poniedziałek, 21 stycznia 2013

16. "...na początku była ciemność..."

Chcecie wysłuchać o tym opowieści?
Kavi i Sigma leżeli w jaskini, na dworze był ciepły, widny wieczór. Gdzieś w pobliżu świerszcze zorganizowały koncert i grały swe monotonne, acz piękne melodie.
Rodzeństwo leżało przy swej matce, Marze. Obok niej siedziała nachmurzona Azra, i ziewająca głośno Sheila. Wokół zebrało się kilka innych lwów. Również obok nich przysiadła Tai, orlica, majordomus stada. Mieli wysłuchać opowieści o początku świata.
- No to zaczynamy - rzekła swym poważnym, ale też idealnym do opowiadania głosem Mara i zaczęła.
"To było wówczas, gdy nie było zwierza ni roślin, nawet ziemi, powietrza i nieba. Na początku była ciemność i chaos. Z tej ciemności wyłonił się Segatha Mwanzo - twórca wszystkiego. Nie miał on określonej postaci; zazwyczaj wyobrażają go sobie jako białego lwa ze skrzydłami. Twórca, Segatha Mwanzo, myślą stworzył wyspę - wzgórek, na którym ulepił z ziemi jajo. Z tej ziemnej skorupy wyszła pierwsza para bóstw: Ardhi, Ziemia, i Angani, Niebo. Byli też pierwszą parą małżeńską. Mieli postać lwów chodzących na tylnych łapach.
Po opieką Segathy Mwanzo, Angani spłodził syna - Hewa, czyli powietrze. Było ono ściśnięte między rodzicami, którzy pozostawali w miłosnym uścisku.
Hewa podparł ojca, Anganiego, stanął na ciele matki, i uniósł ojca. Angani podparł się łapami na rękach i nogach Ardhi. Tak powstały ziemia i niebo.
Segatha Mwanzo wiedział, że Hewa musi mieć partnerkę. Więc stworzył on myślą pięć sióstr: Słońce, Noc, Księżyc, Gwiazdy i Życie.
Hewa wybrał sobie jako partnerkę Życie, Maishę. Z długich, brunatnych włosów Maishy powstały wszystkie zwierzęta: lwy, gepardy, żyrafy, zebry, węże.
Słońce, Noc i reszta niebiańskich sióstr zamieszkała w niebie. Segatha Mwanzo otoczył ziemię oceanem - przez to niebo ma barwę niebieską, a na lądzie są rzeki i inne wody.
Jua, czyli Słońce, objęła władzę w niebie. Ze wschodu na zachód wędruje po niebie, razem z ochroną - duchami nieba, też stworzonymi przez Segathę. Kiedy przejdzie na drugą stronę, do podziemi, władzę na niebie obejmuje Noc z Gwiazdami i Księżycem.
Segatha Mwanzo pomyślał jednak, że dusze muszą mieć gdzie się udać, gdy ciało skończy żywot. Kiedy zwierzę umarło, ciało zjadały sępy, a dusze błąkały się po świecie. Twórca świata stworzył Kondargoth - krainę umarłych, gdzie udawały się dusze; jednak, zanim znalazły się na pięknych sawannach, Krainie Dobrych, musiały przejść sąd przed sędziami dusz, których też stworzył Segatha. Kiedy dusze usłyszały pomyślny wyrok, udawały się na Podziemne Łąki. Jednak gdy ich życie było zapełnione złymi uczynkami, rzucano je na pożarcie Ganharowi - przeraźliwemu potworowi, czyhającemu w Kondargothu.
Wtedy mówiono innymi językami, niż dziś. Dziś język, który istniał na początku świata, wymarł; niektóre imiona z niego pochodzące, przetrwały. Dzisiaj nosi je niewielu. Nazwa "Kondargoth" znaczy mniej więcej "kraina dusz", co nie wymaga komentarza. Ale wróćmy do rzeczy.
Księżyc, czyli Mwezi, zazdrościła Słońcu władzy w niebie. Zbuntowała przeciwko swej siostrze duchy nieba i gwiazd, które przewodziły jej orszakiem. Rozpoczęła się bitwa. Segatha Mwanzo nie mieszał się w tą sprawę.
Ponieważ wspierana przez armię duchów i bóstw, Mwezi wygrała bitwę. Jua została strącona na mroczne równiny, okalające urodzajne łąki Kondargothu.
Na świecie zapanowała wieczna ciemność, rozświetlana Księżycem. Rośliny zaczęły wysychać, zapanował głód powszechny. W rzekach pojawiły się nocne demony, wypędzające zwierzęta, szerzące zarazę. Świat stał się ciemny, cichy i zimny. Żyły jedynie demony, żywiące się krwią i wodą, i resztki zwierząt.
Segatha Mwanzo wiedział, że tak być nie może. Udał się więc do Mwezi. Zaczął jej stawiać kwieciste i mądre argumenty, aby zwróciła władzę słońcu, wtedy da jej w całkowite posiadanie noc, którą sprawiedliwie wydłuży do dwunastu godzin. Do tego czasu dzień miał godzin szesnaście, noc tylko sześć; Mwezi się zgodziła. Oddała władzę swej siostrze, a noc i dzień zyskały sprawiedliwie po 12 godzin.
Od tego czasu panował spokój wśród bogów.
Na ziemi znowu odrodziły się zwierzęta. O ile wcześniej, przed bitwą Słońca z Księżycem, były karmione niebiańskim pokarmem, i nie musiały polować, po bitwie nie miały owej pysznej karmy i musiały zjadać się nawzajem. I tak jest do dziś."
Lwy słuchały, a oczy wyłaziły im na wierzch z przejęcia. 
- I jak, podobało się? - zapytała dla pewności Mara.
- No jasne! - krzyknęły chórem lwiątka.



