. Znaleźliśmy i... - Huruma nie skończył, bo pegaz stanął przy nich, kładąc skrzydła na ziemi.
- Chyba sobie na nim polatamy, co nie? - zaproponował cicho Mwanga, który wskoczył na grzbiet pegaza. Reszta lwiątek uczyniło to samo, z lekką niechęcią. Kruczogrzywy nie stawiał się, przeciwnie, chyba był zadowolony.
Mwanga poklepał zwierzę po szyi. Pegaz rozłożył skrzydła, i mocno odbił się od ziemi.
Huruma cudem nie spadł, gdy zad zwierzęcia osunął się w dół, lecz po chwili całe ciało było na równej wysokości.
Przelecieli nad podmokłą łąką i nad dżunglą, potem ujrzeli pod sobą Złą Ziemię. Wylądowali na Cmentarzu Słoni, skostniali od zimna i wiatru. Kruczogrzywy odleciał w kierunku lasu.
Na Wietrznej Ziemi było tak jak zwykle - wiatr szarpał prawie bezlistnymi drzewami, chmury zakryły niebo. Maya siedziała na deszczu, wściekła na cały świat.
Tu niszcząca i dzieląca moc zła była wyjątkowo odczuwalna. Lwy były podzielone, często dochodziło do bójek i kłótni.
Mayi jeszcze to nie dotknęło. Próbowała innych znowu połączyć, ale nie dawało to efektu. Normalni zostali jeszcze Gothar, Simon i Malkia. Oni jeszcze próbowali porozmawiać z innymi, ale udawało się to tak, jak wsadzanie nosorożca do słoika z kiszonymi ogórkami.
- Chyba nam się nigdy nie uda - mruknęła Maya, gdy jej "normalni" towarzysze wyszli z jaskini i usiedli obok niej.
- Cóż, musimy czekać, aż ten cały Nyeupe go pokona... - odpowiedział ponuro Gothar.
- Nie możemy go poganiać. Wierzę w niego - odparł z nieco większym entuzjazmem Simon.
- No wlasni, mocie rację - odpowiedziała Malkia.
*kłąb - u zwierząt, głównie ssaków, miejsce styku szyi z grzbietem; w kłębie mierzy się wysokość m.in. koni i psów, np. koń ma metr w kłębie.
Mam nadzieję, że notka wam się podoba i jest odpowiednio długa xD Czekam tym razem na 5 komentarzy, bo widzę, że coraz więcej osób komentuje bloga.
I link do tej piosenki.
Przypominam, że kolejny konkurs odbędzie się wtedy, gdy liczba wyświetleń bloga wyniesie 5000, a to chyba nastąpi niedługo:)
Pozdrawiam Was wszystkich i do następnej notki!
- O co ci chodzi? - mruknął, wyraźnie oburzony.
- Chciałam z tobą porozmawiać, póki rodzice nie przyjdą - warknęła, siadając koło niego.
- O czym? - burknął.
- Mów jeszcze ciszej - syknęła sarkastycznie Chuki. - Chciałam się ciebie spytać o jedną, drobną rzecz. Czemu jesteś taki? Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać, uważasz się za władcę świata? Stajesz się taki jak ja, tylko ja zachowywałam się tak, kiedy miałam trzy miesiące, a nie dwa lata na karku!
Daimon spojrzał na nią z wyrzutem.
Chuki popatrzyła się na niego i westchnęła.
- To czemu im tego nie możesz powiedzieć?
Daimon skulił się. Sprawiał wrażenie, jakby o tym nie pomyślał.
- Rzeczywiście - odrzekł z uśmiechem kogoś lekko stukniętego - ale problem w tym, że już im o tym mówiłem. - po czym opadł na ziemię, grzebiąc pazurem w kępce trawy.
Chuki kopnęła go w zadek.
- No, już, wychodź! Są tam! - powiedziała mu do ucha, wskazując na grupę nastolatków, leżących w cieniu akacji. Daimon wybiegł z jaskini ku nim.
- Nom... chyba już przestanie narzekać - mruknęła do siebie z satysfakcją Chuki i wyszła też na dwór.
Niedaleko grupki nastolatków siedziała inna, samotna lwica. Była w tym samym stadzie, co Chuki.
Miała na imię Nafasi. Była nieco starsza od Kaviego, Sigmy i Chuki. Jej sierść była barwy beżowożółtej, wąskie, piękne oczy miały cudną barwę fioletowego ametystu, ziemię drapały długie, czarne pazury. Na karku, szyi i głowie sierść była nieco dłuższa i ciemniejsza. Jej twarz była bystra, nieco groźna, lekko pociągła. Ogólnie rzecz biorąc: jeśli by się kierować wyglądem zewnętrznym, otaczałaby ją pokaźna grupa samców. Ale nie należy oceniać książki po okładce; miała dość wybuchowy charakter i była nerwowa. Chuki usiadła koło niej. Zagadnęła nieco nieśmiało:
- Ee... może... cześć, Nafasi.
