[Vuki]
Otworzyłam oczy. Nie pamiętałam, co się stało. W pamięci majaczył tylko obraz szarego kształtu biegnącego w gąszczach.
Leżałam
w ciemnej grocie, za bardzo nie wiedziałam, co się ze mną działo. Nade
mną stała jasnobrązowa lwica o przenikliwie czarnych oczach, obok niej
dwie beżowe, dalej cała gromada lwów. Wystękałam:
-
Co się stało? - i syknęłam z bólu, gdyż miałam pokaźną, krwawiącą ranę
na twarzy, a łapa, na którą upadłam, bolała niemiłosiernie.
Czarnooka lwica pomogła mi usiąść i rzekła:
- Zostałaś zaatakowana... sprawcę zamordowano.
Dwa
ostatnie słowa wypowiedziała z trudną do opisania nienawiścią i chłodem
- nie była to jednak wściekłość na owego lwa, lecz na jego zabójcę.
- Kto to był? Gdzie ja jestem, jak was zwą? - spytałam nerwowo, lekko strosząc wibrysy.
-
Mam na imię Maya - powiedziała brązowa - ten lew nazywał się Erevu,
należał do naszego stada. Był szaleńcem, a został zamordowany dla
"naszego bezpieczeństwa" - burknęła Maya, kreśląc pazurami cudzysłowy w powietrzu.
Przez rozcięcie na poliku przeszedł przeraźliwy ból, jak ostrze noża. Znowu syknęłam i położyłam się na ziemi.
- Co mamy jej podać? - drżącym głosem spytał jeden z lwów, przysiadając przy Mayi.
Lwica lekko odepchnęła go od siebie i rzekła do jednej z beżowych lwic:
- Biegnij po Busarę, albo Amanyah. Niech przyniosą jej trochę visinilu.
Posłaniec zasalutował lewą łapą, po czym wybiegł z jaskini. Po jakichś trzech kwadransach nadbiegła owa beżowa lwica wraz z pawianem. - Mamy visinil... jest tego coraz mniej, ale zachowało się jeszcze parę stanowisk owych roślin w podziemiach. Przyłóżcie to jej do ran, a sok niech wypije...
Na szyi miał zawieszony rzemyk, do którego przywiązano niewielki woreczek z ciemnobrązowej skóry. Z woreczka wyjął kilka jadowicie zielonych liści, długich, mięsistych i lśniących. Potem wyciągnął niewielką, przeźroczystą ampułkę, w której błysnął jasny płyn. Otworzył ją i wlał zawartość ampułki do moich ust.
To było chyba najbardziej zimne, najbardziej kwaśne coś, jakie piłam w życiu. Przełknęłam sok visinilu z trudem. Pawian przyłożył delikatnie owe liście do mojej rany.
Poczułam przeszywający ból w rozcięciu, lecz po sekundzie ból przemienił się w cudowne ciepło. Odjął powoli liście od mego policzka. Po ranie nie został żaden ślad, w wyjątkiem kilku plam krwi na futrze.
- I tak to miało wyglądać od początku - burknął jeden z lwów, a reszta ryknęła śmiechem.
Pawian pożegnał się ze mną i stadem, po czym jak duch wymknął się z groty.
[Dhoruba]
Kroczyłam
powoli, spokojnie, aczkolwiek nie chciałam iść w to miejsce. Obok mnie
szedł Orion z wysoko uniesioną głową i szyderczym uśmiechem przyklejonym
do wąskiej, naznaczonej śladami po kleszczach twarzy. Po mojej lewicy
wlokła się jasna lwica o imieniu Vasakhu, która też była do owego
spotkania zmuszona.
Kamienny
tunel zdawał się nie mieć końca. Wątłe światło ogników rozjaśniało
smolistą ciemność. Co jakiś czas słyszałam westchnienie Vasakhu lub
odległy szczęk metalu.
W
końcu dotarliśmy do dość sporych, kamiennych schodów. Na dole widniały
półkoliste wrota z bazaltu, zdobione rowkami, motywami roślinnymi,
pochodniami i dwoma posągami uskrzydlonych wilczurów.
Przeszliśmy
przez uchylone, ciężkie skrzydła drzwi wykonane ze srebra. Znaleźliśmy
się w okrągłej, ogromnej, wilgotnej sali, oświetlonej ognikami. W kręgu
siedziało blisko dwieście lwów i lwic. Pośrodku kręgu, na kamiennym
postumencie, siedział... on. Norhoth.
Nawet
nie próbowałam patrzeć w te wielkie, lśniące, czerwone oczy, długie,
ciemnoszare futro, gęstą grzywę na karku, mordercze pazury, na groźną
twarz wilka.
