[Sigma]
Lew powoli wspiął się na skały, za nim reszta stada. Otoczyły go, wpatrując się w Kigeniego.- Odnalazła się nasza zguba - syknął wódz. - Brać go.
Kilka silniejszych, lepiej zbudowanych lwic rzuciło się w kierunku Kigeniego. Lew pisnął i zbiegł ze skał, potykając się o własne łapy. Zbiegł jednym susem z Lwiej Skały, i upadł na trawę.
Nagle z jaskini wymknęło się stado Lwioziemców. Zbiegli niezauważeni zarośniętą częścią rumowiska, stając w trawie pod Skałą. Grupa z Ciemnych Wzgórz otoczyła Kigeniego, który chyba stracił przytomność ze strachu.
Stanęłam obok stada; Kigeni leżał w wilgotnej trawie, nie ruszając się. Lwioziemcy stanęli obok lwów ze Wzgórz.
- Żyje? - burknął dowódca, o imieniu Vamsho. Jakaś lwica, stojąca obok niego, dotknęła brzucha Kigeniego.
- No jasne, że tak! - krzyknęła; miała wyjątkowo ochrypły, niski i nieprzyjemny głos. Vamsho zaczął się śmiać i spojrzał na moje stado.
- Czemu tu sterczycie? To przecież wasz wróg, Mahal! Będziecie go bronić? - zadrwił, a grupa Lwiej Skały i ja spojrzeli na niego, następnie na Kigeniego.
- Nie macie już dość tych dzieciaków na Wzgórzach? Potrzebny wam kolejny? - zawołałam. Vamsho zerknął na mnie i wycedził:
- Czy wy nie kontynuujecie swych tradycji? To nasz zwyczaj, trwający od wielu wieków - po czym spojrzał na Kigeniego. Nie ruszał się.
- To ma być tradycja?! - teraz już wrzeszczałam. - Tradycja porywania dzieci, ukrywania ich gdzieś, nikt nie wie, co się z nimi dzieje! Wspaniałe zwyczaje! No właśnie, zrewanżujmy się! Czemu nie możemy porywać ich dzieci, nie możemy robić tego razem z Mahalami? No właśnie! Czemu nie! - zwróciłam się do mojego stada. Lwy spojrzały na mnie jak na wariatkę. Żaden z nich się nie ruszył, wpatrywali się we mnie i w Kigeniego, który leżał już na grzbiecie jednej z lwic.
- Nie weźmiecie go! - zaryczał nagle Saturn. Przerażona lwica upuściła przybysza na ziemię, piszcząc.
- Tak? - Vamsho zawarczał, podchodząc do króla. Wysunięte pazury zalśniły złowieszczo w świetle księżyca.
Dwaj dowódcy rzucili się na siebie, reszta stad nie brała udziału w walce, przypatrując się Saturnowi i Vamsho. Lwy szarpały się, rzucały sobą o ziemię, gryzły i drapały bez śladu litości. W końcu Vamsho został powalony przez króla Lwiej Ziemi.
- Oddajemy go wam! Bierzcie go, róbcie z nim, co chcecie! - wrzasnął przerażony, po czym pomknął ze stadem w kierunku Ciemnych Wzgórz.
Chwyciłam Kigeniego za skórę na karku, i wepchnęłam na swój grzbiet, by zanieść go na Lwią Skałę.
[Mwindaji]
- Tak, już idzie.
Khuruna i Kaskazini weszli powoli do ciemnej groty. Khuruna był wyraźnie poraniony i trząsł się.
- Co ci się stało? - spytałam.
- Fluidy - mruknął. - To fluidy, i złe duchy!
Zerknął na wszystkich, mrużąc fioletowe oczy. W końcu wlepił wzrok we mnie i powiedział:
- Wpadłem w zasadzkę Nandiów.
Zamarłam. Nyekundu wstrzymał oddech, po czym wychrypiał:
- Jak... jak niby?
Khuruna położył się na ziemi i zadyszał lekko.
- Szedłem wzdłuż granic Równiny Zebr, gdyż wyznaczono mnie do patrolowania południowego obniżenia terenu, który jest słabym punktem. Tam urządzili łowy Nandiowie. Natknąłem się na nich, a oni, rozpoznając we mnie mieszkańca Równiny, pojmali mnie... szczęście, że mam jeszcze zębiska, bo inaczej bym tam został.
