Nyeupe spojrzał przez okno. Dopiero co wjechali w gęsty, iglasty las.
Trykkeny warczały dziko i uderzały głośno kopytami o brukowaną uliczkę. Gałęzie szumiały, poruszane lekkimi podmuchami wiatru. Tina i Gelithir rozmawiali cicho i dość nerwowo, a Natial głaskała swoje jaskrawe, sztuczne dredy.
Całą knieję ogarnęła ciemność, a między pniami tańczyły promienie księżycowego światła. Co jakiś czas słychać było pohukiwanie sów, szmer trawy, odległy ryk lub wycie. Na te odgłosy Natial przerywała zabawę swymi doczepionymi dredami, a trykkeny warczały jeszcze głośniej. Nyeupe wychylił się nieco przez okno i spojrzał w górę. Niemal zamarł z zachwytu.
Takich gwiazd nie widział jeszcze nigdy; na czarnym niebie błyszczały miliony, a nawet może biliony srebrnych świateł. Niektóre były bardzo małe, świeciły jednak mocno, jakby chciały za wszelką cenę pokazać swą potęgę; większe, białe karły błyskały niczym piękne cekiny wszyte w jedwabistą szatę Nocy. Największe gwiazdy (a było ich kilka) biły czerwonym, potężnym światłem. Oprócz mocy gwiazd i i dwóch księżyców Noc ozdobiła swą pelerynę purpurowymi i zielonymi szalami mgławic.
Złożył ręce na kolanach, wpatrując się w wysokie koturny Nati. Białe włosy opadły na równie bladą twarz. Nagle Gelithir szepnął:
- Nyeupe, nic ci nie jest?
Poderwał się z miejsca jak oparzony. Dopiero teraz zauważył, że wjechali w jeszcze bardziej zwartą gęstwinę.
- Nie, nic - odpowiedział szybko Nyeupe. - Po prostu... chyba trochę przysnąłem...
Tina odrzuciła do tyłu długie, czarne włosy, po czym zdjęła gumki z warkoczy i rozczesała swe sploty palcami. Gelithir spojrzał na nią z pożądaniem, ale po chwili jego wzrok przyciągnęło coś innego; coś, co było w lesie.
Po chwili czarno-białe trykkeny stanęły dęba, warcząc i rycząc wściekle. Na ścieżce, wokół wozu i wśród pni ukazało się z tuzin gigantycznych, ciemnych stworzeń. Przypominały skrzydlate wilki; białe kły lśniły w świetle srebrnych satelitów planety, a czerwone oczy tryskały nienawiścią, żądzą krwi i śmierci.
Askelion zaczął wypowiadać głośno słowa w nieznanych nikomu mowach; skrzydlate wilczury skuliły ogony, po czym cofnęły się w gęstwinę. Wtedy Askelion wypuścił zwierzę, którego nikt się nie spodziewał.
Na jego ramieniu znikąd pokazał się masywny, monstrualny wąż, o czarno-zielonych łuskach. Żółte oczy o kocich, zwężonych źrenicach jaśniały w mroku niczym dwie latarnie. Wilki jeszcze bardziej się przeraziły, po czym, wyjąc przeraźliwie, uciekły w ostępy leśne.
Wąż zwinął się w kilka pierścieni, po czym zasyczał przeraźliwie; Nyeupe poczuł, że serce w nim zamiera, po czym przyspiesza nienaturalnie. Dusiciel wdrapał się na ramię Askeliona, który popędził trykkeny. Zwierze pomknęły z niesamowitą prędkością przez las.
Za chwilę krajobraz zmienił się; byli przy lekko odrapanym, ale nowoczesnym i budynku, oświetlonym niebieskim światłem. To był dworzec, wyglądający mniej więcej tak samo, jak dworce w naszym świecie.
Owa stacja była bardzo mała; jedyny, wybetonowany peron osłaniał brudny, niegdyś przezroczysty dach, wspierany na metalowych słupach, do których przybito wielkie, oświetlane tablice z rozkładami jazdy. W budynku dworca znajdowała się odrapana poczekalnia i kilka sklepików. Na ławce leżała jakaś porzucona bluza.
