środa, 6 marca 2013

23. Jeźdźcy Netheren

Lew podniósł się, wstrząsnął dziko grzywą, spojrzał na Tinę i Nyeupego.
Wycelował w nich pazur. Szepnął jakieś dziwne, warczące słowa, a oba lwy zostały po prostu wywiane z kępy krzaków przez strumień wyjątkowo silnego wiatru. 
- Co tu robicie? - warknął lew. Dopiero teraz ujrzeli jego lśniące, złociste oczy.
- A więc jesteś magiem - zauważyła cicho Tina. - Wiedziałam.
Lew patrzył na nich jak na dwóch wariatów.
- Tak. My też nimi jesteśmy - powiedział szybko Nyeupe. - Mamy do wykonania misję... jak masz na imię?
- Gelithir - rzekł szybko ciemny lew. - A wy?
Przedstawili się równie szybko i nieuprzejmie, po czym opowiedzieli o swojej misji Gelithirowi. On tylko mruczał i kiwał głową, po czym rzekł:
- Z chęcią pójdę. I tak nie mam nikogo. Straciłem moje stado, gdyż sprzeciwiło się władcy tych ziem. Z Rajskiej Ziemi lepiej uciekajmy, kiej władca zabija swych poddanych.
Odpoczęli do świtu, po czym skierowali się daleko na północ. Z dolinki wyszli o szóstej rano, a około dziesiątej byli na granicy Rajskiej Ziemi.
Z suchych pagórków znaleźli się na skalistym płaskowyżu. Między płatami wilgotnej, miękkiej ziemi wystawały kępy trawy i głazy. Nie było tu drzew.
Płaskowyż był bardzo niewielki; około pierwszej godziny po południu znaleźli się nad urwiskiem, które ów płaskowyż kończyło. Dalej roztaczały się bagna, a za nimi monotonne, wilgotne pagórki, zarośnięte sawanną.
Kiedy weszli na bagna, zaatakowały ich roje komarów, much i innych latających świństw. Brnęli przez rozlane rzeki, kępy, aż dotarli do sporej skały, która wyznaczała granicę między wzgórzami a moczarami.
- Musimy się wspiąć na te wzgórza - rzekł Gelithir - i to szybko. Nethereni mogą nadchodzić...