Widząc nas, lekko się wyprostował, uśmiechnął się jadowicie, poruszył nerwowo ogonem i wypowiedział słowa:
- Vasakhu, Dhoruba, Orion... khavali lunnen detenes. Athalith merth asanya, ghevalun.
Przypomniałam
sobie te słowa. Mówił w języku dawno zapomnianym, nie był to znajomy mi
amostański. Mówił w mowie Gailan, zamilkłej, lecz używanej wśród
stowarzyszeń czarnomagicznych.
-
Witaj, Panie. Wybacz mi, że nie zdążyliśmy na czas... - rzekł Orion,
kłaniając się głęboko i z premedytacją odsłaniając wypalonego skorpiona,
który widniał na jego przedramieniu - tak jak mój.
Norhoth wstał, i nastroszył lekko grzywę.
- Witam cię, Orionie. Bez ciebie nie rozpoczelibyśmy naszej rady...
Wrócił na swe miejsce. Orion stanął przed nim, twarzą do zgromadzenia.
- Mam dla was wieści. Mogą się dla nas okazać bardzo przydatne...
Zamilkł na chwilę, po czym kontynuował:
-
Nethereni donieśli, że nasze poszukiwane lwy uciekły do Amostanii przez
Mandulę. Wybrał się tam Gondalothir, udał się do Rominii, wyczuwając
ich ślady. Prawdopodobnie są chronieni, lecz mam nadzieję, że misja Gondalothira się powiedzie...Nie dokończył, bo z szeregu wydobył się wściekły, szaleńczy ryk.
- Co takiego?! - wrzasnęła lwica, występując z kręgu i wysuwając pazury. - Gondalothir?! On nie potrafi odróżnić Doliny Zachodniej od Sathiny, a wy go wysłaliście w tak ważną misję? Gratuluję wam pomysłowości!
Oddychając szybko i płytko, usiadła i zawarczała cicho. Norhoth spojrzał na nią.
- Czy wątpisz w naszego najbardziej zasłużonego Jeźdźca? - wysyczał jadowitym głosem. Szara lwica rzekła:
- Tak. Tak, właśnie tak zrobiłam.
Wyszczerzyła wielkie, ostre kły, a Norhoth natychmiast rzucił się na nią. Po krótkiej walce lwica padła z rozdartym gardłem martwa na ziemię, a wilk oblizał się.
Żaden z lwów nie krzyknął, żaden nie drgnął. Patrzyli na zakrwawione ciało lwicy z lodowatą obojętnością. Nie mogłam tego znieść...
Teraz już się nie powstrzymywałam. Ryknęłam:
- JAK MOGŁEŚ TO ZROBIĆ?!! Ufałam ci, darzyłeś nas pełnym zaufaniem, a teraz mordujesz?! Będziesz nas mordował, TWOICH WSPÓŁPRACOWNIKÓW, BEZ KTÓRYCH BYŁEŚ NIKŁYM DUCHEM?!!
Dyszałam, strosząc futro, wysuwając pazury i kładąc uszy po głowie. Vasakhu przybrała taką samą postawę.
Norhoth spojrzał na nas lodowatym, wściekłym spojrzeniem płonących, ognistoczerwonych oczu, po czym wrzasnął:
- NIE BĘDĘ SIĘ LITOWAŁ NAD BUNTOWNIKAMI! Nie będę ufał buntownikom, plugawym szumowinom, jakimi jesteście! Ty też do nich należysz, Dhorubo! Takimi śmieciami można nazwać połowę tego zgromadzenia. Dałem wam posady mojej świty, bez nich bowiem bylibyście żebrakami nie mającymi nic. Teraz myślę, że zrobiłem to niepotrzebnie! Mogłem was posłać na pożarcie sępom!
Oddychał ciężko, strosząc grzywę i szczerząc mordercze kły. Z mokrej ziemi podniosło się około siedemdziesięciu lwów. Podeszli do mnie i do Vasakhu i stanęli obok nas.
Reszta lwów utworzyła zwarty krąg wokół Norhotha. Wśród nich znalazł się Orion.
Dwie małe armie rzuciły się na siebie. Słychać było tylko ryki, wrzaski i odgłosy rozdzieranej skóry.
Niemalże po chwili zostałam powalona na ziemię przez jednego z lwów. Uderzył mnie z całej siły w oczy. Poczułam przeszywający ból, a na ziemię trysnęły strumienie krwi. Po sekundzie ten sam lew został zaduszony przez Vasakhu.