Wysiedli z wozu, ścieżką kierując się na peron. Stała tam wysoka, smukła postać, odziana w czerń.
Niedużymi schodkami wkroczyli na twardą, betonową płytę. Postać żwawym krokiem podeszła do Askeliona. Gelithir spojrzał na nią z zachwytem.
W dworku Askelion opowiadał o wspaniałej urodzie Rominek, kobiet z Rominii, górskiej krainy na południu Amostanii; ciemnowłosy pomyślał, że tak niesamowitej, przejrzystej i przyciągającej urody może być tylko czystej krwi Rominka...
Jednak coś jest nie tak. Ta dziewczyna musi mieć biust ściśnięty bandażem lub innym sztywnym czymś, a z takim jarzmem nie poruszałaby się tak swobodnie... mimo tego, Gelithir nie mógł oderwać wzroku od postaci, która przytuliła lekko Askeliona i powiedziała męskim głosem:
- Witaj, Askelionie! Już myślałem, że nie przyjedziesz... ale jesteś...
Ciemnowłosy towarzysz Nyeupe zrozumiał wszystko: to był samiec... ale nie przejmował się tym. Dopiero po chwili chłopak zrzucił czarny kaptur, zasłaniający mu twarz. Gelithir oniemiał z wrażenia.
Miał twarz cudnego, białego kota; duże, żółte oczy zwróciły przenikliwy wzrok na Nyeupego i resztę, a dość długie, proste włosy, równie czarne co reszta ubrania, zasłaniały w zuchwały sposób prawą część twarzy. Żółtooki otworzył lekko usta, ukazując proste, ostre, kocie kły. Wibrysy miał lekko nastroszone, a na szyi błyszczał srebrny naszyjnik z wisiorkiem w kształcie pentagramu.
- No, Alanthir, świetnie wyglądasz - zauważyła Natial - ale... chyba masz inny kolor włosów, prawda? Miesiąc temu miałeś fioletowe!
Alanthir odgarnął do tyłu gęstwinę włosów, na których błysnęły promienie światła księżyców. Gelithir zamrugał oczami, sprawdzając, czy chłopak to nie ulotna wizja, dziecko elfów lub... wampir?
- Tak, ale chcę mieć trochę dłuższe, zielone - odparł Alanthir, spoglądając z zazdrością na dredy Nati.
- Kupiłam za sto rumów u Hethilirra i Kughuna, jeśli chcesz wiedzieć. Były też z plastikowych rurek, za siedemdziesiąt, ale niezbyt ładne... - wilczyca pogładziła po raz drugi swe doczepione ozdoby.
- Były czerwono-żółte? - spytał z nadzieją żółtooki.
- Były, za sto dwadzieścia, ale nie miałam forsy, żeby ci dredy kupować... masz już koturny, dwudziestki! - Nati spojrzała na niego promieniującym, przeszywającym wzrokiem. Alanthir spojrzał na Nyeupego, a Askelion przedstawił wszystkich. Kiedy Gelithir wypowiedział już swe imię, szepnął do ciemnowłosego:
- Pięknie wyglądasz.
Alanthir uśmiechnął się lekko.
- Dzięki.
Złotooki odgarnął ciemnobrązowe włosy z twarzy i spojrzał na odnowione tory. Usłyszeli odległy chrzęst, a potem dziwne, głośne buczenie.
Na stację nadjechał smukły, nowoczesny, biały pociąg, podobny do francuskich TGV. Na wagonach widniał wielki, niebieski napis: AMOSTANYA & TËDINA JATHALEINER. Z dużych, owalnych okien na beton wlewały się strumienie jasnego światła. Drzwi otworzyły się szybko, wypuszczając sporą liczbę pasażerów.
- Wsiadajcie - ponaglił Alanthir. - Cześć, Askelionie. Do zobaczenia, Natial.