Wskazał kilka dość głębokich zadrapań na swoich łapach. Kaskazini odetchnął i rzekł:
- Bałem się o ciebie, i muszę z tobą porozmawiać na pewien temat.
Powiedziawszy to, odprowadził Khurunę na stronę. Nie mogłam nic słyszeć, gdyż zgrabnie skryli się w sąsiedniej, częściowo zasypanej jaskini.
- O czym chciał z nim porozmawiać? - spytałam. Nyekundu mruknął:
- Nie mam pojęcia. Może o tym, że zjawili się tu Nandiowie?
Złożył głowę między łapami. Po chwili mruknął:
- Nieważne, o czym gadają. Ważne, że Khuruna żyje.
- Tylko co na naszych ziemiach znowu robią ci przeklęci Nandiowie? - stęknęłam. Nyekundu nachylił się nade mną i szepnął:
- Ponoć znów chcą posiąść tą ziemię. Nie pozostało nam nic innego, jak się stąd wynosić lub oddać im część Równiny.
Zamarłam. Spojrzałam na Nyekundu i złożyłam głowę między łapami.
[Hofu]
Wiedza i doświadczenie to podstawa - tak mi zawsze mówiono. Sprawdzało się to w polowaniach, dzięki temu byłam świetną łowczynią. Ale poza tym... chyba nigdzie nie było to przydatne. Nawet Kushini tak uważał. Zresztą pod wieloma względami byliśmy do siebie podobni.
Nie tylko z powodu chudej, smukłej postury i niemalże tego samego koloru futra, ale też z charakteru. Obaj byliśmy uparci jak stare kozły, co raz postanowiliśmy, tego już nie zmienialiśmy. Poza tym nie można nas było nazwać skromnisiami. Prawda, nie byliśmy przechwaleni i pyszni do granic, ale lubiliśmy pochwalić się swoim wyczynem. Byłam sarkastyczna tak jak Sayansi. Kushini nie przepadał za takim typem żartów, aczkolwiek po jakimś czasie przyswoił sobie nasze sarkazmy i zaczął się nieźle "uczyć".
Pewnego skwarnego przedpołudnia, pod koniec pory deszczowej, na Czerwonej Równinie coś się zmieniło. Tak, na pewno coś się zmieniło, trudno powiedzieć jednak, co.
Siedziałam przed wejściem do kopca, wdychając silny zapach trawy, niesiony przez dość silny wiatr. Wtedy, siedząc i rozmyślając, pojęłam, co spowodowało tą zmianę.
Ostatnio w grocie rozbrzmiewały dziwne, nieznane mi odgłosy, ale nie były to Magharibi i Kahawia. Były to jakby piski, trele i łopot drobnych skrzydełek. Cała prawda wydała się właśnie tego dnia.
W naszym kopcu z zupełnie nieznanych powodów wyrosło dość spore drzewo, piękna sykomora. Ocieniało ono dno kopca, a między korzeniami znalazłam całkiem miłą kryjówkę. Wśród gałęzi od pewnego czasu słychać było ciche śpiewy ptaków, jednak nie udało mi się ich zaobserwować. Dziś, rankiem, po przebudzeniu, pod pniem ujrzałam żółty kwiat. Gdy się zbliżyłam, zobaczyłam, że to ptak, którego nigdy nie widziałam. Nad moją głową śpiewał ptak, bardzo podobny. Miał jaskrawożółte upierzenie, oliwkowy ogon, czarną główkę i gruby, długi, ciemnoszary dziób. Jego skrzydła były całe w czarnych pręgach i cętkach.
- Wikłacze - usłyszałam czyjś głos. Odwróciłam się i zobaczyłam Korongo.
- Budują piękne gniazda - powiedziała, wskakując na pień i wspinając się na najniższą gałąź. Z gęstwiny listowia wyfrunęło mnóstwo żółtawych wikłaczy, które zaczęły wznosić przeraźliwe okrzyki. Usiadłam na konarze przy Korongo. Chwyciła zwieszający się z mniejszej gałązki koszyczek z trawy i miękkich trzcin.
