Sigma stanęła jak wryta we wrotach kopca. Przestała wrzeszczeć. Ale i tak nikt jej nie usłyszał.
Na skale siedział... sam Norhoth. Miał te same długie, ciemnoszare futro, groźne, wąskie, czerwone oczy, płonące jak pochodnie; jego długie, czarne pazury zacisnęły się na konarze suchego drzewa. Ale on nie był najstraszniejszy. O wiele większy strach i przerażenie wywoływała scena, która działa się przed nim.
Na stercie ziemi, na dnie kopca, leżał lew. Gdyby nie to, że wrzeszczał i miotał się, można by go uznać za martwego. Nad nim stała jasna, brudna i zakurzona lwica, który na sto procent była jedną z tych, która została na wolności.
- To właśnie ten. Ochraniał ją i dzieciaka, a równocześnie zabrał Dhorubę do Doliny Zachodniej. Tak, to jej własny brat! Mogę cię przekonać, panie! - krzyknęła lwica, przykładając lwu pazur do gardła. Wówczas Sigma go rozpoznała i jej ciało przeszedł lodowaty dreszcz: to był Nyuma.
- Nie musisz tego sprawdzać teraz. Lepiej grzecznie przywitajmy naszego gościa, który właśnie tu zawitał.
Sigma zdradziła się, bowiem zakaszlała. Norhoth wstał, wysunął pazur i ryknął w stronę Sigmy:
- MORTUS!
Czarnooka wrzasnęła i odskoczyła w załom ziemi, brudna lwica upadła na kurz, a związany wyczarowanymi linami Nyuma zaczął się miotać i wrzeszczeć jeszcze głośniej.
Norhoth rozwalił kolejnym zaklęciem ścianę za plecami Sigmy. Przechyliła się i spadła, prosto w żelazny uścisk potwora... patrząc się w tą twarz wilka, mordercy tylu niewinnych, w te okropne, straszne, czerwone oczy poczuła strach, a równocześnie potężną, nieopisaną nienawiść.
- No dalej, maleńka. Piszcz... nikt cię nie usłyszy... - zawarczał Norhoth, przykładając jej pazur do gardła... wtem strumień białego światła ugodził go w jego własną szyję. Wilk zaryczał, puścił Sigmę, która upadła w stertę kurzu, a w wejściu ukazała się jasna, wyniosła postać. Z jej grzbietu wyrastały białe skrzydła... to był Nyeupe.
- Ach... nasz miły Nyeupe - mruknął Norhoth, i, mrużąc oczy, podszedł nieco bliżej Nyeupego. Po czym ryknął "Mortus!", ale Nyeupe, zbierając całą moc, wypowiedział cicho Tarczę.
Cała jaskinia zapełniła się czerwonym i różowym światłem; promień Mortusa odbił się od różowej, grubej tarczy Nyeupego. Odbity urok ugodził w łapę Norhotha. Sigma i Nyeupe wybiegli z kopca. Sądząc po głuchym wrzasku, Nyuma został zamordowany przez zwolenniczkę potwora.
Cztery dni później, Zła Ziemia.
Dzieci Mwisho i Ugangi po raz pierwszy otworzyły oczka. Były jeszcze małe, słodkie i niebieskie; po kilku dniach miały zmienić kolor. Rodzice zachwycali się nimi. Kahawia i Magharibi jeszcze pełzały po ziemi, podnosząc lekko łapki, ssały mleko matki i cienko piszczały. Ich uszy były jeszcze oklapłe na głowę, a drogi słuchowe jeszcze niedrożne, więc małe były głuche. Uszy staną się drożne około 10 dnia życia.
Sayansi tego dnia leżała przed kopcem. Niebo miało kolor lazuru. Postanowiła się przejść, przedtem jednak zaszła do jeszcze nie wyschniętego wodopoju, aby się napić. Ruszyła jeszcze dalej na południe.
Po godzinie wędrówki dotarła na niedużą równinę, pokrytą piaskowymi wydmami. Wyglądało tu jak na pustyni.
Weszła na wydmy, oświetlone blaskiem powoli chowającego się słońca. Stanęła na najwyższym punkcie górującej nad innymi wydmy i spojrzała przed siebie, na północ. Widać było ziemie: Nocną, Lwią, Wzgórza, Złą Krainę, Cmentarz Słoni. Jedynie dżungla była wilgotna, bo znajdowała się w potężnym, bagnistym dole.