Wsiedli do wagonu. Była to chyba pierwsza klasa, z dużymi, obszernymi i schludnymi przedziałami. Korytarze były oświetlone oślepiającym światłem lamp u sufitu. Alanthir podał Nyeupemu, Tinie i Gelithirowi bilety.
- Kupiłem, bo nie mieliście nigdy kontaktu z pieniędzmi... - mruknął, otworzył drzwi przedziału, po czym wszyscy weszli do środka.
Usadowili się na miękkich, szarych siedzeniach; było ich osiem. Alanthir zaciągnął zasłony w okienkach drzwi, po czym spojrzał na wszystkich.
- Jak tam u was? - spytał tonem, jakby siedzieli na przyjęciu przy kawie.
- Mamy do wypełnienia misję... - zaczął Nyeupe, po czym rozwinął wypowiedź.
- Świat zaczyna pokrywać cień zła... wszystko to za sprawą Norhotha, ducha zła, strąconego z nieba. Może brzmi to jak historyjka dla dzieci, ale tak jest. Zaczyna powoli władać nad światem. Jestem jedyną nadzieją dla świata. Muszę odnaleźć wszystkich magów, i stworzyć z nimi grupę, z którą pokonamy Norhotha. Na razie... myślę, że tu, w Amostanii, nasze szanse będą większe.
Alanthir spojrzał na niego z nadzieją.
- I są większe.
Tina zdjęła buty, ustawiła je w kącie, skuliła się na siedzeniu i zasnęła. Nyeupe spojrzał przez okno. Pociąg już ruszył, wyjeżdżali ze stacji w taki sam, gęsty las.
Zapanowała kompletna ciemność, a światła w przedziale lekko zgasły, ledwie wyłaniając z mroku szare siedzenia, beżową suknię Tiny, białe włosy Nyeupego.
Nad oknem wisiał cyfrowy zegar; wskazywał piętnaście minut po dziewiątej. Białowłosy spytał Alanthira:
- Ee... kiedy tam dojedziemy? I gdzie to właściwie jest?
- Dojedziemy koło czwartej rano, a sam dom mojej rodziny znajduje się w wiosce Faranhin, w Rominii. Piękne miejsce, zobaczycie. A teraz poszperam trochę w Xetinnie.
Alanthir wyciągnął ze swej torby płaskie, lśniące urządzenie, po czym lekko uderzył w ekran palcem. Ekran rozjaśnił się. Żółtooki przejechał palcem po powierzchni. Światło lekko zmieniło barwę.
- Co to jest? - spytał Gelithir, po czym usiadł przy Alanthirze.
- Tablet - odpowiedział czarnowłosy, po czym spojrzał w złote oczy maga. W spojrzeniu żółtookiego wyczuł iskrę zaciekawienia, przyjaźni.
- Xetinn to portal społecznościowy... logujesz się, masz konto, gadasz ze znajomymi, świetny wynalazek - uśmiechnął się obeznany w technologię kocur.
Gelithir usłyszał, jak czarnowłosy śmieje się cicho:
- Gemini, przestań... nie próbowałem z tobą... to głupek.
Mwanga, Moshi i Huruma siedzieli na skraju dżungli, nad rzeką. Głośny szum wody powodował, że musieli niemalże krzyczeć, aby się usłyszeć.
- Ej, Kwiecie, mieliśmy dziś iść do lasu! - Huruma przekrzyczał rzekę i podszedł do Mwangi.
Czarnooki kiwnął głową i pobiegł do stada, oznajmić, że udają się do lasu.
- Idźcie, my musimy omówić ważne sprawy - powiedział przywódca stada, Kali.
Trio lwiątek natychmiast odnalazło znaną tylko sobie ścieżkę - prowadzącą do owego wielkiego głazu. Dróżka biegła wzdłuż rzeki.
Pierwszy szedł Moshi, za nim kolejno Huruma i Mwanga. Ścieżka zasłana była liśćmi i pnączami, wiła się jak wąż pośród pni, krzewów i paproci, przez co podążanie nią było trudne.