- To właśnie gniazdo wikłaczy - wskazała na mały otwór w dole gniazdka. W środku znajdowało się kilka małych, jeszcze nieopierzonych piskląt, które piszczały ze strachu.
- Już was puszczam - zaśmiała się lwica i puściła koszyczek, który zakołysał się lekko na gałęzi. Wikłacze wróciły, machając skrzydłami, by odgonić Korongo. Bez słowa zeszłam z pnia i opuściłam kopiec.
Przysiadłam obok równie wielkiej sykomory, wsłuchując się w szum liści. Nagle usłyszałam czyjś śmiech. Na wyższych konarach siedzieli: Sayansi, Lynx i Kushini.
- Cześć, Hofu! Nie idziesz do nas? - krzyknął z góry lew o rudej grzywce. Nie mogłam nie skorzystać z tej propozycji. Uśmiechając się lekko, wspięłam się na gałęzie sykomory i ułożyłam się jak najbliżej Kushiniego.
- Utworzyliście jakąś sektę? - zażartowałam. Sayansi spojrzała na mnie, i mruknęła:
- Jeszcze nie... ale mamy tu siedzibę naszego klubu łowieckiego. - nie wiedząc, o co chodzi z klubem łowieckim, spytałam:
- Co tu robicie w tym... klubie?
Lynx wypalił:
- Wiesz... klub łowiecki to tylko kryptonim. Tak naprawdę po prostu tu siedzimy całymi godzinami, śmiejąc się z byle czego...
Sayansi zaczęła chichotać.
- Świetnie to ująłeś, jesteś taki szczery! - powiedziała. Jej szczupłą twarz rozjaśniał uśmiech.
- No, dziękuję - odpowiedział dumnie Lynx, zamykając oczy z godnością. Kushini roześmiał się i lekko przytulił się do mnie.
- Czemu taka smutna jesteś, Hofu? - spytał, odgarniając grzywkę z mojego czoła. Lynx krzyknął:
- Zakochany, zakochana, zakochany, zakochana! Hahahaha! - jego piskliwy śmiech wystraszył kilka ptaków siedzących w pobliżu.
Kushini spojrzał na niego z nieukrywaną irytacją.
- Też się obściskujesz z Sayansi! - zawołał. Czerwonooki mruknął:
- I co ci do tego? Po prostu jesteście słodką parką! - po czym znowu się roześmiał, na co kolejne ptaki uciekły.
- Nie piszcz tak, bo cała Równina opustoszeje - powiedziałam, a Kushini zachichotał i zwrócił się do Lynxa:
- No właśnie, zachowuj się! Byle jak, ale się zachowuj!
- Phi! Mistrz Dobrych Manier się znalazł! - krzyknął.
- Chyba nie chcesz, żeby nam odpadły uszy!
Lynx zamilkł i spojrzał na rudego.
- Oczywiście. - po czym zaczął opowiadać kolejne dowcipy; niestety, nie spamiętałam ich wszystkich, ale pamiętam, że śmiałam się niesamowicie, tak, że przez cały dzień nic nie zepsuło mi nastroju, nawet ogromna ulewa wieczorem.
Siedziałam przed wejściem do kopca, wdychając silny zapach trawy, niesiony przez dość silny wiatr. Wtedy, siedząc i rozmyślając, pojęłam, co spowodowało tą zmianę.
Ostatnio w grocie rozbrzmiewały dziwne, nieznane mi odgłosy, ale nie były to Magharibi i Kahawia. Były to jakby piski, trele i łopot drobnych skrzydełek. Cała prawda wydała się właśnie tego dnia.
- Wikłacze - usłyszałam czyjś głos. Odwróciłam się i zobaczyłam Korongo.
- Budują piękne gniazda - powiedziała, wskakując na pień i wspinając się na najniższą gałąź. Z gęstwiny listowia wyfrunęło mnóstwo żółtawych wikłaczy, które zaczęły wznosić przeraźliwe okrzyki. Usiadłam na konarze przy Korongo. Chwyciła zwieszający się z mniejszej gałązki koszyczek z trawy i miękkich trzcin.