Tymczasem na Złej Ziemi stado Korongo wróciło z polowania. Hofu, lwiczka wyglądająca nieco jak Vitani, bezlitośnie gryzła i wyrywała korzenie; wystawały one z ziemi w miejscu, gdzie niegdyś była sadzawka, lecz wyschła; teraz ziemia była tam sucha. Sayansi spojrzała na siostrę z pogardą i mruknęła:
- Co, ciebie głodzą, że korzenie gryziesz?
Hofu wyrwała nagle cały korzeń, i upadła.
- Wrrr! Nie! Po prostu... trenuję! - warknęła, wstając i otrzepując się z kurzu. - Patrz, chyba idzie twój chłopak.
Sayansi wyszczerzyła na nią groźnie zęby i odwróciła się za siebie. To był Wakati.
- Co...? To nie jest mój chłopak! - wykrzyknęła Sayansi, powalając Hofu na ziemię. Ona tylko się uśmiechnęła.
- Słyszę, głucha nie jestem. Słyszę, jak po nocach mówisz, że go kochasz, jaki to on nie jest. Co ty w nim widzisz? Kości owinięte skórą... ja się go boję. Te jego oczy! - zadrwiła Hofu. - Co ty, w ogóle nie jest straszny. Mogłabym go powalić dmuchnięciem, o takim! - po czym lekko dmuchnęła w twarz Sayansi.
- No dobra... - odwarknęła brązowa, po czym usiadła. - To patyk. Lynx jest ładniejszy. Tylko że jest jak topielec. I tak wygląda... widziałaś tą jego grzywę? Jakby dopiero co wyszedł z wody.
Hofu się zaśmiała.
- Ale przyznaj, że jest niezły. Chyba tu idzie.
Sayansi się odwróciła. Przed nią stał Lynx.
Wpatrywał się w nią czerwonymi oczami, pełnymi powagi i powściągliwości. Na te oczy spadały dające wrażenie wilgotnych, brązowe włosy. Na uszach wyrosły kępki czarnego futra. Sierść była barwy brunatnej.
- Och, cześć, Sayansi. Przeuroczo wyglądasz - mruknął Lynx, wpatrując się w zakurzoną sierść Sayansi.
- Aha, tak - zaczerwieniła się lwica, strzepując z sierści kurz i piasek. - Pamiętasz Hofu?
Lynx spojrzał na Hofu z lekkim zdziwieniem.
- Tak, Sayansi. Mieszkamy... pod tym samym dachem, że tak poetycko powiem.
Brązowa siostra Hofu lekko się zmieszała i położyła na ziemi. Lynx poszedł do kopca.
Sayansi nakryła głowę łapami.
- No nie!! Znowu... - warczała do siebie, drapiąc ziemię pazurami.
Hofu poklepała ją po plecach.
- Spokojnie, to dopiero pierwszy raz. Na następne wypadki nie bądź taka brudna. To odstrasza, mówię ci.
- Skąd to wiesz? - bąknęła Sayansi, odkrywając oczy.
- Bo Mrithi mi mówił. Wygląda na półgłówka, ale potrafi myśleć. A po drugie - mam oczy i widziałam to, co zdarzyło się przed chwilą.
Sayansi podniosła się i rzekła:
- Idę nad rzekę.
- To idź - odpowiedziała Hofu i położyła się w cieniu gąszczy.