Grząskie podłoże zapadało się pod nimi. Brnęli przez tą "trasę", aż dotarli do ogromnego głazu.
Moshi i Huruma wdrapali się na ostaniec i położyli się. To samo uczynił Mwanga.
Trykkeny warczały dziko i uderzały głośno kopytami o brukowaną uliczkę. Gałęzie szumiały, poruszane lekkimi podmuchami wiatru. Tina i Gelithir rozmawiali cicho i dość nerwowo, a Natial głaskała swoje jaskrawe, sztuczne dredy.
Całą knieję ogarnęła ciemność, a między pniami tańczyły promienie księżycowego światła. Co jakiś czas słychać było pohukiwanie sów, szmer trawy, odległy ryk lub wycie. Na te odgłosy Natial przerywała zabawę swymi doczepionymi dredami, a trykkeny warczały jeszcze głośniej. Nyeupe wychylił się nieco przez okno i spojrzał w górę. Niemal zamarł z zachwytu.
Takich gwiazd nie widział jeszcze nigdy; na czarnym niebie błyszczały miliony, a nawet może biliony srebrnych świateł. Niektóre były bardzo małe, świeciły jednak mocno, jakby chciały za wszelką cenę pokazać swą potęgę; większe, białe karły błyskały niczym piękne cekiny wszyte w jedwabistą szatę Nocy. Największe gwiazdy (a było ich kilka) biły czerwonym, potężnym światłem. Oprócz mocy gwiazd i i dwóch księżyców Noc ozdobiła swą pelerynę purpurowymi i zielonymi szalami mgławic.
Złożył ręce na kolanach, wpatrując się w wysokie koturny Nati. Białe włosy opadły na równie bladą twarz. Nagle Gelithir szepnął:
- Nyeupe, nic ci nie jest?
Poderwał się z miejsca jak oparzony. Dopiero teraz zauważył, że wjechali w jeszcze bardziej zwartą gęstwinę.
- Nie, nic - odpowiedział szybko Nyeupe. - Po prostu... chyba trochę przysnąłem...
Tina odrzuciła do tyłu długie, czarne włosy, po czym zdjęła gumki z warkoczy i rozczesała swe sploty palcami. Gelithir spojrzał na nią z pożądaniem, ale po chwili jego wzrok przyciągnęło coś innego; coś, co było w lesie.
Po chwili czarno-białe trykkeny stanęły dęba, warcząc i rycząc wściekle. Na ścieżce, wokół wozu i wśród pni ukazało się z tuzin gigantycznych, ciemnych stworzeń. Przypominały skrzydlate wilki; białe kły lśniły w świetle srebrnych satelitów planety, a czerwone oczy tryskały nienawiścią, żądzą krwi i śmierci.
Askelion zaczął wypowiadać głośno słowa w nieznanych nikomu mowach; skrzydlate wilczury skuliły ogony, po czym cofnęły się w gęstwinę. Wtedy Askelion wypuścił zwierzę, którego nikt się nie spodziewał.
Na jego ramieniu znikąd pokazał się masywny, monstrualny wąż, o czarno-zielonych łuskach. Żółte oczy o kocich, zwężonych źrenicach jaśniały w mroku niczym dwie latarnie. Wilki jeszcze bardziej się przeraziły, po czym, wyjąc przeraźliwie, uciekły w ostępy leśne.
Wąż zwinął się w kilka pierścieni, po czym zasyczał przeraźliwie; Nyeupe poczuł, że serce w nim zamiera, po czym przyspiesza nienaturalnie. Dusiciel wdrapał się na ramię Askeliona, który popędził trykkeny. Zwierze pomknęły z niesamowitą prędkością przez las.
Za chwilę krajobraz zmienił się; byli przy lekko odrapanym, ale nowoczesnym i budynku, oświetlonym niebieskim światłem. To był dworzec, wyglądający mniej więcej tak samo, jak dworce w naszym świecie.