Biegłam przez pole bitwy, rycząc jak szeleniec i instynktownie powalając wrogów. W najmniej spodziewanym momencie, kiedy wrzeszczałam na Oriona, z ziemi podniósł się Norhoth i powiedział:
- A teraz wynocha. Dhoruba i Vasakhu zostają usunięte z naszych szeregów. WON, JUŻ!
[Nyeupe]
Próbowałem niezdarnie związać długie do pasa, białe włosy, używając do tego gumki do włosów, którą podarowała mi Mandillani. Problem w tym, że nawet nigdy jej nie używała.
- Może ci pomóc? - usłyszałem czyjś głos.
Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem obok siebie Geminiego. Przysiadł na skraju materaca, i szybko, zręcznie, związał moje kudły (tak określiła moje włosy Tina) ową starą gumką Mandi.
- O niebo lepiej - powiedział i odrzucił do tyłu swoje miedzianorude włosy, po czym wyszedł z pokoju. Obaj usłyszeliśmy czyjeś krzyki dochodzące z dołu.
- Kto to jest? - spytałem i niespiesznie podniosłem się z krzesła.
Zbiegając po schodach na dół, usłyszałem czyjeś słowa:
- Nie mamy z nim nic wspólnego. Jest ranna, potrzebujemy visinilu. Chcemy porozmawiać z Nyeupem.
W drzwiach, przed Sathangirem i Luthanneą, stała... Dhoruba. Odziana w brudną, ciemną suknię, z długimi, splątanymi, czarnymi włosami i złocistymi oczami. W ramionach niosła inną lwiogłową dziewczynę, owiniętą w żółtą sukienkę. Miała potężne rany na ramionach, brzuchu i głowie. Osłoniła twarz długimi do łopatek, kruczymi włosami.
Dhoruba zwróciła na mnie swe wielkie, przerażone oczy. Wydyszała:
- Nyeupe... szybko, ona umiera...
Lwica pobiegła za Luthanneą, która zaprowadziła nas do sporego, jasnego salonu. Dhoruba złożyła zakrwawioną lwicę na sofie i zwróciła się do mnie:- Nyeupe... proszę, usiądź.
Z nieukrywaną niechęcią podszedłem do czarnej lwicy, która usiadła obok dziewczyny. Przysiadłem się do niej.
Westchnęła, i zaczęła.
- Posłuchaj mnie, proszę. Wiem, że jeszcze niedawno chciałam cię zamordować. Nie myśl, że o tym wciąż nie myślę... aczkolwiek... zbuntowałam się przeciwko niemu.
Patrzyła na mnie lekko obłąkanym wzrokiem. Po chwili zapytałem drżącym głosem:
- Przeciwko Norhothowi? Wygnał cię?
Skinęła głową twierdząco i kontynuowała:
- Tak. Zbuntowałam się, gdyż wcześniej rozpoznałam Hurumę... na pewno go znasz. Okazało się, że miałam się nim opiekować, gdy ten stracił matkę. Ale Orion namówił mnie do wstąpienia do zwolenników Wilka. Nie chciałam tego na początku, lecz byłam zachwycona jego działaniami i po krótkim czasie zapomniałam o powściągliwości. Podczas dzisiejszej Rady zagryzł lwicę, która zwątpiła w jednego z Netherenów. Wtedy nie wytrzymałam... zaczęła się bitwa. Ze mną była blisko połowa zgromadzenia. Orion o mało nie zabił Vasakhu... - wskazała na leżącą obok niej beżową lwicę. - Nie wiem, czy ona przeżyje...
Vasakhu spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem, po czym stuliła powieki. Cała jej sukienka splamiona była krwią z ran.
- Poza tym... - ciągnęła Dhoruba - mam dla ciebie złą wiadomość. Oni... to znaczy Norhoth... wysłali do Amostanii jednego z Jeźdźców, Gondalothira. Stanowi teraz wielkie zagrożenie. Gdy dowie się, gdzie jesteście, jest... jest po mnie i po was.
Patrzyła na mnie przestraszonym wzrokiem. Po chwili ciężkiej ciszy do salonu wkroczyła Luthannea, w dłoni trzymała dużą ampułkę z płynem przypominającym wodę i jadowicie zielone, wielkie liście.
- Proszę, to visinil. Ja jej to podam.
Poklepała lekko Vasakhu po policzku, aby się obudziła. Złotooka lwica niechętnie podniosła głowę i bez żadnego słowa rozchyliła usta. Luthannea, kropla po kropli, wlewała srebrzysty płyn do jej gardła. Gdy skończyła, Vasakhu zakaszlała i pisnęła z bólu. Następnie kobieta przyłożyła do jej ran liście i przymocowała je bandażem.