Sayansi po kilku minutach znalazła się nad rzeką, płynącą niedaleko kopca. Była ona szeroka, wartka, a brzegi porastały krzewy i akacje. Lwica przeszła przez chaszcze i stanęła w wodzie. Owiał ją zimny wiatr, niosący liście, chłód i zapach zwierzyny. Ale to nie był czas na polowanie.
Weszła głębiej, w miejsce, gdzie nie było wirów. Było tam dość głęboko.
Spojrzała w swe odbicie. Zobaczyła twarz dość chudej, brązowej lwicy o ciekawskich oczach. Nagle coś chwyciło ją za tylne łapy i wciągnęło pod wodę.
W mętnej wodzie zobaczyła tylko czyjeś długie, szare pazury, opadające z wolna w gąszcze zielsk wodnych, porastających dno. Po chwili wynurzyła się. Jednak tam już ktoś był.
Na kamieniu siedziała zielona, długowłosa istota, przypominająca lwicę o torsie kobiety. Zamiast nóg miała ogon węża wodnego.
- Witaj - powiedziała istota. Sayansi cofnęła się, i znowu coś złapało ją za ogon. Wynurzyła się druga istota, tym razem płci męskiej.
- Wy... jesteście wodnikami? - spytała przerażona i skamieniała Sayansi.
- Strzał w dziesiątkę - odparła samica wodnika.
- Wy... wy tu mieszkacie? - spytała już uspokojona Sayansi.
- Nie, żyjemy w tej wielkiej rzece na Lwiej Ziemi, tu przenieśliśmy się na kilka dni. Wracamy dzisiaj. Przechodzimy strumieniami - odpowiedział wodnik, odgarniając długie do pasa, jasnozielone włosy. Jego lwią twarz rozjaśnił uśmiech.
- Ee... to może już wyjdę - mruknęła lwica, stawiając tylną łapę na kamieniu. Z wody wynurzyła się kolejna wodnica - o długich, kręconych, czarnych włosach i groźnych, fioletowych oczach.
- Tak, możesz iść. - powiedziała pierwsza samica, o jasnych włosach. Sayansi szybko wyszła z wody i pobiegła do kopca.



Nocą, swoim zwyczajem, Daimon wyszedł przed grotę, zaczerpnąć świeżego powietrza. Usiadł, patrząc się na otulony srebrnymi chmurami księżyc. Za sobą usłyszał kroki. To była Nafasi. Położyła się obok niego.
- Cudna dziś noc, prawda? - szepnęła. Daimon skamieniał. Co miał odpowiedzieć?!
- Tak. Rzeczywiście cudna - zauważył, wpatrując się w niebo z jeszcze większym zapałem. I nagle, bez żadnego powodu, wypalił:
- Nafasi... słuchaj... ja... się... ja się chyba w tobie zakochałem.
Fioletowooka lwica popatrzyła się na niego z niedowierzaniem.
- Naprawdę? To świeeetnieeeee! Nareszcieee! - krzyknęła, powaliła go nie ziemię i polizała po twarzy.
- Tak - mruknął Daimon. - Na serio. Ty chyba też, nie?
- Nawet, nawet - uśmiechnęła się Nafasi.

Tej samej nocy Sayansi wymknęła się z jaskini, na poszukiwanie wodników. Przeszła przez rzekę na Lwią Ziemię i podążyła do rozlewiska.
Usiadła nad brzegiem, nasłuchując.
Nagle usłyszała dźwięk fal. Z wody wyłaniała się zielonkawa postać. To była samica wodnika.
Była przeraźliwie brzydka, ale równocześnie niesamowicie piękna; jej lwia twarz była lekko pomarszczona i poraniona, opadały na nią jasne, długie, proste włosy. Skrzyżowała przednie łapy na kobiecych piersiach, położyła ogon węża na kamieniu. Najwyraźniej czekała na kogoś.
Sayansi skryła się w gęstym sitowiu. Patrzyła się na zirytowaną wodnicę. Po chwili wynurzył się kolejny wodnik, też samica. To była ta sama, która wyłoniła się ostatnia w strumyku.
- Witaj, Salliko. Widziałaś Theorna? - spytała jasnowłosa wodnica.
- Nie, ale powinien tu przybyć - odpowiedziała czarnowłosa, nazwana Salliką.
- Jeśli tu nie pojawi, to nie uda nam się polowanie. Musimy chyba iść same... o, Theorn, jesteś, nareszcie! Myślałyśmy, że cie pożarły krokodyle.
Obok starej, jasnowłosej wodniczki usiadł chudy, ale też nieźle umięśniony wodnik. Odrzucił do tyłu grzywę długich, przeplatanych sitowiem, fioletowych włosów.
- Czyli idziemy - szepnęła ciemnowłosa Sallika. Theorn i wodnica o jasnych włosach weszli do wody, po czym popłynęli w górę odnogi rzeki.
Sayansi wyszła z sitowia, tak cicho, jak tylko mogła. Przeskakiwała z kępy na kępę, przepływając przez wodę, nie tracąc z oczu lśniących, pokrytych łuską, wężowych ogonów wodników.
Zatrzymali się w miejscu, gdzie rozlewisko znów przybierało swą formę rzeki. Była tam piaszczysta mielizna. Wokół pływały wielkie, lśniące ryby. Sayansi oblizała się na myśl o soczystej, zdrowej rybie.
Ale to nie był czas na jedzenie. Wodniki rzuciły się do wody, łapiąc ryby pazurami, zębami. Były one niesamowicie zwinne; nawet najbardziej zwrotna ryba nie mogła im uciec. Wynurzyły się po kilku minutach; w każdej garści błyszczały co najmniej trzy grube sztuki.
- No. Udane polowanie. Nie ma nic lepszego - mruknął z zadowoleniem Theorn, wyrywając rybie z grzbietu kawał jasnoróżowego mięsa.
- Tak, ale najpierw musimy obrać siedlisko - zauważyła Sallika, po czym zwróciła się do jasnowłosej wodnicy:
- Bahari - zanurkuj i wydrąż nam jakąś przytulną grotę.
Bahari zanurzyła się pod wodę. Głębię rozjaśnił strumień niebieskiego światła i głuchy dźwięk, jakby zawalających się mas ziemi. Bahari przywołała resztę wodników gestem, po czym wszyscy zniknęli pod wodą.
Sayansi otrząsnęła się. Usiadła na w miarę suchej kępie, po czym ruszyła z powrotem na Złą Ziemię.