Sayansi patrzyła na te suche, martwe krainy. Ziemia była spękana jak stary dzban, porośnięta z rzadka sucholubnymi krzewami, wysuszonymi trawami i kikutami niegdyś zielonych drzew. Wodopoje i rzeki wyschły; jedynie rozlewisko na Lwiej Ziemi miało jeszcze pewien procent wilgotności. Niebo było bezchmurne, lazurowe. Twarz Sayansi muskał gorący, leniwy podmuch wiatru.
W ciągu pory suchej w stronę wydm, od południa, wiał silny, gorący wiatr, niosący piasek z pustyń Wazi Mchanga, przez co w czasie suszy powstawały tu te wydmy. W porze deszczowej wiatr wiał od północy, równie silny, co południowy. Północny wywiewał piach z powrotem na pustynie; wówczas wydmy nie znikały, lecz były wyraźnie mniejsze.
Teraz te zwały piasku były nieco porośnięte kępkami trawy i doszczętnie wyschniętymi, kolczastymi krzakami.
Sayansi wykopała niewielki dołek w piachu, by położyć się na chłodniejszej powierzchni. Kiedy to zrobiła, położyła łapy przed sobą i złożyła w nich głowę. Gdzieś na skałce sunęła kobra, chyba też przemęczona z powodu braku wody i gorąca. Po jakimś czasie wąż wpełzł między skały. Brązowa lwica dałaby teraz wszystko, aby również był taka mała, długa i zwinna jak ta kobra, aby wleźć w szczelinę, by tam się ochłodzić.
Sayansi potrząsnęła głową i zeszła z w dolinkę między dwiema wydmami. Zaczęła kopać jamkę. Kiedy była gotowa, położyła się tam, lecz tylko na chwilę. Po tym czasie ruszyła z powrotem do kopca.
Równina Zebr zaczęła też wysychać. Trawa była lekko zrudziała i skręcona, ale rzeki nadal toczyły swe wody w krętych korytach.
Mwindaji postanowiła iść na polankę, gdzie spotkała Nyekundu i Khurunę. W nocy, za pozwoleniem swych opiekunek, wyszła na sawannę. Było cudnie.
Księżyc oświetlał trawy, skały i drzewa, polewając je błękitnawym światłem. Ciemnoszare chmury, płynące powoli po niebie, były oświetlone tym samym blaskiem, przez co wyglądały jak granie niebiańskich gór, na których siedzą dusze, obserwując ziemię. Mwezi przemierzała niebo na swym białym, lśniącym ptaku. Dusze gwiazd towarzyszyły jej w tej conocnej wyprawie. Mwindaji przypomniała nagle sobie te dziwne, tajemnicze zdania, których nauczyła ją babka:
- Fedha mwanga pambazuka usiku. Mwezi misalaba upeo katika farasi wake radial. Nafsi kukaa juu ya mawingu na kusindikizwa na maandamano ya mbinguni. Bibi wa anga na giza, nyeusi-haired ya kikatili wakati wa mchana, lakini usiku wa haki, stimulates roho na maisha. Animated, kucheza kwa heshima ya malkia wa mwanga.*
Te słowa dotyczyły wędrówki Mwezi po niebie. Zielonooka ocknęła się i ruszyła w stronę polany.
Dotarła tam po godzinie. Miała dziwne uczucie, że chciałaby, aby ta wędrówka nie miała końca; nie wiedziała, czemu. Lubiła takie wędrówki po nocach, w ciemności, skąpana w jeziorze myśli, marzeń. Moczyła się w nich z rozkoszą; sprawiało jej to przyjemność, położyć się w ciemnym miejscu, zamknąć oczy i myśleć - jakie losy czekają ten świat. Jaka przyszłość czeka ją, lwice, wszystkie istoty... ale mimo tych kontemplacji nie doznała oświecenia.
Spodziewała się, że będzie tam pusto. Ale się myliła. Była tam cała grupa nastolatków.
Wśród nich był Nyekundu, Khuruna, otoczony przez cztery ponure lwice, jeszcze jeden nastoletni samiec, i trzy lwice. Tylko Nyekundu zauważył przybysza.
- Ach, Mwindaji, witaj! - krzyknął radośnie, i podbiegł do Mwindi, promieniejąc ze szczęścia. Czyżby tak ją polubił?
- To moja nowa znajoma, Mwindaji - obwieścił lwom. - A więc... Mwindi, Khurunę już znasz... to Giza - wskazał na lwicę, do której imię zupełnie nie pasowało - a ta druga, beżowa lwica, która leży obok niej, to Kijani. Trzecia i czwarta to dwie Kuimby. Nastoletni lew, o jasnobrązowej, to Kaskazini. Obok niego siedzą trzy lwice... - wskazał na trio lwic obok Kaskaziniego, które się skłoniły. - Kolejno od prawej to: Alfajiri, Ukweli i Kilima.