Fioletowooka podniosła głowę i spojrzała na nią z czymś w rodzaju smutku.
- Czołem, Chuki. Jak tam?
- Zwyczajnie - odpowiedziała szybko Chuki - mam takie pytanie: lubisz polowanie?
Nafasi spojrzała na nią z tym samym smutnym wzrokiem.
- Nie. Bo nikt mnie nie uczył.
- Jak?! Nikt? - krzyknęła Chuki.
- Nie, wiesz... jestem łowcą na miarę Sanariego, który po trzystu udanych polowaniach kompletnie zidiociał i wylądował... sama wiesz gdzie. Chyba nie muszę ci opowiadać tej historii. - mruknęła Nafasi z sarkazmem. - Skąd - teraz mówiła na poważnie - nikt się nie kwapił. Na lekcje mnie nie posłali.
Chuki gapiła się na nią z otwartymi ustami, po czym zaczęła:
- A może... ja bym cię nauczyła?
Groźne oczy Nafasi wypełniły się niezmiernym szczęściem zmieszanym z zaskoczeniem.
- Na... na serio? - wysapała. - Proszę... naucz mnie!
Chuki uśmiechnęła się, po czym rzekła:
- No jasne. Najpierw kilka ćwiczeń ruchowych.
I tak rozpoczęła się nauka polowania.
Tymczasem Moshi, Mwanga i Huruma leżeli na szczycie wzgórza na Złej Ziemi; Mwanga, ponieważ bali się go wszyscy, stanął na warcie. Moshi spoglądał na dżunglę, Huruma leżał i wszystkiego się bał, przytaczając stary lwi dowcip, który po paru dniach od wymyślenia był tak popularny, że znudził się nawet staremu, jednookiemu Osorkonowi z Nocnej Ziemi, który się śmiał się ze wszystkiego, nawet jeśli stało się tak zwanym "sucharem"; to był gość! Gdyby nie to, że podczas rubasznego śmiechu dostał ataku serca i zmarł przed rokiem, może by się teraz zaśmiał z tego widoku na szczycie wzgórza. Niestety, nieboszczyk śmiać się nie może, no chyba że jakiś wyjątkowo złośliwy czarnoksiężnik wytarga go z trumny i powoła do życia; na razie takie rzeczy jednak się nie zdarzały.
Ale teraz porzućmy temat dobrodusznego Osorkona i przejdźmy do rzeczy.
Huruma leżał między lwami, spogladając z trwogą na wyprostowanego Mwangę, który na przemian wysuwał i chował ostre, ciemnoszare pazury, co jakiś czas mierzwiąc sobie łapami rozczochraną, szarawą grzywkę. Moshi patrzył się na szczyty drzew. Przyprowadzili Hurumę na wzgórze bez słowa. W końcu brązowy nastolatek wychrypiał:
- Ee... po co tu właściwie jesteśmy?
Mwanga spojrzał na niego wąskimi, ciemnymi oczami, jednak Moshi już udzielił odpowiedzi:
- Obserwujemy te drzewa, bo widziałem latającego stwora. Patrzę, czy go tu nie ma.
Mwanga warknął:
- Aha, więc po to tu jesteśmy, aby obserwować iluzję optyczną lub wytwór twojej wybujałej jak knieja wyobraźni? Jeśli tak, to albo idę, albo mi wszystko tłumaczysz.
Niebieskie oczy Moshiego spotkały przeszywające grozą spojrzenie czarnych oczu Mwangi, więc zaczął szybko opowiadać.
- Bo... ja wczoraj, w nocy chodziłem se po tych wzgórzach... - ale nie dokończył, po piekielnie dokładny Mwanga, uczulony na wszelkie błędy językowe, przerwał mu:
- Nie mówi się "se", tylko "sobie".
- Tak, rzeczywiście - zarumienił się Moshi. - No... chodziłem sobie w nocy po tych wzgórzach, patrzyłem na dżunglę. Wisiał nad nią księżyc... i co widzę na jego tle? Latającego dziwoląga!
- Jak wyglądał? - zapytał Huruma.
- Jak czarna, uskrzydlona zebra... ale czarna, i grzywa taka jasna... - przypominał sobie Moshi.
- Lepiej będzie, jak wyruszymy następnej nocy - mruknął Mwanga i zszedł ze wzgórza. W jego ślady poszedł Huruma, a potem, z nieukrywaną niechęcią, poszedł za nimi Moshi.