- To właśnie gniazdo wikłaczy - wskazała na mały otwór w dole gniazdka. W środku znajdowało się kilka małych, jeszcze nieopierzonych piskląt, które piszczały ze strachu.
- Już was puszczam - zaśmiała się lwica i puściła koszyczek, który zakołysał się lekko na gałęzi. Wikłacze wróciły, machając skrzydłami, by odgonić Korongo. Bez słowa zeszłam z pnia i opuściłam kopiec.
Przysiadłam obok równie wielkiej sykomory, wsłuchując się w szum liści. Nagle usłyszałam czyjś śmiech. Na wyższych konarach siedzieli: Sayansi, Lynx i Kushini.
- Cześć, Hofu! Nie idziesz do nas? - krzyknął z góry lew o rudej grzywce. Nie mogłam nie skorzystać z tej propozycji. Uśmiechając się lekko, wspięłam się na gałęzie sykomory i ułożyłam się jak najbliżej Kushiniego.
- Utworzyliście jakąś sektę? - zażartowałam. Sayansi spojrzała na mnie, i mruknęła:
- Jeszcze nie... ale mamy tu siedzibę naszego klubu łowieckiego. - nie wiedząc, o co chodzi z klubem łowieckim, spytałam:
- Co tu robicie w tym... klubie?
Lynx wypalił:
- Wiesz... klub łowiecki to tylko kryptonim. Tak naprawdę po prostu tu siedzimy całymi godzinami, śmiejąc się z byle czego...
Sayansi zaczęła chichotać.
- Świetnie to ująłeś, jesteś taki szczery! - powiedziała. Jej szczupłą twarz rozjaśniał uśmiech.
- No, dziękuję - odpowiedział dumnie Lynx, zamykając oczy z godnością. Kushini roześmiał się i lekko przytulił się do mnie.
- Czemu taka smutna jesteś, Hofu? - spytał, odgarniając grzywkę z mojego czoła. Lynx krzyknął:
- Zakochany, zakochana, zakochany, zakochana! Hahahaha! - jego piskliwy śmiech wystraszył kilka ptaków siedzących w pobliżu.
Kushini spojrzał na niego z nieukrywaną irytacją.
- Też się obściskujesz z Sayansi! - zawołał. Czerwonooki mruknął:
- I co ci do tego? Po prostu jesteście słodką parką! - po czym znowu się roześmiał, na co kolejne ptaki uciekły.
- Nie piszcz tak, bo cała Równina opustoszeje - powiedziałam, a Kushini zachichotał i zwrócił się do Lynxa:
- No właśnie, zachowuj się! Byle jak, ale się zachowuj!
- Phi! Mistrz Dobrych Manier się znalazł! - krzyknął.
- Chyba nie chcesz, żeby nam odpadły uszy!
Lynx zamilkł i spojrzał na rudego.
- Oczywiście. - po czym zaczął opowiadać kolejne dowcipy; niestety, nie spamiętałam ich wszystkich, ale pamiętam, że śmiałam się niesamowicie, tak, że przez cały dzień nic nie zepsuło mi nastroju, nawet ogromna ulewa wieczorem.
[Gelithir]
Nyeupe wiecznie siedział na balkonie, wpatrując się w las, rozmyślając i co jakiś czas zwołując narady. W naszą misję zaangażowały się też Vasakhu i Dhoruba, która były wyjątkowo doświadczonymi czarownicami i ich udział w zadaniu mógł okazać się potrzebny. Byłem na każdej naradzie, nie opuściłem żadnej rozmowy. Szkoliliśmy się pod czujnym okiem lwic. Ćwiczyliśmy po kilka godzin, w
pocie czoła, a gdy męczarnie się kończyły, wychodziliśmy do swoich
pokoi z ulgą. Zawsze znalazłem wytchnienie w ramionach Alanthira.
Uwielbiałem cicho wchodzić do jego pokoju, gdy ten siedział bezczynnie lub zamyślony czytał kolejne grube książki, oprawione w skórę, z wytłoczonymi, złotymi i srebrnymi tytułami. Nie rozumiałem, po co to robi, ale to nie było najważniejsze.