Alfajiri siedziała ponura, ze spuszczoną lekko głową, nieco odsunięta od innych.
Ją też trapiły te same problemy, co Mwindaji.
Na Złej Ziemi Hofu leżała na kamieniu, nad wyschniętym wodopojem. Nie czekała na nic ani na nikogo, tylko wpatrywała się w spękaną ziemię. Były gorąco. Słońce piekło niemiłosiernie ziemię; można by uznać, że na tej twardej skorupie da się usmażyć ryby, taka była rozpalona.
Kamień leżał w cieniu wyschniętych drzew, a więc nie było tam tak gorąco. W końcu zwlokła się z tego azylu i powędrowała do wyschniętego jeziora.
Po półgodzinie stanęła nad krawędzią dołu, która niegdyś była brzegiem jeziora. Znalazła dość łagodny żleb i po chwili była na suchym dnie.
Było również spękane, i suche. Brzegi były wysokości około trzynastu metrów. Stały tam też opuszczone kopce termitów; w jednym z nich niegdyś mieszkała Zira ze stadem. Hofu podeszła do jednego z kopców. Słyszała tam ciche dyszenie. Weszła do środka. Niczego nie zauważyła.
Jednak dyszenie było coraz głośniejsze, a źródło było blisko. Jakby zza tej sterty ziemi...
Hofu spojrzała za pobliską stertę skał, żwiru i ziemi.
Kiedy zobaczyła tego, który tam był, wrzasnęła. I owy lew też wrzasnął.
Kiedy oba krzyki ucichły, lwy spojrzały sobie w twarz. Z góry rozległ się kolejny, lekko histeryczny krzyk:
- Kaburi, kto tam znowu jest?!
Z ziemnej półki zeskoczył lekko nieprzytomny i roztrzepany lew. Oba były w wieku Hofu.
- Ach, niech wać panna się rozgości - powiedział rozmarzonym i ochrypłym głosem lekko zagubiony w rzeczywistości lew. Każde jego oko patrzyło się na inną część ciała lwicy.
- Tak. To mój stuknięty brat, Kushini. - mruknął Kaburi. - Nie przejmuj się nim. Ja jestem Kaburi. A ty jak się nazywasz?
- Mam na imię Hofu - odpowiedziała lwica.
Resztę popołudnia spędzili na rozmowach, w czasie których Kushini podrywał nieco Hofu.
W nocy, Kavi wyprosił ojca, by pozwolił mu się przejść. Kavi wyciągnął też Sigmę, Nyeupego, Vitę i Matumainiego.
- O co ci chodzi? - spytała lekko zirytowana Sigma.
- Mam wspaniałe miejsce. Na Złej Ziemi. Tam są opustoszałe kopce! Wspaniała wyprawa, mówię wam! - krzyknął zielonooki, wskazując łapą na południe. Chcąc nie chcąc, poszli.
Dotarli tam po godzinie. Księżyc w pełni oświetlał wejście do jednej z większych jaskiń, w brzegach wyschniętego jeziora.
- Co?! Mamy wchodzić do Manduli w nocy?!! O nie, nie zgadzam się! - krzyknęła Vita, kiedy stanęli przed niszczejącym, zasypanym wejściem do pieczar, noszących nazwę Mandula.
- Tak - odpowiedział dumnie Kavi, po czym weszli za nim w wąski korytarz.
Było tu zimno, mokro i ciemno. Po długiej półgodzinie znaleźli się w maleńkiej, nieco jaśniejszej komorze. Na środku stała dziwna, jasna kula.
- Co to jest? - mruknęła Sigma, lecz Nyeupe jej odpowiedział:
- Coś niebezpiecznego. Nie ruszaj tego... - lecz nie dokończył, bo Kavi zbliżył się do kuli.
Wpatrywał się w nią. Między kłębami złotej materii błysnęło czarne oko.
I nie patrząc, co robi, dotknął kuli. Wówczas poczuł, że potężna siła ujęła go za kark i wciągnęła do kuli. Za nim lecieli jego towarzysze.
Wśród huku i wiru barw, wylądowali na ciemnej, wilgotnej trawie.
Nyeupe powiedział:
- To była teleportacja... tylko gdzie my jesteśmy... na grzywę Hewy!