Owa stacja była bardzo mała; jedyny, wybetonowany peron osłaniał brudny, niegdyś przezroczysty dach, wspierany na metalowych słupach, do których przybito wielkie, oświetlane tablice z rozkładami jazdy. W budynku dworca znajdowała się odrapana poczekalnia i kilka sklepików. Na ławce leżała jakaś porzucona bluza.
Wysiedli z wozu, ścieżką kierując się na peron. Stała tam wysoka, smukła postać, odziana w czerń.
Niedużymi schodkami wkroczyli na twardą, betonową płytę. Postać żwawym krokiem podeszła do Askeliona. Gelithir spojrzał na nią z zachwytem.
W dworku Askelion opowiadał o wspaniałej urodzie Rominek, kobiet z Rominii, górskiej krainy na południu Amostanii; ciemnowłosy pomyślał, że tak niesamowitej, przejrzystej i przyciągającej urody może być tylko czystej krwi Rominka...
Jednak coś jest nie tak. Ta dziewczyna musi mieć biust ściśnięty bandażem lub innym sztywnym czymś, a z takim jarzmem nie poruszałaby się tak swobodnie... mimo tego, Gelithir nie mógł oderwać wzroku od postaci, która przytuliła lekko Askeliona i powiedziała męskim głosem:
- Witaj, Askelionie! Już myślałem, że nie przyjedziesz... ale jesteś...
Ciemnowłosy towarzysz Nyeupe zrozumiał wszystko: to był samiec... ale nie przejmował się tym. Dopiero po chwili chłopak zrzucił czarny kaptur, zasłaniający mu twarz. Gelithir oniemiał z wrażenia.
Miał twarz cudnego, białego kota; duże, żółte oczy zwróciły przenikliwy wzrok na Nyeupego i resztę, a dość długie, proste włosy, równie czarne co reszta ubrania, zasłaniały w zuchwały sposób prawą część twarzy. Żółtooki otworzył lekko usta, ukazując proste, ostre, kocie kły. Wibrysy miał lekko nastroszone, a na szyi błyszczał srebrny naszyjnik z wisiorkiem w kształcie pentagramu.
- No, Alanthir, świetnie wyglądasz - zauważyła Natial - ale... chyba masz inny kolor włosów, prawda? Miesiąc temu miałeś fioletowe!
Alanthir odgarnął do tyłu gęstwinę włosów, na których błysnęły promienie światła księżyców. Gelithir zamrugał oczami, sprawdzając, czy chłopak to nie ulotna wizja, dziecko elfów lub... wampir?
- Tak, ale chcę mieć trochę dłuższe, zielone - odparł Alanthir, spoglądając z zazdrością na dredy Nati.
- Kupiłam za sto rumów u Hethilirra i Kughuna, jeśli chcesz wiedzieć. Były też z plastikowych rurek, za siedemdziesiąt, ale niezbyt ładne... - wilczyca pogładziła po raz drugi swe doczepione ozdoby.
- Były czerwono-żółte? - spytał z nadzieją żółtooki.
- Były, za sto dwadzieścia, ale nie miałam forsy, żeby ci dredy kupować... masz już koturny, dwudziestki! - Nati spojrzała na niego promieniującym, przeszywającym wzrokiem. Alanthir spojrzał na Nyeupego, a Askelion przedstawił wszystkich. Kiedy Gelithir wypowiedział już swe imię, szepnął do ciemnowłosego:
- Pięknie wyglądasz.
Alanthir uśmiechnął się lekko.
- Dzięki.
Złotooki odgarnął ciemnobrązowe włosy z twarzy i spojrzał na odnowione tory. Usłyszeli odległy chrzęst, a potem dziwne, głośne buczenie.
Na stację nadjechał smukły, nowoczesny, biały pociąg, podobny do francuskich TGV. Na wagonach widniał wielki, niebieski napis: AMOSTANYA & TËDINA JATHALEINER. Z dużych, owalnych okien na beton wlewały się strumienie jasnego światła. Drzwi otworzyły się szybko, wypuszczając sporą liczbę pasażerów.