Siadałem obok niego na skraju materaca lub na podłodze, wówczas wkładał między stronice książek zakładki i kładł je w byle jakich miejscach. Bez słowa, ale z uśmiechem obejmował mnie, wplątując palce w moje miękkie, długie, ciemnobrązowe włosy i przytulał z czułością. Uwielbiałem te dość długie chwile, gdy mogłem pozbyć się trosk, stresu, wtulając się w Alanthira. Często jego ciepłe dłonie wsuwały się pod moją koszulę, lekko łaskocząc wrażliwą skórę. Siedzieliśmy tak wyjątkowo długo, czasem nawet zasypiając w swoich objęciach.
Chłodny, wietrzny wieczór, dwa miesiące po przybyciu naszej grupy do Amostanii, postanowiłem spędzić tylko i wyłącznie z nim, nie zwracając uwagi na to, co na to powiedzą Nyeupe i Tina, którzy nierzadko byli przy naszych przytulankach. Przyglądali się nam, udając, że patrzą na coś innego. Nyeupe uznawał za dziwne i niemoralne to, że mam inną orientację. Wszyscy patrzyli na nas jak na totalnych wariatów, którzy uciekli z zakładu psychiatrycznego. Po jakimś czasie zaczęliśmy ukrywać nasz związek. To było niezbędne, bo nie mogłem znieść oskarżycielskich spojrzeń domowników.
Była może ósma wieczorem, gdy przedzierałem się przez gąszcze ogrodu, zmierzając w kierunku pałacyku. Ptaki ucichły, co wykorzystały roje świerszczy. Z głębi lasu dochodziły mnie wrzaski samarawin. Wąską, brukowaną, lecz niemalże całkiem zarośniętą ścieżką dotarłem do pięknych, dębowych drzwi frontowych, które zdobione były bogatymi ornamentami i ciężką, rzeźbioną, mosiężną klamką. Wrota nie były jeszcze zamknięte, więc szybko, niezauważony, wbiegłem do holu, otulając się grubym swetrem, by pozbyć się dreszczy, które spowodował zimny wiatr, teraz szarpiący bezlitośnie gałęziami.
- Jakoś wcześnie się zjawiłeś. - usłyszałem czyjś cichy głos. Odwróciłem się i ujrzałem Alanthira, który stanął przy ścianie, obejmując mnie w pasie. Przysunąłem się do niego, czekając, jakie niespodzianki zafunduje mi tej nocy. Kot przytulił mnie mocno, a jego ręka wślizgiwała się pod moje okrycia, dotykając ciepłych pleców.
Bez najmniejszego pośpiechu rozpinał zamek błyskawiczny mego swetra, by następnie zrzucić go na podłogę. Spojrzał mi w oczy, po czym przybliżył się jeszcze bardziej. Niespodziewanie otulił ramionami moje biodra, a nasze usta złączyły się w namiętnym pocałunku.
Złapałem się kurczowo koszulki Alanthira, zrywając ją z jego ramion. Kiedy ciemna tkanina wylądowała na podłodze, gwałtownie zerwał ze mnie koszulę, a guziki z trzaskiem uderzyły w ściany. Delikatnie odłączyliśmy się od siebie, a czarnowłosy lekko podrapał mnie za uchem, równocześnie drugą dłonią obejmując dół pleców. Jego palce wędrowały coraz niżej, aż nieznacznie dotknęły moich pośladków. Po chwili złapał mnie za rękę i poprowadził na górę.
Gdy znaleźliśmy się na trzecim piętrze, spokojnie, powoli otworzył drzwi do swej sypialni. Wszedłem za nim, a Alanthir zamknął drzwi.
Pełen niepewności, puściłem jego rękę i przysiadłem na łóżku, zdejmując z włosów gumkę i rozczesując je palcami. Kot usiadł przy mnie i uśmiechnął się lekko. Położyłem się na miękkiej, ciepłej, ciemnoczerwonej pościeli; Alanthir ułożył się tuż obok.
Ułożyłem głowę na poduszkach, a czarnowłosy przytulił się do mojej klatki piersiowej. Po chwili jego ciepłe wargi łaskotały moją szyję, ręce błądziły po torsie i biodrach.