Wszyscy spojrzeli na swoje ciała i również wrzasnęli.
Już nie byli lwami. Tylko głowy należały do lwów, ciała były... ludzkie.
Sigma była blada jak trup, jej włosy były sterczące i białe, a oczy błyskały czernią. Vita miała dość ciemną skórę, a ciemnoszara grzywka opadła na orzechowe oczy. Były ubrane w długie, nieco podniszczone, szare sukienki.
Nyeupe, Matumaini i Kavi mieli na sobie tylko starte koszule, spodnie, dziurawe na kolanach, i paradoksalnie wypolerowane glany. Ich włosy były długie do pasa.
Stanęli z trudem na nogach. Przed nimi stał zniszczony, neogotycki zameczek, obrośnięty bluszczem. Okna były wybite, a resztki firanek smętnie falowały na wietrze. Wieże wyglądały, jakby były częściowo zbombardowane. Tynk odpadł ze ścian, ukazując czerwone cegły. Dach był częściowo zawalony, między dziurami wystawały spróchniałe belki. Na owych belkach siedziały brązowe, małe ptaki. Koło zameczku stało kilka zniszczonych ławek z drewna, a rozległy ogród zupełnie zdziczał, a zwalone, stare drzewa zgniotły komórkę na miotły. Kolumienki były obdarte z farby, a schody skruszone i porośnięte zielskiem. Drzwi do pałacu były wyrwane z zawiasów i leżały z zagraconym, brudnym holu. Zardzewiała, żelazna futryna była zapisana nieprzyzwoitymi rysunkami i napisami. Lwice spojrzały na siebie.
- Chyba tam nie wchodzimy - mruknęła przerażona Sigma, patrząc w czarne, puste okna. Komin był doszczętnie zawalony, a szczątki cegieł, staczające się po dachu, leżały przed wejściem.
- Chciałem to miejsce tylko zobaczyć - odpowiedział Kavi. Nyeupe wepchnął go do środka. Matumaini wszedł za nimi, za nim lwice.
Podłoga w holu pokryta była spleśniałymi, zakurzonymi dywanami. Tapety pozłaziły ze ścian, kilka pociętych portretów cudem wisiało na przeżartych przez rdzę gwoździach. Na podłodze leżały szmaty, kawałki porcelany, siekiera, i szczątki belek i desek. Okno było wybite, i zasłonięte niedbale firankami. Schody wyglądały na w miarę stabilne - pewnie dlatego, że były z kamienia. Z sufitu kapała dziwna, zielonkawa substancja. Poręcze schodów owinięte były łańcuchami i sznurami - najwyraźniej były w kawałkach.
Nagle usłyszeli z góry dziwny trzask, cichy szelest, szczęk zamka i głos:
- No nie... kto tu znowu wlazł?!
* Srebrne światło rozjaśnia noc. Mwezi przemierza widnokrąg na swym promienistym rumaku. Dusze siedzą na chmurach i towarzyszą jej niebiańskiemu orszakowi. Władczyni ciemnego nieba, czarnowłosa, okrutna za dnia, lecz sprawiedliwa w nocy, pobudza dusze do życia. Ożywione, tańczą na cześć Świetlistej królowej.
Witam po następnej długiej przerwie. Nie mam nic ważnego do powiedzenia, poza tym, że kolejna notka za 4 komentarze.
Wszystkie obrazki, z wyjątkiem zdjęcia wydm, są wykonane przeze mnie, a więc proszę ich nie kopiować. Zdjęcie Hofu i Kushini jest obrobione w Gimpie - tak, aby przypominała fotografię z początku XX wieku.
Jeszcze link do tej piosenki: LINK.
Pozdrawiam gorąco Nyotę, Bąbelka:), Damu, Sheza, Asię-Jammy, Tandi219, Kiarę0009 i Nestkę2000.
Na skale siedział... sam Norhoth. Miał te same długie, ciemnoszare futro, groźne, wąskie, czerwone oczy, płonące jak pochodnie; jego długie, czarne pazury zacisnęły się na konarze suchego drzewa. Ale on nie był najstraszniejszy. O wiele większy strach i przerażenie wywoływała scena, która działa się przed nim.
Na stercie ziemi, na dnie kopca, leżał lew. Gdyby nie to, że wrzeszczał i miotał się, można by go uznać za martwego. Nad nim stała jasna, brudna i zakurzona lwica, który na sto procent była jedną z tych, która została na wolności.