W tym samym czasie Daimon usiadł, dość onieśmielony, usiadł między nastolatkami. Jeden z nich zwrócił na niego uwagę. Miał bardzo jasne, prawie białe oczy.
- Cześć - powiedział - chcesz z nami posiedzieć? Ja mam na imię Salivis, a ty? Chyba Daimon, no nie? Mówiła mi o tobie Chuki.
Daimon usiadł przy Salivisie, a zaczęli mu się przedstawiać inni. Dość zachęcająco patrzyła się na niego jasnobrązowa lwica, Ulimwengu.
Czerwonooki lew rozmawiał z innymi, plotkowali, rozgłaszali dość prymitywne i czasem wręcz chamskie dowcipy, śmiali się z różnych absurdalnych sytuacji; gdyby w ich gronie był wspomniany świętej pamięci Osorkon, śmiech rozbrzmiewałby aż po Góry Sokole.
Późnym wieczorem, Daimon leżał przed jaskinią na grzbiecie, patrząc się w niebo. Noc zakryła całą Afrykę swym czarnym, lśniącym gwiazdami płaszczem; pod nim skrył się księżyc, oświetlając swym srebrnym światłem trawy, wzgórza i dżungle. Szare woale chmur Noc owinęła sobie wokół swej szyi.
- To dobranoc - mruknęła Chuki do Nafasi i zasnęły. Daimon wszedł do groty.
Spoglądał kątem oka na rzeczywiście piękną Nafasi. Fioletowe oczy zamknęły się, łapy położyła przed sobą i złożyła między nimi głowę.
- O kurczę... - mruknął do siebie. - Ona... na dobrego Mzimu...
Nafasi tego nie usłyszała, lecz Daimon podszedł do niej, i położył się obok lwicy.
- Musiało cię to czekać - usłyszał za sobą czyjś głos.
Odwrócił się, lecz nikogo nie zauważył.
- Nie możesz mnie zobaczyć - odpowiedział głos.
Czerwonooki westchnął.
- Co mnie miało niby spotkać? - zapytał ponuro.
- Miłość.
- Co?! - prawie krzyknął Daimon.
- Tak. Wiem, że Nafasi ci się podoba. To nic takiego. Po prostu jej to powiedz. - szepnął niematerialny głos.
- Teraz?
- Nie, jutro, matole.
Daimon chciał zadać cios z powodu nazwania go "matołem", ale tylko uderzył powietrze.
- Ha! To jest zaleta bycia śladem energii - zadrwił głos i nastała cisza.
Następnego dnia, a raczej wieczoru, Moshi postanowił szukać w dżungli tego uskrzydlonego zwierza. Poszedł z Hurumą i Mwangą, nie wział jednak marudnego Simby.
Ruszyli około szóstej godziny po południu; słońce zachodziło za horyzont. Mwanga, "Kwiat Śmierci", jak go nazywano, szedł ostatni, jako straż tylna, Huruma w środku, Moshi na przedzie, bo innej opcji nie było. Zagłębiali się w las deszczowy, idąc przez paprocie, korzenie i pnącza, i odganiając się od much, komarów i innych latających stworzeń.
W końcu dotarli do kamienia, z którego wchodziło się na mosty i platformy zbudowane przez szympansy. Moshi rzekł:
- Przejdziemy przez ten kamień i ruszamy dalej.
Lwy przeszły przez potężny, omszały głaz; dalej też była ścieżka, oświetlona blaskiem księżyca.
Trochę bali się iść nieznaną sobie drogą, ale się nie gubili, bo było tu dość widno. Po kilkunastu minutach doszli do pięknego, turkusowego jeziora, zasilanego wysokimi siklawami i strumieniami. Na drugim brzegu majaczył ciemny kształt.
- Co to jest? - wysapał przerażony Huruma.
- Nie wiem... odpowiedział Moshi, i brzegiem jeziora poszedł w kierunku zwierza.
- Na duchy... co on wyprawia?! - krzyknął cicho Mwanga, spoglądając z trwogą na jasnego lewka, który zbliżał się do tajemniczego zwierzęcia. Kiedy był dość blisko, szepnął coś i szturchnął go łapą. Niepotrzebnie to robił.
Stworzenie stanęło dęba, jak wściekły koń, przeszywając powietrze przednimi kopytami. Moshi z wrzaskiem upadł na ziemię. Czarny koń rozłożył skrzydła...
...to jego szukali. To był pegaz!
- O matko! - krzyknął Huruma.
Pegaz stanął na długich, mocnych nogach, rozpostarł wielkie, pokryte kruczoczarnymi piórami skrzydła i potrząsnął długą, również czarną grzywą. Podszedł do niego Mwanga.