- Koteczku... - szepnąłem, głaszcząc go po plecach. Nagle, bez żadnego "ostrzeżenia", rozpiął rozporek moich spodni, i zaczął je delikatnie zsuwać. Po chwili moje starte na kolanach dżinsy leżały już na podłodze. Nie pozostałem Alanthirowi dłużny. Bezceremonialnie, szybko, zsunąłem jego rybaczki, które spotkał taki sam los, jak moje spodnie.
Niesamowicie podniecony, ułożyłem go obok siebie. Położyłem się na nim, jednak wspierając się na łokciach. Sekundę później muskałem wargami jego tors, a moje palce zawędrowały gdzieś poniżej bioder, dotykając wyraźnego już wybrzuszenia na bokserkach Alanthira. Jęknął dość głośno, gdy poczuł mój dotyk w tym zakazanym miejscu.
Widziałem, że niezbyt dobrze czuje się pode mną, więc bez słowa ułożyłem się na moim wcześniejszym miejscu. Alanthir znowu znajdował się na górze. Odgarnął delikatnie kosmyki włosów z mojej twarzy, a nasze noski się dotknęły. Zachichotałem cicho, obejmując ramionami jego plecy. Po chwili zaczął łaskotać końcem języka moją szyję.
Z trudem hamując chichot, złapałem skrawek kołdry i delikatnie okryłem nią Alanthira.
- Będzie ci zimno - mruknąłem, tuląc go do siebie. Zmrużył oczy i szepnął:
- Jesteś gotowy?
Nie wiedząc, o co mu właściwie chodzi, zamilkłem. Na co mam być gotowy?!
Nie czekając na odpowiedź, pochylił się nade mną, ucałował z czułością moje czoło i zaczął pomału zdejmować bokserki z moich bioder. Jednak prawdziwa "jazda" zaczęła się wtedy, gdy odrzucił spodenki gdzieś w kąt i wsunął rękę między moje uda.
Hejo wszystkim ^^
Cóż... wiem, rozdział dość długi, bo nagle mam falę weny. Oprócz tego nie mam żadnych nowości, tylko chciałam powiedzieć, że niedługo odbędzie się konkurs - postaram się go zorganizować mniej więcej 11 czerwca.
Mam nadzieję, że notka Wam się podobała :3
Pozdrawiam i zapraszam do wysłuchania tego niesamowitej piosenki: LINK.
Edit: jak widzicie, usunęłam, a raczej przywróciłam do wersji roboczej zakładkę "Piosenki" ze względów praktycznych.
Chłodny, wietrzny wieczór, dwa miesiące po przybyciu naszej grupy do Amostanii, postanowiłem spędzić tylko i wyłącznie z nim, nie zwracając uwagi na to, co na to powiedzą Nyeupe i Tina, którzy nierzadko byli przy naszych przytulankach. Przyglądali się nam, udając, że patrzą na coś innego. Nyeupe uznawał za dziwne i niemoralne to, że mam inną orientację. Wszyscy patrzyli na nas jak na totalnych wariatów, którzy uciekli z zakładu psychiatrycznego. Po jakimś czasie zaczęliśmy ukrywać nasz związek. To było niezbędne, bo nie mogłem znieść oskarżycielskich spojrzeń domowników.
Była może ósma wieczorem, gdy przedzierałem się przez gąszcze ogrodu, zmierzając w kierunku pałacyku. Ptaki ucichły, co wykorzystały roje świerszczy. Z głębi lasu dochodziły mnie wrzaski samarawin. Wąską, brukowaną, lecz niemalże całkiem zarośniętą ścieżką dotarłem do pięknych, dębowych drzwi frontowych, które zdobione były bogatymi ornamentami i ciężką, rzeźbioną, mosiężną klamką. Wrota nie były jeszcze zamknięte, więc szybko, niezauważony, wbiegłem do holu, otulając się grubym swetrem, by pozbyć się dreszczy, które spowodował zimny wiatr, teraz szarpiący bezlitośnie gałęziami.
- Jakoś wcześnie się zjawiłeś. - usłyszałem czyjś cichy głos. Odwróciłem się i ujrzałem Alanthira, który stanął przy ścianie, obejmując mnie w pasie. Przysunąłem się do niego, czekając, jakie niespodzianki zafunduje mi tej nocy. Kot przytulił mnie mocno, a jego ręka wślizgiwała się pod moje okrycia, dotykając ciepłych pleców.