- To właśnie ten. Ochraniał ją i dzieciaka, a równocześnie zabrał Dhorubę do Doliny Zachodniej. Tak, to jej własny brat! Mogę cię przekonać, panie! - krzyknęła lwica, przykładając lwu pazur do gardła. Wówczas Sigma go rozpoznała i jej ciało przeszedł lodowaty dreszcz: to był Nyuma.
- Nie musisz tego sprawdzać teraz. Lepiej grzecznie przywitajmy naszego gościa, który właśnie tu zawitał.
Sigma zdradziła się, bowiem zakaszlała. Norhoth wstał, wysunął pazur i ryknął w stronę Sigmy:
- MORTUS!
Czarnooka wrzasnęła i odskoczyła w załom ziemi, brudna lwica upadła na kurz, a związany wyczarowanymi linami Nyuma zaczął się miotać i wrzeszczeć jeszcze głośniej.
Norhoth rozwalił kolejnym zaklęciem ścianę za plecami Sigmy. Przechyliła się i spadła, prosto w żelazny uścisk potwora... patrząc się w tą twarz wilka, mordercy tylu niewinnych, w te okropne, straszne, czerwone oczy poczuła strach, a równocześnie potężną, nieopisaną nienawiść.
- No dalej, maleńka. Piszcz... nikt cię nie usłyszy... - zawarczał Norhoth, przykładając jej pazur do gardła... wtem strumień białego światła ugodził go w jego własną szyję. Wilk zaryczał, puścił Sigmę, która upadła w stertę kurzu, a w wejściu ukazała się jasna, wyniosła postać. Z jej grzbietu wyrastały białe skrzydła... to był Nyeupe.
- Ach... nasz miły Nyeupe - mruknął Norhoth, i, mrużąc oczy, podszedł nieco bliżej Nyeupego. Po czym ryknął "Mortus!", ale Nyeupe, zbierając całą moc, wypowiedział cicho Tarczę.
Cała jaskinia zapełniła się czerwonym i różowym światłem; promień Mortusa odbił się od różowej, grubej tarczy Nyeupego. Odbity urok ugodził w łapę Norhotha. Sigma i Nyeupe wybiegli z kopca. Sądząc po głuchym wrzasku, Nyuma został zamordowany przez zwolenniczkę potwora.
Cztery dni później, Zła Ziemia.
Dzieci Mwisho i Ugangi po raz pierwszy otworzyły oczka. Były jeszcze małe, słodkie i niebieskie; po kilku dniach miały zmienić kolor. Rodzice zachwycali się nimi. Kahawia i Magharibi jeszcze pełzały po ziemi, podnosząc lekko łapki, ssały mleko matki i cienko piszczały. Ich uszy były jeszcze oklapłe na głowę, a drogi słuchowe jeszcze niedrożne, więc małe były głuche. Uszy staną się drożne około 10 dnia życia.
Sayansi tego dnia leżała przed kopcem. Niebo miało kolor lazuru. Postanowiła się przejść, przedtem jednak zaszła do jeszcze nie wyschniętego wodopoju, aby się napić. Ruszyła jeszcze dalej na południe.
Po godzinie wędrówki dotarła na niedużą równinę, pokrytą piaskowymi wydmami. Wyglądało tu jak na pustyni.
Weszła na wydmy, oświetlone blaskiem powoli chowającego się słońca. Stanęła na najwyższym punkcie górującej nad innymi wydmy i spojrzała przed siebie, na północ. Widać było ziemie: Nocną, Lwią, Wzgórza, Złą Krainę, Cmentarz Słoni. Jedynie dżungla była wilgotna, bo znajdowała się w potężnym, bagnistym dole.
Sayansi patrzyła na te suche, martwe krainy. Ziemia była spękana jak stary dzban, porośnięta z rzadka sucholubnymi krzewami, wysuszonymi trawami i kikutami niegdyś zielonych drzew. Wodopoje i rzeki wyschły; jedynie rozlewisko na Lwiej Ziemi miało jeszcze pewien procent wilgotności. Niebo było bezchmurne, lazurowe. Twarz Sayansi muskał gorący, leniwy podmuch wiatru.
W ciągu pory suchej w stronę wydm, od południa, wiał silny, gorący wiatr, niosący piasek z pustyń Wazi Mchanga, przez co w czasie suszy powstawały tu te wydmy. W porze deszczowej wiatr wiał od północy, równie silny, co południowy. Północny wywiewał piach z powrotem na pustynie; wówczas wydmy nie znikały, lecz były wyraźnie mniejsze.
Teraz te zwały piasku były nieco porośnięte kępkami trawy i doszczętnie wyschniętymi, kolczastymi krzakami.