Kiedy Nyeupe, Tina i Gelithir wspinali się na wzgórza, na Lwiej Ziemi panika dawno ucichła. Sigma, jedyna wtajemniczona w plan, cicho szlochała w kącie jaskini. Stado prosiło siły niebieskie o pomyślną wędrówkę Nyeupego. 
- Hewo, Duchu Wędrowców, Wiatru i Życia... daj mu powodzenie, nadzieję, spraw, aby udało mu się pokonać Cień Wilka. 
Chmury się lekko i bardzo powoli rozsunęły, a Sigma ujrzała na tle nieba przezroczystą, ledwie widoczną twarz krzepkiego, pięknego lwa... albo jej się wydawało? 
Czarnooka zeszła z Lwiej Skały i podążyła na Wietrzną Ziemię. Po dwóch godzinach była na Cmentarzu Słoni. Za skałką, między kośćmi, zobaczyła ciemny kształt ogona.
- Kto to? - zawarczała. 
Zza głazu wyłonił się ciemny, chudy, ponury lew o czarnej grzywie. To był Kifo, strażnik cmentarza. (mimo zbieżności imion i wyglądu z przywódcą Nandiów, nie był z nim spokrewniony).
- Witaj, wać panno - zachrypiał. Jego czujne, zielone oczy spoczęły na jej twarzy. 
- Dzień dobry - odpowiedziała lekko przestraszona Sigma. - Eee... kto tu do...dokładnie leży...?
Ciemnogrzywy lew westchnął. Spojrzał na szkielet leżący obok niego.
- Te kości należą do Setha, ojca króla Mufasy. Seth zmarł bardzo młodo... bardzo... miał tylko osiem lat. To było ponad ćwierć wieku temu, a pamiętam go od dziecka... obok niego leży jego małżonka, Uru. Przeżyła go o blisko dziesięć lat, dopóki się nie udusiła. Miała chorobę płuc, której nikt nie potrafił wyleczyć. 
Zamilkł na chwilę, po czym kontynuował:
- Obok ciebie leży czaszka lwa. Nikt nie wie, kto to, ale ponoć to Nzuri, założyciel Lwiej Ziemi. Żył ponad siedemset lat temu. Byłem wtedy dzieckiem, ale go pamiętam, przynajmniej dzień założenia Lwiej Krainy.  
Sigma siedziała z otwartą paszczą, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Ten lew miał siedemset lat?! 
Po chwili czarnooka wydukała:
- Ale... czemu... ty naprawdę... jesteś... nieśmiertelny?
Kifo znowu westchnął.
- Chcę umrzeć... żyję za długo. Byłem młody i głupi... chciałem zobaczyć, jak to jest być królem. Wygnano mnie za to i rzucono zaklęcie wiecznego życia. To pradawne czary, czarna magia, bardzo mroczna. Kiedy dożyłem lat sześciuset sześćdziesięciu sześciu, zacząłem zdawać sobie sprawę, że widzę za dużo złych zmian... świat jest okryty mrokiem, nic może nas nie wybawić... z wyjątkiem Nyeupego... jak widzisz, nie wszyscy umierają, jak chcą. Od dawna chcę umrzeć... i zrobię to. Tylko... że moja skóra stała się tak zrogowaciała, że nie przebije jej nawet zębisko krokodyla... 
Sigmie zrobiła się niesamowicie żal Kifo. Spojrzała w jego ponure, zielone oczy.
- Rozumiem... - rzekła cicho. - Czy... mogłabym ci w jakiś sposób pomóc...?
- Ależ nie, wać panno - odpowiedział ciemny. - Nie możesz... 
To powiedziawszy, nagle zniknął. Sigma, na której ta sztuczka nie zrobiła wrażenia, ruszyła z powrotem na Skałę. 



Dziewiąta godzina po południu. Księżyc wyszedł zza chmur, zalewając świat mdłą, tajemniczą poświatą.

Na bagnach ukazały się dwie sylwetki: byli to jeźdźcy. Ale nie byli to zwykli konni: ich wierzchowcami były czarne, widmowe, chude konie, ze skórzaną uprzężą, ozdobioną srebrem i szmaragdami. Grzywy i ogony wierzchowców były smolistoczarne, bardzo długie; jeźdźcy wyglądali jak duchy: odziani w czarne, postrzępione szaty. Grube, brudne kaptury osłaniały ich twarze. Wodze trzymały chude, kościste ręce, zakończone długimi, szarymi paznokciami, i porośnięte lwim, białym futrem. Kopyta koni były obrośnięte gęstą, długą, kruczą sierścią. 
Gelithir rzekł cicho:
- Schowajcie się! To jeźdźcy Netheren... szpiedzy Norhotha. Szukają nas. 
Lwy schowały się w kępie gęstych krzewów, w małej grocie między korzeniami drzewa. 
Nethereni dotarli po chwili do kępy krzewów. Zatrzymali się obok drzewa. 
Tina odwróciła głowę, by przez wyrwę w korzeniu spojrzeć na szpiegów Mroku. Widziała zielone oczy koni. Jeden z Netherenów zrzucił kaptur, ukazując trupią, chudą, lwią twarz. 
Oczy były zapadłe w głębokie, purpurowe oczodoły; owe ślepia nie posiadały białek; były lśniące, czarne jak pióra kruka. Wargi były wąskie, ciemnofioletowe, w dolnej tkwiły dwa złote kolczyki; futro było lśniąco białe. Na oczy i pokiereszowaną twarz opadały tłuste, długie, ciemne włosy. Jeździec na chwilę otworzył usta. Ukazały się długie, ostre, żółtawe kły. 