- Przyniosę jej nieco ubrań, i zaniosę do jakiegoś przyzwoitego pokoju... - mruknęła do siebie, z pomocą Dhoruby i mnie podniosła ranną lwicę i zaniosła do jakiejś sypialni na pierwszym piętrze.
- Tu jest tyle tych pokoi, że to aż straszne - powiedziała głośno, kładąc Vasakhu na łóżku i kładąc obok kilka sukienek. - Dhorubo... czy mogłabyś z nią zostać?
Czarna skinęła głową twierdząco i usiadła na krześle obok ofiary bitwy. Mimo woli, zostałem z nimi.
- Co jej się właściwie stało? Visinil jej pomoże? - spytałem, przysiadając na skraju materaca.
- Winno pomóc - rzekła cicho Dhoruba, głaszcząc Vasakhu po zdrowym ramieniu. Beżowa spojrzała na mnie sennym wzrokiem. Nic nie mówiła. Widziałem tylko smutne, niewidzące, złote oczy, błyszczące zza kosmyków czarnych włosów.
Zamknęła oczy i wtuliła głowę w kołdrę. Zrobiło mi się jej tak niezmiernie żal, że mogłem tylko odwrócić wzrok. Dhoruba spojrzała jeszcze raz na mnie, po czym powiedziała cicho:
- Lepiej już idź.
Nie mając wyjścia, wstałem i wyszedłem z pokoju.
[Sayansi]
Mój wzrok błądził po całej okolicy. Hofu stała u mego boku, tuż koło niej jej ukochany Kushini.
- Są tam - szepnęła beżowa. - Zobacz...
Na brzegach wyschniętego jeziora widniały ciemne sylwetki, poruszające się niespokojnie. Cała nasza trójka skryła się w krzewach zarastających urwiska.
- To oni - powiedziała. - Składają MU ofiarę.
W świetle księżyca błysnęła wyraźna, jasna grzywka. Trudno stwierdzić, do kogo należała.
Zeszliśmy na niżej położoną, zasłoniętą krzakami półkę skalną. Teraz znajdowaliśmy się wyraźnie bliżej owych dziwnych istot.
- Patrzcie... to Kieł! - szepnęła zachwycona Hofu.
Wskazała na mocno umięśnionego, ciemnobrązowego lwa. Jego złocisto-czarna grzywa oświetlona była srebrnymi promieniami księżyca.
Obok niego ustawiło się z tuzin lwów, głównie jasnej maści. Jeden z nich trzymał zębami za łapę miotającego się, piszczącego, nastoletniego lwa. Kieł usiadł na niewielkim głazie, a reszta lwów otoczyła go kręgiem. Jasny, chudy, poraniony lew podniósł z ziemi szamoczącego się nastolatka i podał do łap swemu przywódcy. Kieł spojrzał na niego z zimnym, jadowitym uśmiechem i przyłożył mu pazur do gardła.
Witam.
Przepraszam za to, że rozdział lekko spóźniony. Po prostu... no nie oszukujmy się. Zabrakło mi czasu ;_;
Oprócz tego nie mam żadnych nowych wieści. Następna notka za trzy komenty.
Mam jeszcze link do tej świetnej piosenki: KLIK.
Pozdrawiam ^^
Omomom :3 Zacny rozdzialik *_* Jako że uwielbiam twoje opowiadania, to jest jeszcze lepsze *_* Z racji tego, że nie mam zbyt dobrego humoru zostawię dość krótki komentarz, ale chcę ci pokazać, że jednak to cudo czytam :D Sooo, weny, moja droga i powodzenia :D I sorka, że czasami nie komentuję, ale z reguły jestem strasznym leniem, więc wiesz xD
OdpowiedzUsuńXoXo
Boski rozdział:) Czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg!
OdpowiedzUsuńPS : Fajny kursor!
Pozdrawiam!
Damu
Przepraszam za lekki poślizg, ale byłam we Francji, a jak na złość, w hotelu nie było wi-fi:/
OdpowiedzUsuńCo do rozdziału, bardzo mi się spodobał. Cieszę się, że z Vuki jest już wszystko dobrze. Żal mi także Dhoruby, ale przede wszystkim Vasakhu. Mam nadzieję, że lwiczka przeżyje...
Ostatni fragment bardzo mnie zaciekawił. Zrobiło mi się żal lwiego nastolatka. Ciekawe, do czego jeszcze posunie się Kieł...
Pozdrawiam serdecznie:)