- To Kruczogrzywy - szepnął z niedowierzaniem - dzisiaj jest tak mało pegazów... nie wiedziałem, że kiedykolwiek go zobaczę...
Pegaz Kruczogrzywy był zbudowany jak przerośnięty koń arabski; wysoki na dwa metry w kłębie*, szczupłe, acz silne i zwinne nogi, kopyta lśniące, mocne, twarde i ciemnoszare. Grzywa sięgała do kolan, długa grzywka opadała na oczy, przypominające kolorem i kształtem żuki. Skrzydła wyglądały jak te, które należą do kruka, lecz były pięć razy większe.
- Nie... on... jest.... cudowny - wydyszał wciąż przerażony Moshi.
Mwanga przytulił się do niego. Huruma mruknął:
- Lepiej się do niego nie przytulaj... on chyba chce się poderwać do lotu...
I miał rację. Pegaz stanął znowu dęba, po czym w niesamowity sposób oderwał się od ziemi.
- No dobra... chyba powinniśmy wracać. Znaleźliśmy i... - Huruma nie skończył, bo pegaz stanął przy nich, kładąc skrzydła na ziemi.
- Chyba sobie na nim polatamy, co nie? - zaproponował cicho Mwanga, który wskoczył na grzbiet pegaza. Reszta lwiątek uczyniło to samo, z lekką niechęcią. Kruczogrzywy nie stawiał się, przeciwnie, chyba był zadowolony.
Mwanga poklepał zwierzę po szyi. Pegaz rozłożył skrzydła, i mocno odbił się od ziemi.
Huruma cudem nie spadł, gdy zad zwierzęcia osunął się w dół, lecz po chwili całe ciało było na równej wysokości.
Przelecieli nad podmokłą łąką i nad dżunglą, potem ujrzeli pod sobą Złą Ziemię. Wylądowali na Cmentarzu Słoni, skostniali od zimna i wiatru. Kruczogrzywy odleciał w kierunku lasu.
Na Wietrznej Ziemi było tak jak zwykle - wiatr szarpał prawie bezlistnymi drzewami, chmury zakryły niebo. Maya siedziała na deszczu, wściekła na cały świat.
Tu niszcząca i dzieląca moc zła była wyjątkowo odczuwalna. Lwy były podzielone, często dochodziło do bójek i kłótni.
Mayi jeszcze to nie dotknęło. Próbowała innych znowu połączyć, ale nie dawało to efektu. Normalni zostali jeszcze Gothar, Simon i Malkia. Oni jeszcze próbowali porozmawiać z innymi, ale udawało się to tak, jak wsadzanie nosorożca do słoika z kiszonymi ogórkami.
- Chyba nam się nigdy nie uda - mruknęła Maya, gdy jej "normalni" towarzysze wyszli z jaskini i usiedli obok niej.
- Cóż, musimy czekać, aż ten cały Nyeupe go pokona... - odpowiedział ponuro Gothar.
- Nie możemy go poganiać. Wierzę w niego - odparł z nieco większym entuzjazmem Simon.
- No wlasni, mocie rację - odpowiedziała Malkia.
*kłąb - u zwierząt, głównie ssaków, miejsce styku szyi z grzbietem; w kłębie mierzy się wysokość m.in. koni i psów, np. koń ma metr w kłębie.
Mam nadzieję, że notka wam się podoba i jest odpowiednio długa xD Czekam tym razem na 5 komentarzy, bo widzę, że coraz więcej osób komentuje bloga.
I link do tej piosenki.
Przypominam, że kolejny konkurs odbędzie się wtedy, gdy liczba wyświetleń bloga wyniesie 5000, a to chyba nastąpi niedługo:)
Pozdrawiam Was wszystkich i do następnej notki!
Jedna z lepszych notek, które czytałam na twoim blogu:) Serio, naprawdę mi się spodobało. Ma nadzieję, że Daimon wyzna miłość Nafasi i, że ona też go pokocha:)
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością na następne notki:)
Pozdrawiam,
Damu
Fajnie, że Chuki chce nauczyć Nafasi polowania. Bardzo podobał mi się ten motyw z pegazem, naprawdę, coś wspaniałego:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Nyota
Notka bardzo mi się podoba,a najbardziej ten obrazek twojego autorstwa.
OdpowiedzUsuńOby Daimon wyznał miłość Nafasi,a ona odwzaiemniła jego uczucie =)
Piosenka nawet,nawet...
Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award!
OdpowiedzUsuńSzczegóły na moim blogu - w-pierscieniu-ognia.blogspot.com
Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award!
OdpowiedzUsuńSzczegóły na moim blogu - wataha-gniewu.blogspot.com