Sayansi wykopała niewielki dołek w piachu, by położyć się na chłodniejszej powierzchni. Kiedy to zrobiła, położyła łapy przed sobą i złożyła w nich głowę. Gdzieś na skałce sunęła kobra, chyba też przemęczona z powodu braku wody i gorąca. Po jakimś czasie wąż wpełzł między skały. Brązowa lwica dałaby teraz wszystko, aby również był taka mała, długa i zwinna jak ta kobra, aby wleźć w szczelinę, by tam się ochłodzić.
Sayansi potrząsnęła głową i zeszła z w dolinkę między dwiema wydmami. Zaczęła kopać jamkę. Kiedy była gotowa, położyła się tam, lecz tylko na chwilę. Po tym czasie ruszyła z powrotem do kopca.
Równina Zebr zaczęła też wysychać. Trawa była lekko zrudziała i skręcona, ale rzeki nadal toczyły swe wody w krętych korytach.
Mwindaji postanowiła iść na polankę, gdzie spotkała Nyekundu i Khurunę. W nocy, za pozwoleniem swych opiekunek, wyszła na sawannę. Było cudnie.
Księżyc oświetlał trawy, skały i drzewa, polewając je błękitnawym światłem. Ciemnoszare chmury, płynące powoli po niebie, były oświetlone tym samym blaskiem, przez co wyglądały jak granie niebiańskich gór, na których siedzą dusze, obserwując ziemię. Mwezi przemierzała niebo na swym białym, lśniącym ptaku. Dusze gwiazd towarzyszyły jej w tej conocnej wyprawie. Mwindaji przypomniała nagle sobie te dziwne, tajemnicze zdania, których nauczyła ją babka:
- Fedha mwanga pambazuka usiku. Mwezi misalaba upeo katika farasi wake radial. Nafsi kukaa juu ya mawingu na kusindikizwa na maandamano ya mbinguni. Bibi wa anga na giza, nyeusi-haired ya kikatili wakati wa mchana, lakini usiku wa haki, stimulates roho na maisha. Animated, kucheza kwa heshima ya malkia wa mwanga.*
Te słowa dotyczyły wędrówki Mwezi po niebie. Zielonooka ocknęła się i ruszyła w stronę polany.
Dotarła tam po godzinie. Miała dziwne uczucie, że chciałaby, aby ta wędrówka nie miała końca; nie wiedziała, czemu. Lubiła takie wędrówki po nocach, w ciemności, skąpana w jeziorze myśli, marzeń. Moczyła się w nich z rozkoszą; sprawiało jej to przyjemność, położyć się w ciemnym miejscu, zamknąć oczy i myśleć - jakie losy czekają ten świat. Jaka przyszłość czeka ją, lwice, wszystkie istoty... ale mimo tych kontemplacji nie doznała oświecenia.
Spodziewała się, że będzie tam pusto. Ale się myliła. Była tam cała grupa nastolatków.
Wśród nich był Nyekundu, Khuruna, otoczony przez cztery ponure lwice, jeszcze jeden nastoletni samiec, i trzy lwice. Tylko Nyekundu zauważył przybysza.
- Ach, Mwindaji, witaj! - krzyknął radośnie, i podbiegł do Mwindi, promieniejąc ze szczęścia. Czyżby tak ją polubił?
- To moja nowa znajoma, Mwindaji - obwieścił lwom. - A więc... Mwindi, Khurunę już znasz... to Giza - wskazał na lwicę, do której imię zupełnie nie pasowało - a ta druga, beżowa lwica, która leży obok niej, to Kijani. Trzecia i czwarta to dwie Kuimby. Nastoletni lew, o jasnobrązowej, to Kaskazini. Obok niego siedzą trzy lwice... - wskazał na trio lwic obok Kaskaziniego, które się skłoniły. - Kolejno od prawej to: Alfajiri, Ukweli i Kilima.
Alfajiri siedziała ponura, ze spuszczoną lekko głową, nieco odsunięta od innych.
Ją też trapiły te same problemy, co Mwindaji.
Na Złej Ziemi Hofu leżała na kamieniu, nad wyschniętym wodopojem. Nie czekała na nic ani na nikogo, tylko wpatrywała się w spękaną ziemię. Były gorąco. Słońce piekło niemiłosiernie ziemię; można by uznać, że na tej twardej skorupie da się usmażyć ryby, taka była rozpalona.
Kamień leżał w cieniu wyschniętych drzew, a więc nie było tam tak gorąco. W końcu zwlokła się z tego azylu i powędrowała do wyschniętego jeziora.