- Wsiadajcie - ponaglił Alanthir. - Cześć, Askelionie. Do zobaczenia, Natial.
Wsiedli do wagonu. Była to chyba pierwsza klasa, z dużymi, obszernymi i schludnymi przedziałami. Korytarze były oświetlone oślepiającym światłem lamp u sufitu. Alanthir podał Nyeupemu, Tinie i Gelithirowi bilety.
- Kupiłem, bo nie mieliście nigdy kontaktu z pieniędzmi... - mruknął, otworzył drzwi przedziału, po czym wszyscy weszli do środka.
Usadowili się na miękkich, szarych siedzeniach; było ich osiem. Alanthir zaciągnął zasłony w okienkach drzwi, po czym spojrzał na wszystkich.
- Jak tam u was? - spytał tonem, jakby siedzieli na przyjęciu przy kawie.
- Mamy do wypełnienia misję... - zaczął Nyeupe, po czym rozwinął wypowiedź.
- Świat zaczyna pokrywać cień zła... wszystko to za sprawą Norhotha, ducha zła, strąconego z nieba. Może brzmi to jak historyjka dla dzieci, ale tak jest. Zaczyna powoli władać nad światem. Jestem jedyną nadzieją dla świata. Muszę odnaleźć wszystkich magów, i stworzyć z nimi grupę, z którą pokonamy Norhotha. Na razie... myślę, że tu, w Amostanii, nasze szanse będą większe.
Alanthir spojrzał na niego z nadzieją.
- I są większe.
Tina zdjęła buty, ustawiła je w kącie, skuliła się na siedzeniu i zasnęła. Nyeupe spojrzał przez okno. Pociąg już ruszył, wyjeżdżali ze stacji w taki sam, gęsty las.
Zapanowała kompletna ciemność, a światła w przedziale lekko zgasły, ledwie wyłaniając z mroku szare siedzenia, beżową suknię Tiny, białe włosy Nyeupego.
Nad oknem wisiał cyfrowy zegar; wskazywał piętnaście minut po dziewiątej. Białowłosy spytał Alanthira:
- Ee... kiedy tam dojedziemy? I gdzie to właściwie jest?
- Dojedziemy koło czwartej rano, a sam dom mojej rodziny znajduje się w wiosce Faranhin, w Rominii. Piękne miejsce, zobaczycie. A teraz poszperam trochę w Xetinnie.
Alanthir wyciągnął ze swej torby płaskie, lśniące urządzenie, po czym lekko uderzył w ekran palcem. Ekran rozjaśnił się. Żółtooki przejechał palcem po powierzchni. Światło lekko zmieniło barwę.
- Co to jest? - spytał Gelithir, po czym usiadł przy Alanthirze.
- Tablet - odpowiedział czarnowłosy, po czym spojrzał w złote oczy maga. W spojrzeniu żółtookiego wyczuł iskrę zaciekawienia, przyjaźni.
- Xetinn to portal społecznościowy... logujesz się, masz konto, gadasz ze znajomymi, świetny wynalazek - uśmiechnął się obeznany w technologię kocur.
Gelithir usłyszał, jak czarnowłosy śmieje się cicho:
- Gemini, przestań... nie próbowałem z tobą... to głupek.
Mwanga, Moshi i Huruma siedzieli na skraju dżungli, nad rzeką. Głośny szum wody powodował, że musieli niemalże krzyczeć, aby się usłyszeć.
- Ej, Kwiecie, mieliśmy dziś iść do lasu! - Huruma przekrzyczał rzekę i podszedł do Mwangi.
Czarnooki kiwnął głową i pobiegł do stada, oznajmić, że udają się do lasu.
- Idźcie, my musimy omówić ważne sprawy - powiedział przywódca stada, Kali.