Dwudziesta druga czterdzieści.
W Górach Sokolich Mwindaji leżała na miękkim mchu, nad stawem, w ostro wciętej dolinie pod swą jaskinią. Patrzyła się w gwiazdy i księżyc.
Świeciły jak setki tysięcy małych, jasnych światełek; większość stanowiły gwiazdy drobne i o blasku srebrzystym; wśród nich pojawiały się większe, białe karły, świecące mocno i białym blaskiem; w dwóch czy trzech miejscach świeciły już całkiem duże, czerwone gwiazdy; Księżyc sprawiał wrażenie władcy tych wszystkich niebiańskich światełek. 
Jej miękkie, kremowe futro co jakiś czas zalewała nieduża fala wody z jeziora. W końcu Mwindaji wstała i powlokła się skalistą ścieżką ku łagodniejszej części gór, a następnie do dżungli. O północy była na skraju lasu. 
Weszła w gęstą, wilgotną ciemność. Niczego nie słyszała, tylko cichy szelest liści i odgłos kropli, kapiących z koron drzew na wilgotne kamienie w runie. 
Szła wąską, grząską ścieżyną przez las i gąszcze, brudząc się błotem i mułem. Zbocze było coraz łagodniejsze, aż trafiła do pięknego miejsca.
Stanęła nad rzeką, która wodospadem spadała w bardzo głęboką, piękną dolinę o niemalże pionowych ścianach. Dnem doliny płynęła wzburzona rzeka.
Znalazła dość odpowiednią ścieżkę, i zeszła na dno doliny. Przysiadła nad wodą i napiła się zimnego, orzeźwiającego daru natury. Obmyła błoto z łap i twarzy. Usłyszała cichy, piękny śpiew.
Na srebrzystym, wielkim głazie, sterczącym z potoku, siedziała młoda, ładna wodnica. Czesała palcami długie, jasnozłote włosy, i śpiewała swym cichym, ślicznym głosem.
Jej skóra była zielonkawa, a ogon pokryty srebrnymi łuskami, i ozdobiony otoczakami, liśćmi i muszelkami. Mwindaji nie mogła się na nią napatrzeć. Jednak wówczas przypomniała sobie starą legendę, gdzie wodniki i syreny wabiły wędrowców swym śpiewem, by następnie okrutnie zabić. Mwindi wstała i ruszyła z powrotem do groty. 


No... dziś się trochę rozpisałam :) Liczę na wasze oceny. Czekam na 4 komentarze. 
Ostatni obrazek został zrobiony przeze mnie (z wyjątkiem bazy). Użyłam do tego Gimpa, wychodzi mi coraz lepiej :) 
I jeszcze link do tej piosenki: klik.

2 komentarze:

  1. Przecudowny rozdział! Bardzo podobała mi się historia Mary, a pomysł z wodnikami był rewelacyjny.
    Wciąż nie wierzę, że masz 11 lat, a piszesz bardzo dojrzale i... po prostu niesamowicie. Chyba nigdy nie przestanę się zachwycać nad Twoim talentem:D
    Pozdrawiam,
    Nyota.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział świetny!
    Ta historia Mary była po prostu boska!
    I jeszcze chcę cie powiadomić,że blog o Katty został odwieszony i jest nowa notka.

    OdpowiedzUsuń