Po półgodzinie stanęła nad krawędzią dołu, która niegdyś była brzegiem jeziora. Znalazła dość łagodny żleb i po chwili była na suchym dnie.
Było również spękane, i suche. Brzegi były wysokości około trzynastu metrów. Stały tam też opuszczone kopce termitów; w jednym z nich niegdyś mieszkała Zira ze stadem. Hofu podeszła do jednego z kopców. Słyszała tam ciche dyszenie. Weszła do środka. Niczego nie zauważyła.
Jednak dyszenie było coraz głośniejsze, a źródło było blisko. Jakby zza tej sterty ziemi...
Hofu spojrzała za pobliską stertę skał, żwiru i ziemi.
Kiedy zobaczyła tego, który tam był, wrzasnęła. I owy lew też wrzasnął.
Kiedy oba krzyki ucichły, lwy spojrzały sobie w twarz. Z góry rozległ się kolejny, lekko histeryczny krzyk:
- Kaburi, kto tam znowu jest?!
Z ziemnej półki zeskoczył lekko nieprzytomny i roztrzepany lew. Oba były w wieku Hofu.
- Ach, niech wać panna się rozgości - powiedział rozmarzonym i ochrypłym głosem lekko zagubiony w rzeczywistości lew. Każde jego oko patrzyło się na inną część ciała lwicy.
- Tak. To mój stuknięty brat, Kushini. - mruknął Kaburi. - Nie przejmuj się nim. Ja jestem Kaburi. A ty jak się nazywasz?
- Mam na imię Hofu - odpowiedziała lwica.
Resztę popołudnia spędzili na rozmowach, w czasie których Kushini podrywał nieco Hofu.
W nocy, Kavi wyprosił ojca, by pozwolił mu się przejść. Kavi wyciągnął też Sigmę, Nyeupego, Vitę i Matumainiego.
- O co ci chodzi? - spytała lekko zirytowana Sigma.
- Mam wspaniałe miejsce. Na Złej Ziemi. Tam są opustoszałe kopce! Wspaniała wyprawa, mówię wam! - krzyknął zielonooki, wskazując łapą na południe. Chcąc nie chcąc, poszli.
Dotarli tam po godzinie. Księżyc w pełni oświetlał wejście do jednej z większych jaskiń, w brzegach wyschniętego jeziora.
- Co?! Mamy wchodzić do Manduli w nocy?!! O nie, nie zgadzam się! - krzyknęła Vita, kiedy stanęli przed niszczejącym, zasypanym wejściem do pieczar, noszących nazwę Mandula.
- Tak - odpowiedział dumnie Kavi, po czym weszli za nim w wąski korytarz.
Było tu zimno, mokro i ciemno. Po długiej półgodzinie znaleźli się w maleńkiej, nieco jaśniejszej komorze. Na środku stała dziwna, jasna kula.
- Co to jest? - mruknęła Sigma, lecz Nyeupe jej odpowiedział:
- Coś niebezpiecznego. Nie ruszaj tego... - lecz nie dokończył, bo Kavi zbliżył się do kuli.
Wpatrywał się w nią. Między kłębami złotej materii błysnęło czarne oko.
I nie patrząc, co robi, dotknął kuli. Wówczas poczuł, że potężna siła ujęła go za kark i wciągnęła do kuli. Za nim lecieli jego towarzysze.
Wśród huku i wiru barw, wylądowali na ciemnej, wilgotnej trawie.
Nyeupe powiedział:
- To była teleportacja... tylko gdzie my jesteśmy... na grzywę Hewy!
Wszyscy spojrzeli na swoje ciała i również wrzasnęli.
Już nie byli lwami. Tylko głowy należały do lwów, ciała były... ludzkie.
Sigma była blada jak trup, jej włosy były sterczące i białe, a oczy błyskały czernią. Vita miała dość ciemną skórę, a ciemnoszara grzywka opadła na orzechowe oczy. Były ubrane w długie, nieco podniszczone, szare sukienki.
Nyeupe, Matumaini i Kavi mieli na sobie tylko starte koszule, spodnie, dziurawe na kolanach, i paradoksalnie wypolerowane glany. Ich włosy były długie do pasa.