Trio lwiątek natychmiast odnalazło znaną tylko sobie ścieżkę - prowadzącą do owego wielkiego głazu. Dróżka biegła wzdłuż rzeki.
Pierwszy szedł Moshi, za nim kolejno Huruma i Mwanga. Ścieżka zasłana była liśćmi i pnączami, wiła się jak wąż pośród pni, krzewów i paproci, przez co podążanie nią było trudne.
Grząskie podłoże zapadało się pod nimi. Brnęli przez tą "trasę", aż dotarli do ogromnego głazu.
Moshi i Huruma wdrapali się na ostaniec i położyli się. To samo uczynił Mwanga.
Szli zaledwie dwadzieścia minut, ale mimo tego czuli się, jakby dopiero co przebiegli z kilka mil. Wysoka wilgotność, upał, komary - wszystko to powodowało niesamowite zmęczenie. Lwy dyszały, pot skapywał im z nosów, poczuli senność.
- Chyba nie powinniśmy tu iść - powiedział rozleniwionym głosem zielonooki, kładąc głowę między łapami. Moshi spojrzał na korony drzew. Spowijała je mgła, tylko dno lasu było jeszcze wolne od białych, lekkich woalów. Panowała tu jednak niesamowita ciemność.
- Słuchajcie... chyba podejdę do rzeczki, napiję się wody - niemalże ziewnął Mwanga. Zszedł z głazu i przykucnął przy potoku, chłepcząc wodę. Kiedy wypił kilka łyków, poczuł na twarzy czyjeś włosy.
Podniósł wzrok i wrzasnął z całych sił.
Przed nim, na kamieniu, leżało ciało młodego lwa. Ciemnocynamonowa, mokra grzywka opadła na mgliste, puste oczy bez wyrazu; kiedyś były prawdopodobnie intensywnie pomarańczowe, lecz teraz były jasnożółte; ów martwy lew przed śmiercią musiał przeżyć straszne męki: otwarty pysk miał cały w szkarłatnej krwi, brzuch mu rozpłatano, a wnętrzności wyrzucono; jego tylne łapy miały ślady zaciskania na nich pazurów i ostrych narzędzi. Lewe ucho miał odgryzione, a krew splamiła jego grzywę i kark.
Mwanga przestał wrzeszczeć. Kiedy ostatni dźwięk ucichł, rozległy się kolejne: odległe rżenie koni i tętent kopyt. Odgłosy zbliżały się, aż z gęstwiny wyłonił się mroczny, odziany w czarne łachmany jeździec na karym koniu.
Po chwili wyłonili się kolejni: sześciu Netherenów otoczyło głaz, wyciągając spod kruczych szat błyszczące, wielkie miecze.
Zbliżyli się bezgłośnie; konie o wściekle zielonych oczach stanęły dęba, rżąc głośno i dzwoniąc srebrną uprzężą. Jeźdźcy, szpiedzy Norhotha, bez skrupułów popędzili swe wierzchowce, które wspięły się na szczyt głazu, gdzie przesiadywały lwy.
Jeden z Czarnych chwycił Hurumę za łapę. Brązowy wrzeszczał i szarpał się, ale spod kaptura jeźdźca wydobył się tylko okropny, jadowity śmiech...
Netheren wepchnął Hurumę na grzbiet konia i zakrył go połą peleryny. Pół tuzina śmiechów rozległo się w dżungli, a Czarni zniknęli w gęstwinie.
Moshi stał jak wryty, a policzki i skronie Mwangi po raz pierwszy od trzech lat stały się mokre od łez.
- To moja wina... zdradziłem go... - szlochał czarnooki, po czym uderzył łbem w głaz.
Złoty lew podniósł go i przytulił.
- Kwiecie, nie płacz... to nie twoja wina... oni... go... poszukują... Nyeupe... - Moshi próbował pocieszyć szarego lwa, który zaczął drżeć.
- Mój kuzyn... - szepnął Mwanga, ale Moshi tylko polizał go lekko po policzku.
- Odnajdziemy go... - rzekł niebieskooki, tuląc do siebie lwa. - I uda nam się to.