Bez najmniejszego pośpiechu rozpinał zamek błyskawiczny mego swetra, by następnie zrzucić go na podłogę. Spojrzał mi w oczy, po czym przybliżył się jeszcze bardziej. Niespodziewanie otulił ramionami moje biodra, a nasze usta złączyły się w namiętnym pocałunku.
Złapałem się kurczowo koszulki Alanthira, zrywając ją z jego ramion. Kiedy ciemna tkanina wylądowała na podłodze, gwałtownie zerwał ze mnie koszulę, a guziki z trzaskiem uderzyły w ściany. Delikatnie odłączyliśmy się od siebie, a czarnowłosy lekko podrapał mnie za uchem, równocześnie drugą dłonią obejmując dół pleców. Jego palce wędrowały coraz niżej, aż nieznacznie dotknęły moich pośladków. Po chwili złapał mnie za rękę i poprowadził na górę.
Gdy znaleźliśmy się na trzecim piętrze, spokojnie, powoli otworzył drzwi do swej sypialni. Wszedłem za nim, a Alanthir zamknął drzwi.
Pełen niepewności, puściłem jego rękę i przysiadłem na łóżku, zdejmując z włosów gumkę i rozczesując je palcami. Kot usiadł przy mnie i uśmiechnął się lekko. Położyłem się na miękkiej, ciepłej, ciemnoczerwonej pościeli; Alanthir ułożył się tuż obok.
Ułożyłem głowę na poduszkach, a czarnowłosy przytulił się do mojej klatki piersiowej. Po chwili jego ciepłe wargi łaskotały moją szyję, ręce błądziły po torsie i biodrach.
- Koteczku... - szepnąłem, głaszcząc go po plecach. Nagle, bez żadnego "ostrzeżenia", rozpiął rozporek moich spodni, i zaczął je delikatnie zsuwać. Po chwili moje starte na kolanach dżinsy leżały już na podłodze. Nie pozostałem Alanthirowi dłużny. Bezceremonialnie, szybko, zsunąłem jego rybaczki, które spotkał taki sam los, jak moje spodnie.
Niesamowicie podniecony, ułożyłem go obok siebie. Położyłem się na nim, jednak wspierając się na łokciach. Sekundę później muskałem wargami jego tors, a moje palce zawędrowały gdzieś poniżej bioder, dotykając wyraźnego już wybrzuszenia na bokserkach Alanthira. Jęknął dość głośno, gdy poczuł mój dotyk w tym zakazanym miejscu.
Widziałem, że niezbyt dobrze czuje się pode mną, więc bez słowa ułożyłem się na moim wcześniejszym miejscu. Alanthir znowu znajdował się na górze. Odgarnął delikatnie kosmyki włosów z mojej twarzy, a nasze noski się dotknęły. Zachichotałem cicho, obejmując ramionami jego plecy. Po chwili zaczął łaskotać końcem języka moją szyję.
Z trudem hamując chichot, złapałem skrawek kołdry i delikatnie okryłem nią Alanthira.
- Będzie ci zimno - mruknąłem, tuląc go do siebie. Zmrużył oczy i szepnął:
- Jesteś gotowy?
Nie wiedząc, o co mu właściwie chodzi, zamilkłem. Na co mam być gotowy?!
Nie czekając na odpowiedź, pochylił się nade mną, ucałował z czułością moje czoło i zaczął pomału zdejmować bokserki z moich bioder. Jednak prawdziwa "jazda" zaczęła się wtedy, gdy odrzucił spodenki gdzieś w kąt i wsunął rękę między moje uda.
Hejo wszystkim ^^
Cóż... wiem, rozdział dość długi, bo nagle mam falę weny. Oprócz tego nie mam żadnych nowości, tylko chciałam powiedzieć, że niedługo odbędzie się konkurs - postaram się go zorganizować mniej więcej 11 czerwca.
Mam nadzieję, że notka Wam się podobała :3
Pozdrawiam i zapraszam do wysłuchania tego niesamowitej piosenki: LINK.
Edit: jak widzicie, usunęłam, a raczej przywróciłam do wersji roboczej zakładkę "Piosenki" ze względów praktycznych.