Netheren znów zarzucił kaptur, a Tina poczuła ulgę i odwróciła cicho głowę; nie chciała dłużej patrzeć na tą okropną, ale równocześnie przyciągającą twarz. 
Konie wydały gniewne rżenie, zadudniły kopyta i Nethereni odjechali na zachód.
Gelithir, Nyeupe i Tina powoli wyszli z zagłębienia. Nyeupe spytał Gelithira:
- Kim są ci konni?
Lew spojrzał na niego i rzekł:
- To słudzy Norhotha. Dawniej były to zwykłe lwy... lecz oddały mu swą duszę, zauroczone jego ambicją, charyzmą, okrucieństwem. Ich serca ogarnął mrok, a Nethereni zostali jego doradcami. Wyznaczył im znalezienie... ciebie. 
Ruszyli na północ, w głąb sawann. Nad rze znaleźli się tam około północy. Skryli się bardzo dobrze w grocie, a wejście zabezpieczono skutecznymi, mocnymi zaklęciami Gelithira. 


Czarni Szpiedzy dotarli na Wietrzną Ziemię. Podjechali do jaskini, gdzie mieszkało stado Mayi. 
Zaglądnęli do środka. Netheren wskazał drugiemu kępę krzewów obok - drugi ukrył się tam.
Jeździec zrzucił kaptur i zmienił się w ciemnego, słodkiego, małego lewka. Podszedł do przywódcy stada - lwa Vamsho.
Vamsho zbudził się, szturchany przez zmienionego Netherena.
- Ee... pseplasam... - zapiszczał odmieniec - ale... szukam mojego psyjaciela... Nyeupego... cy moze tu byl? 
Vamsho pogłaskał lewka po główce. 
- Niestety, nie ma go tu... - rzekł potulnym głosem lew i przytulił przybysza.
Podstęp wyczuli jedynie dwaj bracia: Simon i Gothar. Leżeli obok siebie, udając, że niczego nie widzą.
- Ten mały wydaje mi się podejrzany - szepnął Simon, otwierając lekko ciemnozielone oczy.
Gothar wstał, uginając łapy. To samo uczynił jego brat. 
Byli na uboczu, więc nikt ich nie widział ni słyszał. Kiedy lewek pokiwał głową i udał, że uronił łzę, bracia rzucili się na niego. 
Netheren natychmiast zmienił postać na dawną; lwy rzuciły mu się do twarzy i zdjęli kaptur. Jednak przybysz odepchnął ich brutalnie na ziemię. Całe stado zaczęło wrzeszczeć, z wyjątkiem tych, którzy wyczuli sprytny podstęp.
- Nie wiecie, gdzie on jest, tak?! - ryknął wściekle Jeździec. - W takim razie dziękujemy... i podziękujcie swoim głupim nastolatkom, że uratowali wasze nędzne, plugawe życie. 
Nethereni natychmiast ruszyli na Lwią Ziemię. Zaczynały się wielkie poszukiwania. Inne ziemie zaczęli przetrząsać kolejni Nethereni: było ich dwunastu.
Już niedługo miała się rozpocząć wojna między dwiema siłami...