Kwiat przestał płakać, z jego gardła wydobyło się tylko ciche, nerwowe dyszenie. Po chwili owe oddechy ucichły. Słychać było tylko szum leśnej rzeki...
Sigma przestała rozpaczać nad losem Nyeupego. Zresztą nigdy nad tym nie płakała. To nie leżało w jej naturze. Chodziła po Lwiej Ziemi, polowała, biegała, rozmawiała z innymi lwami, spotykała się czasem z Korongo, Sayansi, Hofu i Chuki. Pewnego dość pochmurnego, ale ciepłego dnia poszła na Wietrzną Ziemię, na Cmentarz Lwów.
Brnęła przez dość rozmiękłą ziemię, szła między zieloną trawą, kolczastymi krzewami, kierując się na wzgórze. Znalazła się tam po kilku godzinach, kiedy zza chmur wyjrzała świetlista kwadryga Słońca.
Wspięła się po zarośniętych chwastami, stromych zboczach. Kiedy znalazła się na płaskim szczycie, poczęła nawoływać:
- Kifo! Kifo!
Usłyszała szelest w krzakach. Z cierni wyłoniła się piękna, szczupła, brązowa lwica.
- Jego marzenie i prośba się spełniła. Umarł - wyszeptała niesamowitym, nieziemskim głosem lwica. - Widziałam cię z nim, Sigmo.
Czarnooka nawet nie dopytywała się o szczegóły, nie chciała się dowiedzieć, skąd lwica zna jej imię. Usiadła na ziemi, a zjawa zniknęła.
- Wiedziałam - szepnęła z ulgą. - że jego męki wreszcie się skończą... Hewo, Angani, miejcie jego duszę pod swą opieką.
Wypowiedziawszy te słowa, podążyła z powrotem na Lwią Skałę.
Witam wszystkich :)
Z tego rozdziału jestem zadowolona, ale jest nieco krótki, przepraszam... po prostu brakło mi czasu, a ten rozdział jest skróconą wersją innego, który mam zapisany w Dokumentach systemowych.
Link do piosenki: link.
Pozdrawiam Nyotę, Sheza, Bąbelka, Asię-Jammy, Damu, CherryBomb i wszystkich, którzy czytają moje wypociny ^^
Do następnej notki! :D
Wypociny? No nie nie wierzę ci:) Jak ty możesz tak mówić o swoim arcydziele?!! Powinnaś napisać książkę! A, i to moje notki są marnymi wypocinami:):):):):):):):):):):)
OdpowiedzUsuńPS : Chciałabyś pisać na blogu pokoleniapokolenialwow.blogspot.com ? Zapraszam! Informacje znajdziesz w zakładce ,, Pisz razem z nami! ''
Pozdrawiam!
Damu
Rozdział był przepiękny i podzielam zdanie Damu - nie waż się nazywać swojej twórczości "wypocinami", bo to moją można tak nazwać:)
OdpowiedzUsuńBardzo podobał mi się opis rozgwieżdżonego nieba, był wprost niezwykły. Mam także nadzieję, że podróż Nyeupe, Tiny i reszty się powiedzie. Oby wszystko dobrze się skończyło. No i cieszę się, że Kifo nareszcie zmarł, tym samym odzyskując spokój:)
Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.
PS Na sto procent wezmę udział w konkursie na weekend - więc jakby co, to nie kończ go wcześniej;)
Zarąbisty rozdział!
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że uwielbiam Twoje długie opisy w rozdziałach.
Dobrze, że Kifo wreszcie odzyskał spokój. Pewnie po drugiej stronie będzie mu o niebo lepiej.
Nie wiem czy wezmę udział w konkursie, ale postaram się :)
Dziękuje również za pozdrowienia, ja również Ciebie pozdrawiam!
Chciałbym również zaprosić na nowego bloga:
http://lwiekrolestwo.blogspot.com/
Mam nadzieję, że przynajmniej odwiedzisz :)