Stanęli z trudem na nogach. Przed nimi stał zniszczony, neogotycki zameczek, obrośnięty bluszczem. Okna były wybite, a resztki firanek smętnie falowały na wietrze. Wieże wyglądały, jakby były częściowo zbombardowane. Tynk odpadł ze ścian, ukazując czerwone cegły. Dach był częściowo zawalony, między dziurami wystawały spróchniałe belki. Na owych belkach siedziały brązowe, małe ptaki. Koło zameczku stało kilka zniszczonych ławek z drewna, a rozległy ogród zupełnie zdziczał, a zwalone, stare drzewa zgniotły komórkę na miotły. Kolumienki były obdarte z farby, a schody skruszone i porośnięte zielskiem. Drzwi do pałacu były wyrwane z zawiasów i leżały z zagraconym, brudnym holu. Zardzewiała, żelazna futryna była zapisana nieprzyzwoitymi rysunkami i napisami. Lwice spojrzały na siebie.
- Chyba tam nie wchodzimy - mruknęła przerażona Sigma, patrząc w czarne, puste okna. Komin był doszczętnie zawalony, a szczątki cegieł, staczające się po dachu, leżały przed wejściem.
- Chciałem to miejsce tylko zobaczyć - odpowiedział Kavi. Nyeupe wepchnął go do środka. Matumaini wszedł za nimi, za nim lwice.
Podłoga w holu pokryta była spleśniałymi, zakurzonymi dywanami. Tapety pozłaziły ze ścian, kilka pociętych portretów cudem wisiało na przeżartych przez rdzę gwoździach. Na podłodze leżały szmaty, kawałki porcelany, siekiera, i szczątki belek i desek. Okno było wybite, i zasłonięte niedbale firankami. Schody wyglądały na w miarę stabilne - pewnie dlatego, że były z kamienia. Z sufitu kapała dziwna, zielonkawa substancja. Poręcze schodów owinięte były łańcuchami i sznurami - najwyraźniej były w kawałkach.
Nagle usłyszeli z góry dziwny trzask, cichy szelest, szczęk zamka i głos:
- No nie... kto tu znowu wlazł?!
* Srebrne światło rozjaśnia noc. Mwezi przemierza widnokrąg na swym promienistym rumaku. Dusze siedzą na chmurach i towarzyszą jej niebiańskiemu orszakowi. Władczyni ciemnego nieba, czarnowłosa, okrutna za dnia, lecz sprawiedliwa w nocy, pobudza dusze do życia. Ożywione, tańczą na cześć Świetlistej królowej.
Witam po następnej długiej przerwie. Nie mam nic ważnego do powiedzenia, poza tym, że kolejna notka za 4 komentarze.
Wszystkie obrazki, z wyjątkiem zdjęcia wydm, są wykonane przeze mnie, a więc proszę ich nie kopiować. Zdjęcie Hofu i Kushini jest obrobione w Gimpie - tak, aby przypominała fotografię z początku XX wieku.
Jeszcze link do tej piosenki: LINK.
Pozdrawiam gorąco Nyotę, Bąbelka:), Damu, Sheza, Asię-Jammy, Tandi219, Kiarę0009 i Nestkę2000.
Wow świetna i bardzo ciekawa historia.
OdpowiedzUsuńZapraszam do stada:
http://lwiestadonalwiejziemi.blogspot.com
I na blogi:
http://lwieopowiesciluny.blogspot.com/
I
http://historiaopykiarytanabiego.blogspot.com/
Notka wybitna!Dziękuję za pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńPS.Przed chwilą weszłam w zakładkę ,,Libester blog award'' i zobaczyłam,że zostałam nominowana.Dziękuję,a co do odpowiedzi to odpowiem dziś lub za parę dni.
Czy Ty wiesz jak ja uwielbiam takie długie posty czytać ;D?
OdpowiedzUsuńPotrafisz pytrzymać człowieka w napięciu, aż normalnie nie można doczekać się kolejnego rozdziału. I tutaj znowu jest ten tajemniczy koniec... ;D
Również spodobały mi się zrobione przez Ciebie obrazki - są naprawdę świetne.
A rozdział jest wspaniały! Czekam z niecierpliwością.
Aha i dziękuje za pozdrowienia! Również pozdrawiam.
Rozdział był rewelacyjny (który raz już się powtarzam?!).
OdpowiedzUsuńNajbardziej podobał mi się początek, segment z Sigmą i Norhothem, bardzo trzymał w napięciu.
I ta przemiana w ludzi... Zaskoczyłaś mnie trochę, ale pozytywnie:)
Dziękuję za pozdrowienia, ja także pozdrawiam i czekam na kolejne rozdziały.
Zostałaś nominowana do Liebster Blog Award.
OdpowiedzUsuńSzczegóły na moim blogu.