Nie możemy... musimy uciekać... do Amostanii... 
Siedzieli nadal w grocie. Gelithir chodził nerwowo w kółko, Nyeupe myślał gorączkowo, a Tina, znużona podróżą, zasnęła.
- W takim razie - musimy dostać się jakoś do Manduli - powiedział sennie Nyeupe. - W takim razie musimy się teleportować. A teraz... nie mam siły.
Gelithir wzniósł na chwilę oczy do nieba, po czym rzekł:
- Musimy się tam udać teraz, w tej chwili. Lepiej obudź Tinę.
Nyeupe obudził lwicę, która szybko wstała. Nie bała się ani nie obawiała teleportacji - najwyraźniej robiła to wiele razy.
- Jasne, jeśli do dla naszego bezpieczeństwa, to idę. 
Wyszli ostrożnie przed grotę, po czym położyli łapy na swych barkach, tworząc krąg. Gelithir, najbardziej doświadczony, wypowiedział kilka tajemniczych słów. Kiedy skończył wypowiadać formułkę, lwy poczuły dziwne, mocne szarpnięcie głowy, po czym wszystko zaczęło wirować.
Pędzili w strumieniu powietrza, pośród przeraźliwego huku. Kiedy wylądowali na dnie wyschniętego jeziora, czuli się, jakby ktoś wsadził ich do pudełka z zapałkami i brutalnie wyjął.
Weszli do mrocznego, wilgotnego tunelu. Zagłębiali się w czarne otchłanie Manduli. 
Po półgodzinie kluczenia w korytarzach, tunelach i przejściach znaleźli się w niedużej, mrocznej komorze, rozświetlanej przez świetlistą kulę światła. Było to przejście do innego świata, do Amostanii.
Po chwili oddechu i cichych modłów, razem dotknęli kuli. 
To samo uczucie jak podczas teleportacji jednopłaszczyznowej. Po kilkunastu sekundach leżeli na miękkiej, zielonej trawie. Zmienili się w ludzi, lecz głowy były lwie.
Tina odziana była w beżową, lekką sukienkę, a czarne włosy spływały jej na ramiona w dwóch warkoczach. Gelithir i Nyeupe wyglądali tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy znaleźli się w Amostanii. Długie do pasa, ciemne włosy (u Gelithira), rozdarte na kolanach, czarne spodnie, rozpięte, spłowiałe koszule. Nyeupe nie był przyzwyczajony do ciężkich, skórzanych glanów. Tina miała to samo obuwie, lecz wydawała się bardziej odporna.
W Amostanii było piękne, zielone lato. Drzewa wypuściły kwiaty, a palmy, rosnące wokół nich, rodziły wielkie, żółte owoce, podobne do gruszek.
Byli w jakimś ogrodzie. Przed nimi widać było szarą, odrapaną fasadę dworku. To była siedziba Natial i Askeliona - no chyba, że już ich tam nie było.
Nagle usłyszeli krzyki. Po chwili w powietrzu rozległ się świst, a w jedno z drzew uderzyła wielka, długa strzała.


No... witam wszystkich.
Nie mam nic ważnego do powiedzenia - oprócz tego, że konkurs odbędzie się wtedy, gdy pod notką ukaże się co najmniej 5 komentarzy. 
Co do notki... myślę, że wyszła nawet nieźle. Wiem, na co mi zwrócicie uwagę - pomysł z jeźdźcami skopiowałam nieco z "Władcy Pierścieni". Tak, wzorowałam się, ponieważ czytam teraz "Władcę Pierścieni - Drużynę Pierścienia". Fabuła wciągnęła mnie tak bardzo, że zaczerpnęłam troszkę motywów :]
Na koniec posłuchajcie tych dwóch piosenek: link i link.

6 komentarzy:

  1. Świetna notka! Żal mi Kifo...
    Historia robi się coraz ciekawsza:D

    OdpowiedzUsuń
  2. świetna notka! to ciekawe co dalej...

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejne bardzo wielkie i pozytywne zaskoczenie, że wykorzystałaś motyw z Władców Pierścieni :D
    Akurat uwielbiam tych upiornych jeźdźców na koniach.
    A rozdział jest zarąbisty!
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wybitna notka! :D Faktycznie, bardzo podobny moment do Władcy Pierścieni! Tylko szkoda mi Kifo :(

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki za wstawienie nagłówka ;)A lwiątko które stworzyłaś dołączy do mojego opowiadania!

    OdpowiedzUsuń
  6. Rozdział bardzo mi się podobał, ten pomysł z jeźdźcami był szczególnie udany:)
    Żal mi Kifo - mam nadzieję, że jego marzenie się spełni i w końcu umrze...
    No i co oznacza ta strzała? Kto ją wypuścił?
    Pozdrawiam serdecznie i zapraszam na opowiesci-z-lwiej-ziemi.blogspot.com na mój pierwszy rozdział:)

    OdpowiedzUsuń